Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie powinienem był zadać pani tego pytania? — a Lingard dosłyszał słowa pani Travers: — Ach, nie boję się wcale panu na to odpowiedzieć.
Potem ich głosy przycichły. Lingard zawiesił lampę z powrotem i stał bezczynnie w rozjaśnionem świetle; ale prawie natychmiast usłyszał, że d’Alcacer woła go przyciszonym głosem:
— Panie kapitanie!
Podszedł do nich odrazu. W tej samej chwili głowa pana Traversa odwróciła się od tych trojga ludzi; patrzył znów prosto przed siebie.
D’Alcacer, bardzo poważny, rzekł poufnie ściszonym głosem:
— Pani Travers mówi mi, że trzeba nas wydać z powrotem tym Arabom z wybrzeża.
— Tak, inaczej się nie da — powiedział Lingard.
— Wyznaję, że trochę mnie to zaskoczyło — rzekł d’Alcacer; lecz gdyby nie to iż mówił nieco prędzej niż zwykle, nikt nie byłby odgadł w jego słowach najlżejszej emocji.
— Mam prawo do swego dobrego imienia — rzekł Lingard również bardzo spokojnie, a pani Travers obok niego słuchała niewzruszenie z nawpół zasłoniętemi oczyma, jak jaki duch opiekuńczy.
— Ani przez chwilę nie chciałbym podawać tego w wątpliwość — przyznał d’Alcacer. — Kwestja honoru nie podlega dyskusji. Ale istnieje także humanitaryzm. Wydać bezradnych ludzi...
— Może być! — przerwał Lingard. — Ale nie powinien pan tracić nadziei. Nie wolno mi oddać swego życia za wasze. Pani Travers wie, dlaczego. Na mojem życiu ciąży też zobowiązanie.
— I na pańskim honorze?