Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Poruszony d’Alcacer musiał się przemóc, aby uderzyć zlekka w ramię pana Traversa.
— No, proszę pana, nadeszła chwila, kiedy trzeba będzie okazać silnego ducha — rzekł tonem swobodnym i poufałym. Pan Travers spojrzał szybko w górę na niego. — Mówiłem przed chwilą z pańską żoną. Kapitan Lingard udzielił jej pewnych wiadomości dotyczących nas obu. Pozostaje nam tylko jedno: zachować się z całą godnością na jaką nas stać. Mam nadzieję, że w razie potrzeby potrafimy obaj umrzeć.
Podczas chwili głębokiej ciszy d’Alcacer miał czas zadać sobie pytanie, czy jego twarz ma równie osłupiały wyraz jak wzniesiona ku niemu twarz Traversa. Lecz nagle ukazał się na tej twarzy uśmiech, czego d’Alcacer z pewnością najmniej się spodziewał. Niezaprzeczony uśmiech. Uśmiech nieco pogardliwy.
— Moja żona znów panu nakładła do głowy różnych swych bredni. — Pan Travers mówił głosem, który zadziwił d’Alcacera tak jak i uśmiech; w głosie tym nie było ani irytacji, ani zrzędzenia, dźwięczała w nim natomiast wyraźnie pobłażliwość. — Drogi panie, ten bzik tak nią owładnął, że byłaby w stanie opowiedzieć panu jakąkolwiek historję. Blagierzy, medja, wróżbici, szarlatani wszelkiego rodzaju zdobywają dziwny wpływ na kobiety. Sam pan to widział. Rozmawiałem z nią przed obiadem. To wprost niewiarogodne, jaki wpływ ten bandyta na nią uzyskał. Wierzę naprawdę, że ten człowiek jest sam nawpół zbzikowany. Takim to często się zdarza, rozumie pan. Chciałem przemówić do jej rozsądku, ale machnąłem na to ręką. No, a teraz co mi pan ma powiedzieć? Ale ostrzegam, że nie wezmę tego na serjo.
Odrzucił nagłym ruchem bawełniane prześcieradło,