Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spuścił nogi na podłogę i zapiął kurtkę. D’Alcacer, odpowiadając mu, poznał po odgłosie kroków za sobą, że pani Travers i Lingard opuszczają klatkę, ale dokończył tego co miał powiedzieć i czekał niespokojnie na odpowiedź.
— Widzi pan! Wyszła za nim na pokład — były pierwsze słowa Traversa. — Chyba pan rozumie, że to jest tylko bzik. Nie można tego nie widzieć. Niech pan spojrzy na jej kostjum. Straciła poprostu głowę. Na szczęście świat o tem nic wiedzieć nie potrzebuje. Ale przypuśćmy że coś podobnego byłoby się zdarzyło w domu. Jakie toby było nieprzyjemne. O tak, pójdę stąd. Pójdę gdziekolwiek. Nie mogę znieść tego okrętu, tych ludzi, tej piekielnej klatki. Myślę, że zachorowałbym chyba, gdybym tu miał zostać.
Głuchy, obojętny głos Jörgensona dał się słyszeć u przejścia:
— Łódka czeka już od godziny, Królu Tomie.
— No więc — uprawiajmy cnotę z konieczności i chodźmy z dobrą miną — rzekł d’Alcacer, gotów ująć przekonywająco pod rękę pana Traversa, gdyż nie wiedział czego się po nim spodziewać.
Ale pan Travers wydawał się teraz innym człowiekiem.
— Boję się, panie d’Alcacer, że i pan nie jest bardzo silnego ducha. Wezmę z tego łóżka kołdrę... — Zarzucił ją śpiesznie na ramię i poszedł tuż za d’Alcacerem. — To dziwne, ale najwięcej ze wszystkiego dokucza mi zimno.
Pani Travers i Lingard czekali koło przejścia. Ku niezmiernemu zdumieniu obecnych pan Travers zwrócił się pierwszy do żony.
— Śmiałaś się zawsze z ludzkich bzików — rzekł —