Noc i świt/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 20.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
20.

Sala jadalna hotelu Europejskiego przy Kreszczatyku pełna była gości w porze obiadowej. Szwankowało już niejedno w aprowizacji, w kuchni i w usłudze, jednak pozór ogólny sali był szykowny i buńczuczny, wedle tradycji Kijowa. Gwar, wcale nie rewolucyjny, owszem roześmiany i ujęty w karby, przelewał się przez salę z pobrzękiem talerzy i szkła, nawet z przygrywką kapeli fałszywych Cyganów.
W samym środku i na widoku całej sali obsiedli stolik czterej oficerowie, odbijający bardzo dodatnio od tkwiących tu i ówdzie mundurów rosyjskich i czarno-szarego tłumu cywilów. Zgrabne „frencze“ leżały na nich, jak oklejone, na kołnierzach wyszyte proporczyki biało-amarantowe, miny gęste, lecz nie teatralne wcale; twarze i torsy, choć młode, wyglądały zrośnięte oddawna z ubiorem.
— Ułani pierwszego pułku — Krechowczyki — szeptano zewsząd.
Oczy Polaków, gęsto rozsianych po sali, patrzyły na tę czwórkę jasno i porozumiewawczo; oczy kobiet wszelkich narodowości wdzięczyły się bezwstydnie; nawet Rosjanie spoglądali życzliwie i ciekawie. Ułanów wcale to nie żenowało, ani pobudzało do przybierania postaci bohaterskich. Jedli, pili wino, bawili się, jak młodzi wojskowi.
— Podobno kolej stąd do Kaniowa zdezorganizowana — rzekł jeden.
Odpowiedział drugi porucznik, którego nazywano „Zych“:
— Z Mińska i z Dukory przyjechaliśmy śpiewający — a do Kaniowa stąd blisko. Można statkiem, albo samochodem, jeżeli kolej źle chodzi. Trzymam zakład, że jutro wieczorem będę w Kaniowie.
— Jutro? — — Na jutro umówiłem się z moimi przyjaciółmi, Sworskim i Łubą, którzy zajmują się tu zbieraniem ofiar na wojsko. Przecie generał kazał nam rozpoznać i stronę finansową tutejszej formacji — zauważył Bronek Linowski.
— Dobrze — zgodził się łatwo Zych — tak zostaniem przez jutro w Kijowie. Jest tu ruch, życie. I jeść dają lepiej, niż w Mińsku.
— Ale nie tak, jak Wańkowiczowie w Śmiłowiczach — odezwał się czwarty oficer, nieco okrągłejszy od wysmukłych kolegów.
— Noc, w Śmiłowiczach! — zawtórowali wszyscy.
Popili wina. Zych powrócił do pochwały Kijowa:
— Dobre wino i dobre miasto. — A cóż, weźmiemy kiedyś Kijów, panowie?
— Mam nadzieję — odparł Bronek — że nie będziemy w przyszłości staczali walk niepotrzebnych. Weźmiemy co swoje.
— Wiesz co, Bronek, że ty strasznie już wszystko bierzesz na ciężki rozum. Jednak dobrze jechałeś pod Krechowcami — widziałem. A przecie i naszą szarżę można nazwać niepotrzebną.
— Nigdy! — odrzekł żywo Bronek. — To była pierwsza polska demonstracja zbrojna we właściwym kierunku. No i udała się.
Nikt nie oponował, a treść podnioślejsza rozmowy rozcieńczyła się w winie.
Nie długo już ucztowali. Linowski odłączył się od kolegów gdyż porozumiał się uprzednio przez telefon z Łabuńskimi i obiecał ich odwiedzić zaraz po obiedzie.
Łabuńscy oczekiwali go z zaciekawieniem i nie bez kozery. Bronek był zewszechmiar „doskonałą partją“ dla ich córki — piękny, już niemal sławny z piękności i odwagi, jedyny syn bogatych i zaszczytnie znanych obywateli. Matka wiedziała prawie na pewno, że Hanka marzy o Bronku; ojcu nie obca też była ta wiadomość. Dalekie pokrewieństwo z Linowskimi Łabuńscy postanowili teraz podkreślić bardzo serdecznie w powitaniu młodego oficera.
Ale czekała żarliwiej, niż inni, sama Hanka — czatowała poprostu na zjawienie się Bronka. Pod bylejakim pozorem wyszła zaraz po obiedzie z mieszkania i czekała w sieni parterowej, obserwując oba wejścia na podwórze.
O umówionej godzinie zjawił się Bronek w mundurze, płaszczu i czapce z polskiemi wypustkami. Szedł przez podwórze, brząkając ostrogami i unosząc Pałasz lewą ręką. — Pierwszy raz go takim widziała — — wyśniona wizja nie była piękniejsza. Zakołatało serce w dziewczynie, zdobyła się jednak na odwagę i poszła na spotkanie Linowskiego.
Poznał ją zdaleka, zauważył, że wypiękniała, choć nie zdawał sobie sprawy, dlaczego? — — Ani schudła, ani przytyła, ani urosła — — ale oczy zakochanych nabierają nowych blasków i cieni, zmieniają cały sens twarzy: Bronek spostrzegł skutek, nie zgadując powodu. Powitał ją uprzejmie i swobodnie, nazywając po imieniu. Ona uścisnęła dłoń jego nerwowo, nie tak rezolutnie jak zazwyczaj, i — o dziwo! — nie powiedziała nic.
Przyglądali się sobie wzajemnie przez chwilę, ona z uśmiechem zakłopotanym, on z pogodnem, prostem zapytaniem w oczach, którego jednak nie wymówił:
— Co mi chcesz powiedzieć?
Hanka miała wiele do powiedzenia mu wogóle, a wybrała się naprzeciw niemu ze specjalnym zamiarem, gorąco sformułowanym w myśli. Ale, czy chwila była niepodobna do przewidzianej? — czy postawa Bronka zbyt imponująca? — Hanka rzekła tylko po chwili namysłu:
— Chodźmy — rodzice moi oczekują Bronka...
Weszli zatem spiesznie na schody i znaleźli się w salonie, gdzie oboje państwo Łabuńscy zarzucili Linowskiego grzecznościami i pytaniami.
Bronek przyjmował komplementy prawie obojętnie, przywykły widać do słuchania takich oświadczeń, na zapytania zaś, dlaczego i na jak długo przybył do Kijowa, odpowiadał dokładnie, że odkomenderowany został przez generała Dowbora, z trzema innymi oficerami, dla nawiązania stosunków z organizatorami wojska polskiego n a Ukrainie; że przez Kijów zdąża do Kaniowa.
Natychmiast Stefan Łabuński z żywem zajęciem rozgadał się o formacji wojska, którą to sprawę nazwał bardzo potrzebną, i oświadczył, że co do jej czynnego poparcia porozumiewa się właśnie z panem Tadeuszem Sworskim.
— Ach, ze Sworskim. — Znam go dobrze. Już się z nim widziałem; mamy się spotkać jutro — rzekł Bronek.
— Doskonale! — ucieszył się Łabuński. — Maryniu! — rzekł do żony — zaproś na obiad jutro pana Sworskiego i tego drugiego pana...
— Pana Łubę?
— Tak, tak.
— Bo mam nadzieję, że Bronek zechce się u nas stołować, póki tu bawi?
— Dziękuję wujowi — odrzekł Linowski — jutro na obiad przyjdę z wielką przyjemnością.
Łabuński, przyglądając się ponownie z upodobaniem Bronkowi od stóp do głów, zagadnął poufale:
— A jakże tam było pod Krechowcami? co?
— Było, wuju; już ta karta odwrócona. Mnóstwo innych zadań jest przed nami.
— Niby... że już dzisiaj bić się z Niemcami — nie jest wskazane? — zapytał Łabuński, udając zmarszczeniem czoła przenikliwość polityczną.
— Dlaczego nie? — owszem, wuju. Ale żeby się bić z kimkolwiek, trzeba mieć najprzód armję polską.
Łabuński godził się dzisiaj na każde zdanie młodego Linowskiego, którego widocznie chciał pozyskać zarówno zapomocą towarzyskiej uprzejmości, jak zgodności poglądów.
Wkrótce przyszła jakaś para starych i dostojnych gości, którymi pani Łabuńska musiała się zająć. Przed wejściem gości do salonu pan Łabuński oświadczył Bronkowi, że musi oddalić się dla ważnych interesów, i przypomniał o jutrzejszym obiedzie. Bronek i Hanka zostali naturalnie przeznaczeni do towarzyszenia sobie.
— Czy kuzyn zechce przejść do jadalnego? Pragnę z nim mieć specjalne interview i to w sprawie wojska.
— Jak każesz, Hanko.
Przeszli zatem do sąsiadującej z salonem jadalni, zostawiając za sobą drzwi otwarte, i usiedli.
— Bardzo chciałabym coś pożytecznego zrobić dla formacji wojska, o której Bronek tak pięknie mówi i pisze.
— Chwali ci się to, Hanko. Ale skąd wiesz, jak ja o tem piszę?
Hanka, zauważywszy, że Bronek mówi jej „ty“ regularnie, a ona wykręca się, używając trzeciej osoby i niezgrabnej po polsku denominacji „kuzyn“, przeszła bardzo chętnie do poufalszej formy przemawiania. Zaraz cieplej uczyniło się jej w sercu i swobodniej na umyśle:
— Czytałam twój list do pana Sworskiego o wojsku polskiem — — bardzo piękny.
— Więc i ty znasz Sworskiego?! — To dobrze.
— Znam i jego przyjaciela, pana Celestyna Łubę. Przyjemny też pan, choć trochę... lunatyk.
— Bardzo trafnie: lunatyk! — rozśmiał się Bronek po raz pierwszy — ale kochany człowiek. — — Tylko Sworski jest... realniejszy.
— Z panem Sworskim rozmawiałam dużo... i nawet o tobie, Bronku.
— Zatem jutro przy obiedzie będziemy w przyjacielskiej zupełnie kompanji.
— Z pewnością. — Ale dzisiaj, póki jesteśmy w małej kompanji, bo we dwoje, chcę cię prosić, Bronku, o jedną rzecz.
Odetchnęła głęboko z ulgi, że przecie przystąpiła do sprawy, uwięzionej w jej sercu oddawna.
— Powiedz, proszę.
— Nasłuchałam się o potrzebie wojska od pana Sworskiego, przeczytałam twój śliczny list do niego — i poczułam silną chęć zrobienia czegoś dla tego wojska... od siebie, nietylko przez wypraszanie od innych. Ale ja nie mam większych pieniędzy, więc...
Dobyła pośpiesznie z kieszeni przygotowany futeralik z pierścionkiem.
— ...Więc chcę dać to...
Linowski pochylił się nad otwartym futeralikiem, nie biorąc go do ręki:
— Bardzo piękny pierścionek. — — W ięc chcesz go sprzedać i dać jego wartość na wojsko?
— Nie... tak... to jest... — zagmatwała się w wymowie Hanka — to jest zupełnie moja własność. Zapisany mi był imiennie w testamencie babki. — — Ale pan Sworski nie chciał go wziąć ode mnie.
— Poco zajmować tem Sworskiego? Trzeba ocenić u jubilera, no i sprzedać.
— A ty, Bronku, nie byłbyś łaskaw wziąć go ode mnie i... zrobić z niego użytek, jaki uznasz za dobry...?
— Ja?! — zadziwił się Linowski — jestem tylko w przejeździe przez Kijów. Jadę wprawdzie do Kaniowa, ale tam oddawać pierścionek, zamiast pieniędzy...? — to niepraktycznie. W Kijowie lepiej się to sprzeda, potrzeba jednak pewnego czasu.
— Kiedy ja nie chcę oddawać pierścionka na wojsko pod Kaniowem, tylko na tamto pod Mińskiem; najchętniej na twój pułk, Bronku! — wypowiedziała wreszcie dokładnie swój chwalebny, lecz naiwny zamiar.
— A nie! — odparł Bronek bez wszelkiego rozrzewnienia — specjalnie nasz pułk ma większe zasoby; wielu z nas utrzymuje się własnym kosztem. — Nie, Hanko, tego ja nie mogę się podjąć.
Hanka aż zmizerniała w ciągu tej odpowiedzi.
— Więc nikt nie chce mojego pierścionka? — westchnęła.
Nastała chwila przykrego milczenia, po której odezwał się Linowski:
— Zgaduję piękną twą intencję. Pod wpływem Sworskiego i po przeczytaniu mojego listu zapaliłaś się do sprawy formacji wojska. Chciałaś dowieść nam obu...
— Tobie, Bronku — przerwała Hanka cicho, lecz gorąco.
— Zatem mnie... dziękuję ci — bardzo mi to pochlebia.
— Wcale ci nie pochlebia, skoro nie chcesz wziąć, nie chcesz nawet dotknąć tego pierścionka!
— Cóż ja z nim zrobię, moja Hanko!
Hankę aż zamroczył ten wyraz „moja“. Ale zdawała sobie sprawę, że znaczy on raczej lekceważenie jej uczuć, niż wzajemność. Odważyła się jednak jeszcze na to:
— Gdybyś był dobry, nosiłbyś ten pierścionek jako fetisz... jako talizman... do końca wojny.
— To wcale inny projekt — odrzekł Bronek i zapadł w milczenie.
Hanka czekała z bijącem sercem, jak na wyrok; Linowski zaś namyślał się, ściągając swe brwi charakterystyczne, poczem głowę wzniósł ostro i rzekł po żołniersku:
— Dobrze, wezmę twój pierścionek, Hanko, i nosić będę przy sobie, na szczęście. Jestem ci bardzo wdzięczny za twe dobre uczucie. Ale bądźmy z sobą zupełnie szczerzy. Chcesz dać pierścionek nie na wojsko, lecz mnie go dajesz. To między dwojgiem ludzi młodych jest powszechnie znanym symbolem. Znaczenie tego symbolu wysoko cenię i przyjmuję od ciebie, Hanko — ale z jednem zastrzeżeniem.
Hanka czerwieniła się i bladła; ręka jej, wyciągnięta już do Bronka, drgnęła i zawisła w powietizu. Rzekła nareszcie mocno:
— Godzę się na wszystko, co każesz.
— Widzę, że mnie rozumiesz, Hanusiu. Poświęciłem się przedewszystkiem służbie dla wywalczenia Polski. — Nasze... projekty nie będą mogły tej służbie przeszkadzać.
— I ja tak czuję, Bronku; nie marzyłam nawet inaczej.
— W takim razie godzimy się zupełnie.
— I możemy się zgodzić na zawsze? — wyciągnęła dziewczyna pragnącą rękę do ukochanego.
— Możemy się zgodzić na zawsze — powtórzył Linowski poważnie i ucałował wyciągniętą rękę.
— Zatem to nasze...? — niedomówiła Hanka z wielkiego wzruszenia.
— Nie nazywajmy naszej rozmowy — nie rozgłaszajmy jej. — Wiemy dla siebie, cośmy rzekli, i wiemy, że mówiliśmy oboje uczciwie i serdecznie. — Ale zaręczyny żołnierza podczas wojny są zawsze bardzo warunkowe.
— Co ty mówisz, Bronku?!
— Mówię wszystko, co myślę, Hanuś. A spodziewam się po tobie, że możesz wszystko wysłuchać, jako... narzeczona polskiego żołnierza.
— Mogę! — odrzekła panna Łabuńska, ciskając jasne skry przez łzawe jednak oczy — — jestem strasznie szczęśliwa — i dumna.
Linowski odpowiedział już tylko pełnem ognia i wdzięczności spojrzeniem.
Trzeba było się uspokoić. Goście z salonu ruszali się ku wyjściu. Młoda para musiała też się pożegnać, tymczasem do jutra. Kończyli rozmowę pośpiesznie i wesoło:
— Ale pierścionek bierzesz? nosić będziesz?
— Tylko na palcu nie zmieszczę. Schowam go dobrze przy sobie.
Rozpiął parę guzików munduru i ukrył starannie dar Hanki na swej rycerskiej piersi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.