Nur es sema... światło niebios.../II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nur es sema... światło niebios...
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Nûr es Semâ – Himmelslicht
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


powodu przyznawał się do wiary ojca, a w duchu trzymał się wiary matki. Na poły czciciel słońca i ognia, a na poły muzułmanin, nie był przecież ani jednym, ani drugim, a dusza jego spragniona była światła i prawdy, których on sam niestety znaleźć nie umiał. Odczuwał pęta zabobonu, który go więził, chciał się z tego uwolnić, ale nie mógł.
Nic więc dziwnego, że w tej wewnętrznej rozterce sprowadził rozmowę na religię. Uważał mnie za muzułmanina, a gdy usłyszał, że jestem chrześcijanin, zrobił się jeszcze szczerszy, aniżeli przedtem, i przedłożył mi mnóstwo pytań z zakresu wiary. Odpowiadając mu na wszystko, ani na chwilę nie myślałem grać roli misyonarza; byłoby to błędem nie do darowania. Nie wspomniałem ani słowem o mojej wierze, obrałem wprawdzie nie bezpośrednią, lecz tem pewniejszą drogę udowodnienia mu zapomocą krótkich, a jasnych uwag, że wiara jego jest bezpodstawną.
Nie mówiliśmy prawie o niczem innem od rana aż do wieczora. On wpadał coraz to częściej w zadumę, a to świadczyło, że słowa moje utkwiły w jego sercu. W ten sam sposób nawróciłem swego czasu także mojego Halefa, który gwałtem chciał ze mnie zrobić muzułmanina. Ten mały wierny towarzysz w milczeniu przysłuchiwał się naszym rozmowom, kiedy jednak znalazł się sam obok mnie, nie mógł wstrzymać się od tego, żeby mi w tajemnicy nie powiedzieć:
— Sidi, czy przypominasz sobie, jak starałem się ciebie nawrócić na islam bez względu na to, czybyś ty chciał, czy nie chciał?
— Przypominam sobie, Halefie.
— Teraz milszą mi jest twoja wiara od naszej, chociaż kryję się jeszcze z tem przed ludźmi. Uważam, że ten Pars pewnego dnia także tak będzie myślał jak ja, pomimo talizmanów, które nosi na sobie.
Halef zauważył więc na Alamie to samo, co ja. Dodać jeszcze wypada, że towarzysz Parsa, człowiek młody, był teraz w służbie u niego, a dawniej uprawiał coś w rodzaju handlu okrężnego wśród Beduinów, znał więc nieco okolicę i jej mieszkańców i nieźle był wybrany jako przewodnik. Dla mnie ten prosty i zupełnie naiwny człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. To też jechał ciągle bardzo skromnie za nami.
Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, a wtedy tylko na brzegu znajduje się trochę zieleni, na stepie zaś zamierają rośliny zupełnie, a Beduini trzymają się z trzodami blizko Tygrysu, lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz była woda w łożysku Tartaru, chociaż nie tyle, żeby to nam utrudniało przeprawę. Mogliśmy przenosić się z jednego brzegu na drugi w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo.
Aż dotychczas nie mieliśmy żadnego spotkania, dzisiaj jednak, kiedy słońce ubiegło już ze trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w południowo zachodnim kierunku ze stepu ku rzece, gdzie musieli zetknąć się z nami. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem naradzenia się, potem zaś puścili konie cwałem wprost ku nam. My jechaliśmy dalej krokiem, gdyż nie potrzebowaliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero, gdy się całkiem do nas przybliżyli, stanęli jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali zupełnie jak inni Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy.
— Jesteśmy tutaj obcy — odrzekłem niejasno. — Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni, lecz w miastach.
— A dokąd dążycie?
— Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest natury pokojowej.
Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie.
— Czy ślubowaliście sobie, że odwiedzicie pustelnika? — pytał dalej.
— Nie. Chcemy tylko zanieść mu podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty?
— Należymy do potężnego plemienia Alabeidów.
— Alabeidów? — zawołał Halef z radością. — Gdzie to plemię teraz przebywa?
— Niedaleko stąd nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem — odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu.
— W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu.
— Wy? Jakto?
Halef wskazał na mnie i odparł dumnie:
— Tu widzicie słynnego emira Karę Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedinami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi Karze Ben Nemzi.
Na dźwięk mego imienia wydali czterej jeźdźcy głośne okrzyki zdziwienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem, wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida:
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakżeż ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy im, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością?
Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, którą przypuszczaliśmy. Nieostrożni wpadliśmy z całem zaufaniem w pułapkę, nastawioną na nas, a w dodatku przez tak młodych ludzi! Jadąc dalej, rozmawialiśmy o ówczesnych przejściach wojennych. Rzekomych Alabeidów cieszyło szczególnie to, że skarciliśmy tak wówczas Abu Hammedów. Ja byłem jeńcem tego szczepu, lecz umknąłem im, a szejka ich, Zedara Ben Huli, zabił potem jeden z moich towarzyszy. Abu Hammedowie musieli ulec Haddedinom i Alabeidom, oraz oddać im najlepszą część trzód swoich jak o haracz. Nasi nowi towarzysze zachowywali się tak, że nie powzięliśmy względem nich żadnego podejrzenia. Panowali nad swoimi słowami i giestami.
Później odłączył się jeden z nich od nas, aby zawiadomić swoich o przybyciu tak miłych gości. Może na pół godziny przed zachodem słońca ujrzeliśmy czarne namioty obozu, dokoła którego pasły się trzody pod strażą pasterzy. Był to obraz pokoju. Naprzeciw nas wyszła wielka liczba kobiet i dziewcząt, powtarzając często na powitanie słowo: „marhaba!“ Wtórując im, szli za niemi młodzieńcy. Dorosłych mężczyzn zauważyłem niewielu, wojownicy bowiem, jak słyszeliśmy, znajdowali się na wyprawie przeciwko Abu Hammedom, a spodziewano się ich powrotu na trzeci dzień. Przyjęto nas nadzwyczajnym wrzaskiem radości, jaki przypada w udziale tylko bardzo upragnionym gościom. Zniesiono nas poprostu z koni i poprowadzono w tryumfie do namiotów. Wtem jeden ze starych wojowników wyrwał Halefowi strzelbę z ręki i, zanim ja zdołałem wykonać jakiś ruch obrony, uderzył mię kolbą w czoło tak mocno, że zapomniałem o wszystkiem. Drugiem uderzeniem powalił mnie na ziemię, a wtedy straciłem już przytomność.
Nie wiem, jak długo trwałem w omdleniu, ale kiedy się obudziłem, otaczała mnie ciemność. W głowie miałem uczucie, jak gdyby była próżnym harbuzem, w którym brzęczały miliony much. Przez ten brzęk słyszałem jakby zdaleka głosy ludzkie. Leżałem na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Wytężyłem uwagę i dopiero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głoś Halefa.
Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpili do mnie, a jeden, widząc, że mam oczy otwarte, rzekł:
— Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście!
Zwróciwszy się zaś do mnie dodał:
— Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allan spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby, aby uwierzyć, że jesteśmy Abelaidzi. Zabiliście wtenczas naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy!
Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy szczupłem świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Oni byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś słyszałem ich rozmowę, z powodu uderzeń w głowę, jakby z wielkiego oddalenia.
Kiedy znaleźliśmy się znowu sami, zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego, uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i pokonali. Po związaniu nas odbyli dokoła nas taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali rękami i nogami, plując na nas raz po raz, a wkońcu zawlekli nas do tego namiotu, przed który m siedzieli teraz dwaj strażnicy.
— Ja jestem temu winien, sidi — przyznał Halef. — Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy!
— To prawda; wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja byłem także nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas?
— Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że to może nastąpić dopiero po powrocie wojowników.
— Wiedział, że teraz wszystkoby zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielać zdobycz. To dla nas korzystne, ale co z bronią się stało?
— Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka.
— Czy wiesz, który to namiot?
— Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować.
— Hm! Leżysz obok mnie. Jak ci ręce związali?
— Z przodu.
— Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami?
— Mogę.
— To przysuń się bliżej i spróbuj, czy potrafisz rozplątać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzieindziej, nie moglibyśmy sobie udzielić nawzajem pomocy.
Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale w pół godziny miałem już ręce wolne.
— Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych! — wezwał mnie Halef.
— Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce napowrót! To była próba na razie. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakby się dało umknąć. W każdym razie nie odejdę bez strzelby.
— A moje siodło juczne? — szepnął Pars skwapliwie.
— Dlaczego to siodło właśnie?
— Bo pieniądze moje schowane w jego poduszkach. Powiedz mi, sidi: czy Abu Hammedowie zabiliby nas?
— Bez miłosierdzia!
— Czy sądzisz, że zdołamy uciec?
— Mam nadzieję.
— Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie!
Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów.
Czekaliśmy, czas upływał, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz, żeby nam się przypatrzeć i znaleźli nas w tem samem położeniu, co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy pełnili swe obowiązki sumiennie, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków.
Wreszcie nadeszła chwila działania, Halef znowu mię rozwiązał, co tym razem prędzej mu się udało. Mając ręce wolne, mogłem sobie sam zdjąć z nóg więzy.
— Sidi, dokąd pójdziesz? — zapytał Pars.
— Poszukam namiotu szejka.
— Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc!
Polazłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kołek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wyleźć przez mały otwór. Niebo się zachmurzyło, jak gdyby miał deszcz padać. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było ledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się z pod płótna namiotu naszego i pobiegłem odrazu o kilka kroków, aby wydostać się z pobliża strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem przejść przez cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się czemś odróżniał od innych.
Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Musiałem tak się sunąć, żeby światło z ogniska nie padło na mnie. Czołgałem się więc ciemną stroną, przypatrując się każdemu namiotowi tak dokładnie, jak tylko ciemność na to pozwalała. W jednem miejscu stał namiot większy od innych, a ponad nim sterczały w górę dwie włócznie z buńczukami z włókien palmowych. Czyżby to był namiot, którego szukałem?
Właśnie chciałem się ostrożnie podsunąć ku jego przedniej stronie, kiedy szmer mnie doleciał. Jakiś człowiek wyszedł z poza namiotu, Ponieważ znajdowałem się właśnie pod jego nogami, przeto nie miałem już czasu usunąć mu się z drogi, on postąpił jeszcze krok naprzód, potknął się o mnie i upadł. Równocześnie prawie ja potoczyłem się, jak mogłem najdalej, potem pobiegłem chwilę na rękach i nogach, a w końcu podniosłem się i puściłem się czemprędzej do naszego namiotu tą samą drogą, którą przyszedłem.
— Zbudźcie się, ludzie! — ozwał się głos donośny i przeleciał po całym obozie. — Ktoś był w namiocie szejka!
Odrazu zawrzało życie w całym obozie. Dla mnie było rzeczą najważniejszą dostać się do naszego namiotu. Byłem już tam blizko, po tylnej stronie rzędu namiotów i, położywszy się na ziemi, polazłem dalej. Szczęściem nie przyszło strażnikom na myśl zaglądnąć tutaj. Wstali i poszli kilka kroków ku namiotowi szejka. Przesunąłem się pod płótnem i wbiłem napowrót kołek w ziemię. Potem związałem sobie sznurem nogi, a Halef skrępował mi ręce na plecach. Skoro tylko położyłem się na poprzedniem miejscu, zjawiło się kilku Beduinów z lampą i zaczęli nas oświetlać jednego po drugim.
— Ci leżą bezpiecznie, żaden z nich ujść nie może! — brzmiał wyrok inspekcyi. — To nie był człowiek, lecz jeden z psów od trzody.
Oni się oddalili, a powoli uciszyło się w obozie. Teraz cichym głosem opowiedziałem towarzyszom, co się stało.
— Mój tilzim słońca nie poskutkował — rzekł Pars. — Drugi tilzim, to tilzim el hilal, talizman półksiężyca, zrobiony dla muzułmanina. Jestem więc także w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, o sidi?
— Tak. Musimy narazić choćby życie dla wolności i to jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno.
— Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi.
Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już, że to był rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem {namiotem do przyjęć), rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety siedział tam dozorca, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który upadł przedtem przeze mnie.
Tu wyjąłem także kołek z ziemi, wlazłem do środka i zacząłem macać do koła w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnem miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztućca, zabrałem go i wylazłem z namiotu.
Teraz ja przynajmniej byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać, a Parsowie tej zręczności nie mieli, przeto posuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka, wlazłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód aż do wejścia i odchyliłem chustę, tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak pod ręką i blizko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że się rozciągnął na ziemi i stracił przytomność.
Teraz mogli wejść towarzysze. Związaliśmy strażnika i wpakowaliśmy mu w usta koniec turbanu jako knebel. Następnie zabraliśmy nasze rzeczy, kierując się przytem zmysłem dotyku. Tylną ścianę namiotu przeciąłem od góry do dołu, ażebyśmy mogli wydostać się z siodłami. Pars i jego towarzysz mieli sporo do dźwigania, bo aż trzy siodła i kilka pakunków z towarami, które wieźli na jucznym koniu, ażeby w braku pieniędzy zaspokoić Anezejów tymi przedmiotami handlu. To utrudniało nam drogę; pomogliśmy im jednak z Halefem i ostatecznie wydostaliśmy się szczęśliwie z obozu.
Teraz trzeba było postarać się o konie. Nie musieliśmy w tym celu koniecznie odzyskać naszych. Kiedy dziś wieczorem zbliżaliśmy się do obozu, widzieliśmy, po której stronie pasły się konie Abu Hammedów. Tam zanieśliśmy nasze rzeczy, położyliśmy je na trawie, a ja poszedłem na zwiady.
Psów się nie bałem, ponieważ są zwykle przy kozach i owcach. Minąłem wielbłądy i ujrzałem konie, spoczywające na trawie. Czołgając się na brzuchu, posunąłem się dalej aż do pasterza, który leżał z łokciami opartymi o ziemię, a głową na dłoniach. Okrążyłem go, aby zajść z tyłu, i objąłem go za szyję. Chłopak zamarł na poły ze strachu. Przyłożywszy mu nóż do piersi, pozwoliłem mu odetchnąć, żeby mógł cicho mówić, i rzekłem:
— Nie mów głośno, na Allaha, bo cię przebiję! Jeśli skłamiesz, dostaniesz także nożem. Ilu pasterzy jest przy koniach?
— Tylko ja jeden — szepnął drżąco.
— Wstań i chodź ze mną! Jeśli się cicho zachowasz, nic ci się nie stanie.
Posłuchał mnie. Przytrzymując go, zaprowadziłem go do towarzyszy, gdzie związałem go własnym jego pasem. Pars i jego towarzysz musieli go pilnować, ja zaś wybrałem się z Halefem po pięć koni. Odbyło się to w przeciągu krótkiego czasu. Osiodłaliśmy konie i okiełzali, zakneblowaliśmy pasterzowi usta, żeby nie mógł wołać zaraz po naszem odejściu, wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy w drogę tak szybko, jak na to ciemność pozwalała.
Z początku nie przemówił nikt ani słowa, kiedy jednak byliśmy już dość daleko, zawołał Halef tonem ulgi:
— Chwała i dzięki Allahowi, który nas ocalił! Sidi, byłoby już po nas, gdyż wojownicy Abu Hammedów byliby nas pewnie zamordowali po powrocie.
— Nie, żadnego niebezpieczeństwa nie było — oświadczył Pars.
— Nie? — spytał hadżi ze zdumieniem.
— Nie, bo ja mam dwa talizmany. Wprawdzie talizman esz szems nie poskutkował tym razem, ale za to drugi talizman, el hilal, tem lepiej spełnił swoją powinność. Ja jestem w nur esz szems i w nur el hilal, czyli pod opieką i w świetle słońca i półksiężyca, mnie więc nic się stać nie może, zarówno jak i wam, ponieważ znajdujecie się ze mną.
— Gdyby tu jednak nie było mojego sidi, to nie byłoby ocalenia — zauważył Halef z zapałem.
— Czy sądzisz, że sidi poddaje się pod rozkazy słońca lub półksiężyca? To chrześcijanin, żyjący w innem świetle, aniżeli twoje. Ono stało się także mojem światłem, za co prorokowi dzięki czynię!
Dziękował więc prorokowi za to, że wewnętrznie został chrześcijaniniem! Tego mu jednak nie można było wziąć za złe.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.