Niewidzialni (Le Rouge)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.   Zagadkowy meteoryt.

W świetle latarni automobilu, miss Alberta ukazała się Jerzemu, jak widziadło zaświatowe. Jej piękna twarz była trupiobladą, niebieskie oczy podkrążone mocno, złote włosy w nieładzie, a kostjum podróżny był obryzgany błotem.
Wyskoczyła szybko, pytając trwożnie:
— Mam nadzieję, panie Pitcher, że ponieśliśmy tylko materjalną szkodę? Widziałam ogień... Czy to piorun uderzył w willę?
A spostrzegłszy ukłon Jerzego, dodała:
— Zapewne pan Jerzy Darvel? Witam pana serdecznie! Ale gdzież jest kapitan i pan Boleński?
Mówiła to z taką swobodą, że Ralf nie śmiał odpowiedzieć.
— Miss Alberto... — wyjąkał wreszcie.
— Ależ pan jesteś strasznie poparzony! — zawołała ze wzruszeniem — i pan także, panie Darvel! Ach, oto Kerifa i lord Frymcock, na szczęście, zdrowi i cali!
Lecz widząc pomieszanie obecnych, spytała żywo:
— Dlaczego nic mi nie mówicie o kapitanie i o Boleńskim? Mówcie, bo znieść nie mogę tej strasznej niepewności!
— Miss Alberto... — wyszeptał Ralf drżącemi ustami — obaj przyjaciele nasi zginęli... Taką jest ta straszliwa prawda!
Grobowe milczenie zapanowało... Miss Alberta stała jak gdyby skamieniała po tej okropnej nowinie.
Wreszcie zaczęła płakać gwałtownie.
— Mój Boże! — szeptała wśród łkań — na cóż mi się przyda mój cały majątek, jeśli nim nie mogłam zapewnić bezpieczeństwa najdroższym przyjaciołom! Któż mi zastąpi ich obu, ich dobroć, wiedzę... przyjaźń?
Zawiele jednak posiadała wrodzonej energji, aby się długo oddawać łzom i rozpaczy; otrząsnęła się wkrótce z przygnębienia i po kilku pytaniach, zadanych Ralfowi, dowiedziała się o całym przebiegu katastrofy.
— Może kapitan jest tylko raniony, mogły się nad nim spiętrzyć belki, jak się to często zdarza w tego rodzaju wypadkach... Powinniśmy zrobić wszystko, co można, aby go odszukać i uratować... Nie chcę ani jeść, ani spocząć, póki się o jego losie nie dowiem...
Kerifa wbiegła i ze wzruszeniem całowała ręce swej pani.
— Jesteś nareszcie! — szeptała — byłam tak niespokojna o ciebie! Burza musiała być straszną na morzu, prawda?
— Tak, byłam najpewniejszą, iż zginiemy wszyscy. Bo też ta burza była jakąś nadzwyczajną: fale błyszczały ogniem i niebo nim płonęło... Kapitan, który od czterdziestu lat pływa po różnych morzach, a z nim i załoga, oświadczyli, iż nigdy nie widzieli tak szczególnych meteorytów. Z pokładu fala zmiotła kilku ludzi...
— Jesteś tak znużoną — szepnęła Kerifa z czułością — pomimo wszystko, kazałam zastawić wieczerzę; może się posilisz choć trochę...
— Jak możesz tak myśleć! Dziękuję ci za troskliwość, ale pomóż nam lepiej ratować kapitana, jeśli jest jeszcze czas po temu... Gdzie służący?
— Wszyscy uciekli ze strachu, są w lesie!
Miss Alberta skierowała się w stronę laboratorjum, mężczyźni i Kerifa szli za nią. Pochód zamykał Zaruk, który przez ten czas postarał się o pochodnie, oraz o motyki i rydle, które przyniósł z ogrodu.
— Powiedz mi pan — rzekła miss Alberta do Ralfa — czemu pan przypisuje tę katastrofę?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć nic pewnego; sądzę jednak, iż był to piorun — rzekł Ralf wzruszony.
— Przecież na laboratorjum były piorunochrony?
— Tak, ale, jak pani zapewne wiadomo, zdarzają się wypadki, że i najlepiej urządzone piorunochrony wypowiadają nieraz posłuszeństwo i to z przyczyn nieznanych. Jak to już mówiłem, stoimy tu wobec niewytłomaczonego i nieznanego zjawiska!
— A co pan mówiłeś o jakiejś kuli ognistej?
— Piorun bardzo często przybiera tę postać — i doprawdy, że tu niczego nie jestem pewnym — nic nie wiem!
— Zaraz się wszystkiego dowiemy! — rzekła z mocą.
Po schodach wewnętrznych zeszli do apteki, mieszczącej się tuż pod laboratorjum. Ralf otworzył drzwi.
Panował tam najzupełniejszy chaos: złomki drzewa i żelaza, podruzgotane naczynia, meble nawpół spalone... Woń gazu, użytego do gaszenia ognia, ostra i mdła zarazem, napełniała powietrze, drażniąc krtań i płuca.
— Miss Alberto — rzekł naturalista — czy pani wiadomo, że tu jest balon z pikratem potasu? Cud to prawdziwy, że dotąd nie wybuchnął jeszcze...
Młoda dziewczyna skinęła ręką lekceważąco.
— Proszę panią usilnie, abyś tam nie schodziła... Ogień może się tlić jeszcze; prócz tego, dość jednego uderzenia, aby wywołać wybuch! Niech pani wróci na górę! Narażanie życia w tych zgliszczach byłoby szaloną i bezcelową nierozwagą!
— Przecież i pan się naraża także! Do mnie należy dawać dobry przykład innym, więc idę z panem.
— To zupełnie co innego! — obruszył się Ralf — dla nas, badaczy praw natury, chemja i fizyka codzień przedstawia te same niebezpieczeństwa. Myśmy już na to przygotowani!
— Nie nalegaj pan dłużej — rzekła stanowczo — uważam za swój obowiązek podzielanie z wami niebezpieczeństwa, jeśli ono istnieje rzeczywiście!
Ralf umilkł, widząc bezskuteczność swoich uwag. Rozdzielił narzędzia ratunkowe między Jerzego, Zaruka i lorda — miss Alberta i Kerifa miały przyświecać przy robocie pochodniami. Zapalono też parę latarni ogrodowych, które oświetliły ten straszny obraz. Pośrodku widniał otwór okrągły a głęboki; z przepaści tej sterczały szyny stalowe, na których opierało się przedtem sklepienie.
Zaczęto z tysiącznemi ostrożnościami wyciągać te szczątki; mężczyźni wynosili szyny na taras, a butelki i słoje z produktami chemicznemi do bezpiecznego schronienia w drugiej piwnicy. Pracowano usilnie już od godziny, nie znajdując śladu kapitana.
Miss Alberta była w rozpaczy i zadawała wciąż nowe pytania Ralfowi.
— Co to może znaczyć, żeśmy go dotąd nie znaleźli? Czyżby piorun mógł obrócić go w proch?
Ralf odparł po chwilowym namyśle:
— To nie był piorun — gdyż w takim razie miedź i stal byłyby stopione; a widzimy, że przełamania ich są czyste i świecące... Wyglądają, jak gdyby pękły pod naciskiem jakiegoś ogromnego ciężaru...
Nagle umilkł: motyka jego zahaczyła o kosz, upleciony z łozy, zabezpieczający szklany balon.
— Pikrat potasu! — krzyknął — co za szczęście, że nie uderzyłem mocniej w tej chwili!.. Ale jak też się szczególnie szyny nad nim spiętrzyły; to go uchroniło od wybuchu...
Wyjęto ostrożnie groźny balon i umieszczono na tarasie. Pitcher zamyślił się, a po chwili rzekł:
— No, teraz oddycham — bo dotąd zdawało mi się, że stoimy na wulkanie... Jednakże, widzę teraz, że źle prowadziliśmy nasze poszukiwania, ale to już moja wina... Nie znajdziemy tu ciała biednego kapitana, gdyż ta rozpalona masa musiała je pociągnąć za sobą, przebijając sklepienie, aż na dno piwnicy...
Teraz już zdawali sobie sprawę z przebiegu katastrofy: rozpalona bryła, niewiadomego pochodzenia i składu, przebiła, jak pocisk armatni, dwa sklepienia, położone pod laboratorjum. Teraz wszyscy zeszli o piętro niżej, do łazienki z mozaikową podłogą; ściany jej były wyłożone białym marmurem, a na jednej z nich widniała smuga krwi.
Jerzy w milczeniu wskazał ją miss Albercie, która szepnęła smutnie:
— Zejdźmy jeszcze niżej...
— Czy wie pani — rzekł nagle Ralf — co mi przyszło na myśl? Oto dzisiejsza katastrofa jest nader podobną do tej, która spowodowała śmierć starego Ardaveny.
— Więc cóż pan myślisz o tem?
— Że jesteśmy świadkami wydarzenia, dość często się powtarzającego... To jakiś zwyczajny meteor lub bolid, czy może gwiazda spadająca wielkich rozmiarów, która spadła wprost na willę.
— A ten bolid?
— On to wybił okrągły otwór w sklepieniach. Teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że na dnie tego otworu leży zwykły bolid!
Słowa te sprawiły głębokie wrażenie na młodej dziewczynie: popatrzyli na siebie oboje z Jerzym, nie śmiąc wyrazić słowami przypuszczenia, które mieli na myśli.
Zstępowali spiesznie na najniższe piętro.
Były tam olbrzymie, sklepione podziemia, pochodzące jeszcze z czasów Rzymian; ta część Tunisu zawiera mnóstwo podobnych budowli. Willa była zbudowaną na miejscu starożytnej fortecy, której podziemnych lochów nie zasypano, lecz zużytkowano na piwnice, oraz pomieszczono w nich kaloryfery i motor elektryczny. Lecz ognisko maszyny zagasło, a mechanik i palacz uciekli, sądząc zapewne, iż cała willa wali się im na głowy. Dziwnem nawet było, że uszli cało, gdyż o kilka metrów ode drzwi padł złowrogi pocisk, zdruzgotawszy część maszyny.
— A co! — zawołał Pitcher, potrząsając pochodnią — to bolid, byłem tego pewnym! I to bolid sferyczny!..
Wszyscy się rzucili w tę stronę. Przy świetle pochodni ujrzano bryłę okrągłą, mającą około trzech metrów średnicy, utworzoną z rodzaju szklistego granitu, o powierzchni lśniącej miką. Obłok pary otaczał ją dokoła.
Frymcock, który chciał jej dotknąć, odskoczył z okrzykiem bólu.
— Na Jowisza! — zawołał — to jest rozpalone do czerwoności żelazo!
— Kapitan jest pod tą bryłą... — szepnął z boleścią Ralf.
— Kto wie? — rzekła cicho znękana miss Alberta — dopóki nie ujrzymy ciała, nie trzeba tracić nadziei...
— Na nieszczęście, nie możemy już mieć żadnej wątpliwości — odparł Jerzy z mimowolnym dreszczem zgrozy, wskazując na spód bryły.
Widniała tam zaciśnięta, nawpół spalona ręka...
Miss Alberta zamknęła powieki, jej piękna twarz pokryła się trupią bladością.
Pitcher płakał jak dziecko.
Wszyscy stali w osłupieniu.
— Miss Alberto, odejdź pani, błagam! Oszczędź sobie strasznego widoku... to nie na pani siły! — szepnął Jerzy.
— Nie! — zawołała z mocą, choć gwałtowne łkanie wyrywało się jej z piersi — pozostanę tu do końca, powinnam to uczynić dla niego... Gdybyście, tak jak ja, znali jego dobroć, jego poświęcenie, jego charakter... Kochałam go jak ojca — i pomimo rzeczywistości, nie mogę jeszcze uwierzyć w tę prawdę straszliwą!..
W milczeniu zabrano się do ponownej pracy, próbując oswobodzić ciało kapitana. Nie mogło być mowy o ruszeniu z miejsca rozpalonej bryły; postanowiono więc próbować rozbić ją na części, ponieważ minerały tego składu są zwykle dość kruche.
Jerzy pierwszy zaczął nad tem pracować, używając motyki ogrodniczej. Po kilku minutach odpadł duży odłam, a Jerzy ujrzał ze zdumieniem, iż powierzchnia meteorytu wyglądała zupełnie inaczej, niż wnętrze. Była ona czerwono-bronzową w zielonawe plamy, jakie nadaje głazom wysoka temperatura; pod tą powłoką była substancja biała, w której tkwiły rurki koloru czerwonego, ostro zakończone. Niektóre z nich strzaskane zostały uderzeniem motyki Jerzego i sączył się z nich kroplami płyn bezbarwny, gęsty.
Jerzy zatrzymał się, nie wiedząc, co ma o tem myśleć.
— Co mam dalej robić, panie Pitcher? — zapytał — żadne przyrodnicze badania nie wykryły podobnych meteorytów!
— Zwyczajna krystalizacja! — mruknął Ralf, pochłonięty smutkiem.
— Nigdy nie widziałem krystalizacji, zawierającej we wnętrzu płyny — rzekł Jerzy — przytem bryła ta ma kształt tak regularny, jakby ją obrobiła ludzka ręka... Zdaje się, iż jesteśmy na drodze do nadzwyczajnych odkryć! Pomyślcie, że ten dziwny głaz musiał zapewne przywędrować z jakiejś dalekiej planety... Jeśli go skruszę, nie będziemy go mogli badać... Doprawdy, nie wiem co robić!
Wszyscy byli przejęci niecierpliwem oczekiwaniem.
Miss Alberta zamieniła z Ralfem znaczące spojrzenie.
— Rozbijmy tę bryłę! — zawołał gwałtownie Pitcher — tylko musimy uważać, aby nie tworzyć drobnych odłamków.
Jerzy wziął ostrożnie w rękę odbity kawałek.
— Szczególna rzecz! — szepnął gorączkowo — z wierzchu kamień jest rozpalony, a wewnątrz zimny, prawie lodowaty. Czem możesz pan to wytłomaczyć?
— Nie wiem... nic nie wiem — dalej do pracy!
Ręce ich, drżące z niecierpliwości, pracowały ze zdwojoną siłą, kiedy nagłem uderzeniem motyki Jerzego został odbity większy odłam. Z czterech piersi wydarł się okrzyk zdumienia... W otworze ukazała się, oswobodzona z kamiennej powłoki — stopa ludzka!
Motyka wypadła z ręki Jerzego, ogarniętego wstrząsającem wrażeniem.
— Człowiek... człowiek! — powtarzał, jak obłąkany — w tym głazie zakuty jest człowiek!
— Chyba trup człowieka — rzekł głucho Ralf.
— Wszystko mi jedno, muszę go widzieć! — wołał Jerzy. — Czyż nie pojmujecie, że tym człowiekiem może być tylko brat mój, Robert! Muszę się dowiedzieć — żyje, czy zginął!..
— Jakże możesz tak się łudzić? — rzekł Ralf ze smutkiem. — Myślę o tem już od jakich dziesięciu minut, ale nie śmiałem... nie mogłem tego powiedzieć!
Tu wskazał ruchem ręki na miss Albertę, która z twarzą zbielałą, słaniając się, oparła głowę na ramieniu Kerify.
Na te słowa jednak wyprostowała się z ogniem w oczach, z rękami wyciągniętemi, ożywiona szaloną, nieprawdopodobną nadzieją. W świetle pochodni, pod wysokiemi sklepieniami, delikatna jej piękność nabierała wyrazu tragicznego: rzekłbyś, że to któraś z bohaterek starego Eschylesa, przyzywająca niebo na świadki!
— Nie, panowie — rzekła uroczyście — Robert Darvel nie umarł.. on nie mógł umrzeć! Ludzie tacy nie ulegają tak łatwo — głos jakiś mi mówi, że wraca — zwycięzcą!
I dodała z zupełną, ślepą wiarą:
— Czyż byłby tutaj, gdyby był zginął? Nic nie jest niedostępnem dla zwycięzcy przestrzeni — wrócił tu, bo chciał tego!
Te gorące słowa zachwiały przekonanie Ralfa; serce jego zaczęło uderzać gwałtownie; nie mogąc odzyskać spokoju, był blizkim szaleństwa.
— Ależ — wyjąkał wreszcie — czyż mamy pewność, że to jest Robert?
Nie dokończył jeszcze tych słów, a już Jerzy rzucił się znów do bryły, zadając ślepe razy tu i ówdzie. Ogarnął go rodzaj szału: pod jego uderzeniami odłamki bryły leciały na wszystkie strony, a ze zmiażdżonych rurek szklanych wyciekał płyn o zapachu przejmującym.
— Ależ uważaj pan — zawołał Ralf — nie można się do tego brać z taką furją, przecież możesz go zranić!
Uwaga była słuszną; Jerzy zaczął pracować spokojniej.
Teraz kształt ludzki wyłaniał się coraz bardziej z niekształtnej bryły, jakby go z niej wydobywała ręka biegłego artysty-rzeźbiarza. Człowiek ten siedział, z brodą wspartą na kolanach; na nich również założone były skrzyżowane ręce. Ten kształt nadają mumjom mieszkańcy wysp Azorskich i niektóre ludy Ameryki, np. Inkasowie, zamykając je następnie w wielkich urnach glinianych.
Pitcher, uderzony tem podobieństwem, opuścił głowę, milcząc.
Zauważył jednak, iż owe rurki, mieszczące płyn tajemniczy, były z jednego końca rozszerzone lejkowato i ten przylegał bezpośrednio do ciała człowieka, z drugiego zaś zwężone i zamknięte. Przyszło mu na myśl, że płyn ten musi mieć własności przeciwgnilne, potrzebne do przechowania mumji. Lecz ten domysł mu nie wystarczał, a nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek słyszał o środku takim.
Podczas tych jego rozmyślań, Jerzy pracował w pocie czoła; wkrótce cały tors człowieka już był odkrytym.
Pozostawała tylko jeszcze twarz, z odsłonięciem której Jerzy się zawahał. Nie śmiał odrzucić tej ostatniej powłoki, a serce jego ściskało się w obawie zawodu, który go może oczekuje.
Ciało pozostawało bez ruchu, w jednakowej postawie.
— Kończcie! — szepnęła miss Alberta — raz dowiedzmy się prawdy, aby wyjść z tej straszliwej niepewności!
— Nie mam odwagi — wyjąkał Jerzy, którego głos ledwie się wydobywał ze ściśniętego kurczowo gardła.
— Więc ja to zrobię — rzekł Ralf — i zaczął odbijać resztę osłony.
Niepewną, drżącą ręką zadawał spieszne uderzenia i nareszcie odrzucił na bok ostatni kawałek kamienia.
Ukazała się twarz, wychudzona i wybladła, lecz uderzająca siłą i szlachetnością wyrazu; czoło było wysokie, oczy zamknięte. Zbladłe usta były delikatnie zarysowane i zdawało się, iż błądzi jeszcze po nich uśmiech, pełen dobroci.
— Robert!
— Mój brat!
Zabrzmiały jednocześnie dwa okrzyki.
Wzruszenie to było zbyt silnem dla miss Alberty; Ralf i Kerifa musieli ją podtrzymać, gdyż słaniała się bezsilnie.
Lecz Jerzy zaledwie to zauważył.
Ze wzrokiem błyszczącym gorączkowo, rzucił się jak szalony na bezwładne ciało brata, tak cudownym sposobem oswobodzone ze swej kamiennej trumny.
Dotknął czoła Roberta — było lodowato zimne; przyłożył ucho do jego piersi, chcąc wyczuć choćby najlżejsze uderzenia serca. Napróżno! Pierś była nieruchomą.
— Nie żyje! — wyszeptał — i owładnięty rozpaczą, ukrył twarz w dłoniach.
Stojący obok niego Zaruk uśmiechał się zagadkowo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.