Narodziny działacza/Dzień siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień siódmy
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ SIÓDMY.

Według Arcywzoru dzień siódmy używany bywa przez twórców na odpoczynek. Ale dzieła ludzkie tak są niedoskonałe, że naprzykład pan Apolinary siódmego dnia, zamiast przyglądać się z lubością czynom dokonanym, przedsięwziął reformy.
Zapytania do komitetu rozmnożyły się w notatniku i urosły do kilku stron pisma. Wątpliwości należało usunąć, ogólny plan działania przejrzeć okiem krytyka i jeżeli nie przeprowadzić odrazu, to w stosownym memoryale wskazać niezbędne reformy. Po dniach misyjnych następował dla delegata nie mniej ważny okres prawodawczy.
Zadanie było szczytne, ale mniej wdzięczne najprzód z powodu, że nie mogło już odbywać się na powietrzu, pośród mieniących się barwami objawów życia wiejskiego; wypadało teraz działać nie na świeże umysły prozelitów, ale na pełne argumentów, rutyny, a może i uporu głowy kierowników. Nadto pan Apolinary czuł się znacznie mocniejszym w sztuce serdecznej perswazyi, niż w logice teoretycznej. Lecz że nie święci garnki lepią, a pan delegat ulepił już nawet z różnorodnej gliny kilku stowarzyszonych, tuszył więc sobie i o tej nowej akcyi reformatorskiej jak najlepiej.
Najprzód — sprawdzić wszelkie objawy i ruchy, dotychczas pozostające zagadkami.
Posłał więc Antka w jednym kierunku konno, w drugim zaś zaufanego Kazimierza bidką, aby mu się dowiedzieli dokumentnie, gdzie był i co gadał w okolicy Kotulski.
Oczekując wyniku tych wywiadów, sam, nie bacząc na rozpoczęte żniwa, zasiadł natychmiast do spisania umotywowanych zapytań do komitetu. Myślał, pisał, kreślił — okazało się jednak, że ten kwestyonaryusz świadczy tylko o niedostatecznem powiadomieniu delegata, lecz nie o blędnem działaniu komitetu. Odpowiedzi mogły być zadawalające, a wtedy — gdzież droga do reform? Inne należało obrać stanowisko krytyczne. Może inne stanowisko moralne?... Pan Jan by to potrafił.
Wszelkie początki są trudne. Więc i pierwszy wysiłek reformatorski pana Apolinarego Budzisza nie udał się i zajął wieczór bezowocnie.
Nazajutrz powrócili posłańcy z wywiadów. Kazimierz był podchmielony i opowiadał straszne rzeczy »o podburzaniu chamów przez tego przybłędę«, o tem »że źle będzie, jeżeli tak dłużej potrwa«, — wreszcie o utrudnieniu życia z powodu sprzedaży wódki na flaszki, a nie na kieliszki. Pan Apolinary wyrzucił go za drzwi.
Antek przywiózł wiadomość pozytywniejszą, że pan Kotulski był przedwczoraj w miasteczku, zajechał do właściciela młyna i wszedł z nim w jakąś umowę. Co z sobą mówili — niewiadomo. Ale po wyjeździe pana Kotulskiego młynarz siadł także na bryczkę i w świat pojechał. Powiadał żonie, że na długo, bo ma na kilka mil wokoło ludzi namawiać. Do czego? — również niewiadomo. — Słychać, że ten pan młyn z ogrodem kupił.
— A to na co? Językiem mu mleć, a nie żarnami, dobrodzieju mój.
Takie wiadomości drażniły tylko pana Apolinarego zamiast mu posłużyć do jasnego przeniknięcia działań osób wpływowych w Stowarzyszeniu.
— Niema innej rady — trzeba jechać do Warszawy.
Spotykamy więc znowu pana delegata w hotelu Saskim, ale twarz jego, do niedawna pogodna i pełna przyszłości, nosi teraz piętno trawiącego niepokoju o publiczne dobro. Pan Apolinary głowę pochyla pod ciężarem odpowiedzialności, palcami przebiera nerwowo, jakby coś chwytał i czegoś nie dosięgał. Uroczysty surdut utracił formę czarnego pancerza, pomarszczył się i sposępniał.
Daremnie zapukał do drzwi kilku znajomych z komitetu. Jeździli gdzieś po świecie, pozostawiwszy w mieście, zamiast adresów, tylko tęsknotę po sobie.
Ale Gwiazdowski? Ten jest na pewno. Stało w porannej gazecie, że Gwiazdowski błogosławił wczoraj pewnego młodzieńca, wybierającego się na studya historyczne z epoki Wazów do Sztokholmu. Jutro zaś inaugurować będzie nowo otworzoną szkołę kroju dla ubogich panien.
— Biskup, czy co? — pomyślał Apolinary. — Ale jest przynajmniej. Pójdę do niego.
I siadłszy do dorożki pojechał do mieszkania, przypominającego świeże jeszcze wzruszenia wielkiej akcyi podjętej na wypadek europejskiego kongresu.
— Jest pan w domu?
— Jest, ale bardzo zajęty. W tych godzinach nie przyjmuje — odpowiedział służący.
— Poczekaj, mój bracie.
Pan Apolinary wyjął z kieszeni bilet wizytowy i dopisał ołówkiem:

»Apolinary Budzisz
delegat powiatu *** — w sprawie kongresu«.

— Masz tu bilet i pół rubelka. Może mnie pan przyjmie.
Po paru minutach służący powrócił i oddał inny bilet:

»Joachim Sternstein-Gwiazdowski
najmocniej przeprasza, że z powodu sesyi przyjąć pana delegata nie może. Kongresu najprawdopodobniej nie będzie«.

— Tam do licha!... A powiedz-no, mój bracie — masz jeszcze pół rubla — co tam za sesya?
— A gadają tam, proszę pana, o bezrobociu w szkołach.
— Dziękuję ci.
Pan Apolinary odchodził od drzwi zamkniętych ugodzony podwójnym ciosem w serce.
— Nie będzie kongresu?... więc pilnaż była potrzeba taki urządzać rwetes z tym aktem?... No, no — dziwne... A mistrz mógłby mnie wpuścić na naradę. Nie jestem przecie obcy — i także coś wiem o bezrobociu szkolnem... Do dyabła z taką solidarnością! Powracał przez ulice, powleczone jakąś mgłą żałobną. Zabrakło bowiem nad miastem różowej illuminacyi złudzeń.
— Zapominają nawet, żem użyteczny...
Chodząc po mieście bez określonego celu, spotkał nawet paru znajomych ze »swoich ludzi«. Niedawno rzuciłby się do każdego z nich, wypytałby, udzielił własnych wiadomości i doświadczeń. Dzisiaj pozdrowił ich z daleka i minął pogrążony w myślach:
— Co oni tam wiedzą! Łażą po świecie, myśląc pewnie o tem, dlaczego się stowarzyszyli.
Od czasu do czasu wzbudzał w sobie rozpaczliwą energię:
— Reformy! trzeba koniecznie reformy...
To znowu czuł się osamotnionym, bezsilnym wobec organizacyi, której się poddał. W tedy tęsknił do pana Jana, do jego jasnej i gotowej zawsze rady.
Zaszedł do cukierni i począł czytać gazety. Już na ulicy natkano mu do rąk różnych świstków i »dodatków nadzwyczajnych«. Czytał chciwie, bo zaniedbał się był trochę pod tym względem z powodu objazdu powiatu. Wieści z dalekiego Wschodu były stanowczo pokojowe, ale o żadnym kongresie pacyfikacyjnym ani słychu. Różne zaś wiadomości i zdania o polityce wewnętrznej brzmiały tak samo groźnie, jak dawniej. Ten sam terroryzm ciemny i nieugłaskany; te same hasła sprzeczne i namiętne.
— Cóż u Pana Boga robią nasi? Gdzież skojarzenie stronnictw? gdzie działanie na siły wsteczne? Albo... na co się to działanie zdało?
Czytał długo, a czując coraz cięższy zawrót głowy, cisnął gazety o stół, świstki kupione powtykał do kieszeni i, nieprzyjemnie rozgrzany, wyszedł znowu na ulicę.
— Chyba przejechać się do Łazienek, bo głowa pęka...
Wtem ujrzał postać schyloną, dążącą tak śpiesznie po chodniku, że zdawała się, w porównaniu ze zwykłym przechodniem, iść kłusa. Postać niosła tekę pod pachą, nie odznaczała się zresztą żadną cechą indywidualną.
Ale pan Apolinary stuknął się w czoło:
— Gdzie ja tego jegomościa widziałem?... Aha — wszędzie. Żebym tylko mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa... Wszystko jedno — zaczepię go.
I rzuciwszy się na przełaj ku pędzącemu przechodniowi dopadł go, zatrzymał za pomocą wielkiego ukłonu.
— Moje najniższe panu... prezesowi.
Trafił: przechodzień był prezesem.
— Kłaniam uniżenie. Jeżeli się nie mylę, pan Budzisz?
— Do usług. Wracam z objazdu delegackiego po moim powiecie i wielce rad jestem, żem spotkał prezesa dobrodzieja, bo pragnąłbym zasięgnąć języka i także postawić naszej starszyźnie kilka zapytań.
— Może pomówimy, idąc razem, szanowny kolego? Bo wyznam, że śpieszę nadzwyczajnie. Mamy sesyę, która trwa już trzydzieści godzin bez ustanku, z małemi przerwami na posiłek. Niektórzy śpią nawet na miejscu.
— Mężowie pełni poświęcenia — nie mógł nie przyznać pan Apolinary.
— Bo to, panie, ogromne rzeczy się dzieją, po prostu ogromne...
Apolinary zdążał, sapiąc, za swym szybkonogim towarzyszem, ale dopadłszy raz jednego ze skarbników wielkich tajemnic, nie chciał go puścić zanim czegoś nie pochwyci z upragnionych, autentycznych powiadomień.
— Mówi pan prezes: ogromne? Może załatwiliście sprawę szkoły, bo rzeczywiście ogromnie na to czekamy.
— Załatwiamy zasadniczo kwestyę, obejmującą wszystkie inne. Mówimy z panami, którzy do nas specyalnie przyjechali z Moskwy.
— Czytałem, czytałem. Bawi u nas Pomorcew.
— I kilku innych. Wyobraź pan sobie, panie delegacie, że gdyśmy wczoraj odczytali Pomorcewowi nasz akt podpisany u Gwiazdowskiego — wie pan?
— A jakże, i ja podpisałem.
— Więc gdy Pomorcew objął treść naszego programu, po prostu zdumiał się.
— Wierzę, bardzo wierzę.
— I odrzekł... Tylko to jest tajemnicą.
— Niejedną ja już przechowuję, panie prezesie.
— Odrzekł mniej więcej tak: ...To bardzo wymowny człowiek.
— I w to wierzę. Cóż tedy powiedział?
— Powiedział: »Jeżeli panowie stoicie na stanowisku potencyi niezależnej, mogę tylko przyklasnąć waszemu programowi«. Oni muszą stać oczywiście na innym gruncie. Ale jaka doniosła wymiana zdań — co?
— Bezwątpienia. Więc jednak pozostaliście przy swoich zdaniach?
— Zgadzamy się coraz bardziej. — A jaki to miły człowiek Pomorcew! Wyobraź pan sobie...
Tu dopiero prezes przystanął, aby opowiedzieć zdarzenie. Pan A polinary miał czas odsapnąć w swej pogoni za światłem centralnem.
— Wyobraź pan sobie — byłem u niego w hotelu. Przyjął mnie, choć to człowiek tak zajęty, że doprawdy godziny, które nam poświęca, kradnie po prostu swej szerokiej działalności. Listów, telegramów od instytucyi, od redakcyi — całe stosy, nawet tutaj. Więc przegadaliśmy kwadrans a ja, wychodząc, zostawiłem w jego numerze, książkę i rękawiczki — rozumie pan? — przypadkiem.
— Rozumiem.
— Na drugi dzień przed dwunastą zjawia się u mnie pan Pomorcew, exkuzuje się, że o tak wczesnej godzinie, ze względu na ścisłe zajęcie godzin następnych — no — i odnosi mi książkę i rękawiczki. Jakie to uprzejme!
— Należało się, panie prezesie.
— Należało się, czy nie, ale człowiek tak zajęty... pojmuje pan?
— Rzeczywiście.
Po opowiedzeniu tej znamiennej anegdoty historycznej prezes puścił się znowu kłusem, a z nim i niestrudzony pan Apolinary.
— A dojdzie tam do czego?
— Dojść musi choćby do zupełnego wniknięcia w nasze wzajemne desiderata. Choćbyśmy mieli siedzieć jeszcze trzydzieści godzin.
— A co do tego, prezesie dobrodzieju, załatwienia najpilniejszych spraw wewnętrznych... macie też ciągłe narady?
— Ach nie. Na to mamy sekcye, osobne organizacye, dzienniki. Czyż pan nie widzi zresztą olbrzymich postępów na wszystkich polach: w solidarności, w opinii, wszędzie?
— Tak na oko... nie bardzo — zaryzykował pan Apolinary.
Tymczasem prezes dobiegał już do mety.
— Muszę pożegnać szanownego delegata.
Pan Apolinary zapałał wyrazistą żądzą wzięcia udziału w tem trzydziestogodzinnem posiedzeniu. Miał już się przymówić, gdy prezes go uprzedził:
— Gdybym pana spotkał przed początkiem posiedzeń, chętniebym go wprowadził. Ale teraz, gdy już kończymy, zjawienie się nowej osoby byłoby może obustronnie... krępujące?
— Oczywiście... Szkoda, żem się spóźnił.
— Może innym razem, jeżeli pan nam nie odmówi — dodał prezes i pożegnał najuprzejmiej delegata.
Delegat zaś odchodził niezadowolony.
— Wszędzie drzwi zamknięte, wszędzie jakieś urywki, — ani ich zrozumieć... Co mnie u licha do rękawiczek tego pana? Ja chcę wiedzieć, co się robi... Tak — w naszem Stowarzyszeniu trzeba być albo komitetowym, albo niczem, dobrodzieju mój.
Przez prawowitą filiacyę myśli wspomniał pan Apolinary o zasadzie pana Hyca, że Stowarzyszenie operuje masami. To go nagle oburzyło, w zastosowaniu.
— Operujcie sobie masami, alem ja nie z masy, tylko z krwi szlacheckiej i nie będzie mną lada pan Hyc popychał na prawo i na lewo. Jak mi nie dacie prawdziwie czegoś do roboty, to się prędko od was odżegnam, moi łaskawcy.
Jak widzimy, różowe słońce złudzeń przysłaniało się dla pana Apolinarego coraz to gęstszym pomrokiem. Hasła, któremi wojował, wyniki osiągnięte, nadzieje na przyszłość — obniżały się szybko w przekonaniu pana delegata. Sztandary wytyczne nie migotały już w słońcu złotym haftem i jedwabiem, ale sterczały smutno w mglistem powietrzu; delegat zaczął posądzać, że są z papieru. I ludzie mu obrzydli: jednym nie bardzo chce się wierzyć, drugich nie można o nic dopytać. Jednem słowem pan Apolinary przebywał walkę wewnętrzną ciężką człowiekowi sumiennemu w każdym wieku: tracił wiarę.
Pozostał tydzień w Warszawie. Może namaca coś takiego, na czem oprze swe zaufanie w ro boty komitetu? Może coś postrzeże, co mu się nie spodoba wyraźnie i będzie punktem wyjścia jego działalności reformatorskiej? Może przynajmniej zdybie w szeregu rzekomych działań, narad i walk jakąś określoną funkcyę dla siebie, choćby naprzykład agitacyę przedwyborczą? — Niech mi do licha każą jeździć i gardłować za byle kim, albo zapytają o kandydatów z moich stron. Już ja im powiem.
Ale co do akcyi przedwyborczej było tym czasem głucho, a raczej tajemniczo. Tę troskę, jak wiele innych, wziął widać komitet wyłącznie na siebie.
Ukazywały się też i mijały rozmaite zjawiska bardzo ciekawe, choć nie dające wyraźnego tłomaczenia. Ten przyjechał ze Wschodu, tamten z Zachodu; ten załatwił taką najpilniejszą sprawę, tamten owaką. Ale te same sprawy pozostawały pozornie wcale niezałatwionemi.
I znowu głucho — tajemnica i nadzieja.
— A niech was... nie znam! — zawołał pan Apolinary po tygodniu swych zabiegów warszawskich, wznosząc rękę mniej pobożnie, ale nie decydując się jeszcze na przekleństwo. Niech was... Wracam do domu, dobrodzieju mój. Żniwa przynajmniej dopilnuję.
I powrócił do domu.
Zły był, stracił cerę, fulminował na kraj i na ludzi tak bardzo, że pani Tekla nie odrazu zdecydowała się wyznać mężowi, że i w domu czekały go drobniejsze, a jednak dotkliwe kłopoty.
Pan Apolinary chciał zaraz po powrocie z Warszawy widzieć pana Jana.
— Rokszyckiego niema w domu.
— Masz tobie! gdzie znowu powędrował?
— Podobno do fabryki syna, bo robotnicy strajk urządzili.
— Kajdaniarze!
Dopiero następnego dnia pani Tekla przystąpiła ostrożnie do przedmiotu natury delikatnej.
— Wiesz co, Połciu, trzeba koniecznie coś po stanowić względem Janka.
— A bo co?
— Nudzi się chłopak na wsi, włóczy się z kąta w kąt. Od czasu wyjazdu Demla nie uczy się nawet. Mówi, że mu książki obrzydły.
— Wierzę mu. Takie książki!
— Pamiętasz w latach poprzednich? Wszystko go bawiło na wsi, zajmowało. Wesół był.
— Nie dziwota. Przyjeżdżał ze szkoły, zmordowany uciskiem i egzaminami, a tu się odżywiał. Chlipał sobie swobodę i powietrze. Teraz siedzi już na wsi pół roku i nałykał się powietrza do syta. Tęskni znowu do szkoły, choćby i takiej.
— Niema co gadać — rzekła pani Tekla — potrzeba dziecku szkoły.
— Cóż, kiedy teraz, jakoś nie wypada...
— Może nie wypada dla innych — zaprotestowała matka energicznie — ale nasz Janek weźmie ze szkoły, jaka jest, tylko to, co mu potrzebne. Ja za to ręczę.
— A solidarność gdzie, mościa dobrodziejko? Pan Apolinary odezwał się tak z nabytego przyzwyczajenia. Właściwie bokiem mu już wyłaziła solidarność. Pani Tekla zaś nigdy nie uległa urokowi tego hasła i zawołała:
— Z tą waszą solidarnością zapędzimy syna do nieuctwa i do rozpusty!
— A bo co się stało? — zadziwił się pan Apolinary nie tyle stanowczością ile rozżaleniem żony.
— Bo już się pokazują po Janku rzeczy, o których dawniej nie myślał. Pozwoliłam mu chodzić wieczorem na ciąg kaczek — dlaczegożby nie? — no, i...
— I co? zamiast do kaczek?...
— Przy kaczkach spotyka się z Józefką, co to jej mąż jest na wojnie. Justynowa to wykryła.
— A, szelma Józefka! — zaperzył się pan Apolinary — tyle dla niej zrobiłem, a ona mi dziecko bałamucić będzie, łajdaczka!
— Bo miałeś też kogo protegować — rzekła pani Tekla, jakby wspominając dawniejszą urazę — i krowę dawać i swatać — wszystko dlatego, że zęby szczerzyła na okrężnem.
— Tęga dziewucha i zuch do roboty. A teraz, powiadasz, z Jankiem?
— Nie mówię, żeby ich złapano. Ale siedzą sobie pod wikliną na czatach i prowadzą po cichu rozmowy. Ta włazi do wody podkasana po zabitą kaczkę, — ten jej kwiaty przynosi z ogrodu... Takie romanse. A kiedy wracał już po księżycu, opowiadał jak w gorączce: »Mamo, jak tam cudownie, jak pachnie, ile głosów po trzcinach! a im później, tem piękniej; kaczki ciągną przez księżyc i zorzę wieczorną, jak na japońskich obrazkach«. Bardzo nawet poetycznie opowiada — ale naturalnie zakazałam chodzić wieczorem na kaczki.
Pan Apolinary nie brał ani tej relacyi, ani Józefki, ze strony poetycznej. Chodził wzburzony po pokoju i — generalizował. Przypomniał starszych synów Pruszczyńskiego, zdania Wapowskiego, pana Jana. Odnalazł też w pamięci dawniejsze rozmowy ze »swoimi ludźmi« jeszcze za pierwszą bytnością w Warszawie. Powiedział mu sam pan Kotulski, że skutki bezrobocia szkolnego są groźne, ale —
— Gdybyśmy się cofnęli, pozbawilibyśmy się broni, którą skutecznie wojują wrogie nam żywioły. Poświęcamy do czasu synów naszych (pan Kotulski nie ma synów) ale sprawa na tem wygrywa.
Dawniej pan Apolinary godził się na taki pogląd. Teraz, gdy go miał zastosować do własnego dziecka — trudniej.
Wynikiem bezpośrednim wzburzenia i namysłu był czyn następujący: pan delegat zredagował depeszę do Kotulskiego do Warszawy:

»Uprzejmie proszę o dokładną informacyę, jak stoi i kiedy rozstrzygnięta zostanie sprawa S.
Apolinary Budzisz
Odpowiedź zapłacona.

— Może już nareszcie powrócił z wędrówki po młynach? — A muszę wiedzieć, co pocznę z Jankiem po wakacyach. Jeżeli nie do Józefki, chłopak mi jeszcze przystanie do socyalistów, do buntowników fabryk, do obieżyświatów! Oj, polityka wewnętrzna!
Pan Apolinary chwycił się za bok, jakby fizycznie coś mu dolegało wewnątrz.
Rzeczywiście nie czuł w sobie zwykłego zdrowia i ochoty do życia. Nerwowa drażliwość, bole głowy, brak apetytu były nabytkami z ostatnich dni politycznych. Felczer miejscowy stwierdził opuchnięcie śledziony i poruszenie humorów. Badał, czy nie zaszło nadużycie trunków gorących i pieprznych potraw oraz nadmierne wysilenie mózgu. Gdy otrzymał odpowiedzi potwierdzające te domysły, odezwał się z tryumfem:
— A czy nie mówiłem panu dziedzicowi?
Pacyenta mniej to ucieszyło, niż lekarza. Ten ostatni zalecił wstrzemięźliwość i spokój. Nie będąc jednak lekarzem dusz, nie wybadał i nie domyślił się, że główną przyczyną niezdrowia pana dziedzica była — utrata wiary.
Pan Budzisz tracił wiarę w dalszym ciągu. Gazety i nadchodzące zewsząd wieści pomnażały wątpliwości o wypadkach i nadziejach zapowiadanych przez komitet. Ani zjednoczenia stronnictw, ani kongresu, ani nowej szkoły. Na depeszę swą w sprawie S. otrzymał tylko odpowiedź od urzędu telegraficznego, że pana Kotulskiego niema pod wymienionym adresem.
Pozostawała jedyna jeszcze perspektywa niezawiedziona: kandydatura do Wielkiej Rady. Ale dlaczego nie wzywają go do działania? dlaczego nie powierzą mu choć kilku nazwisk kandydatów? dlaczego nie pragną poznać cennych jego wskazówek? Nie odpowiedziano nic nawet na relacyę, którą uczynił ze swego delegackiego objazdu; przyjęto do wiadomości kilka nowych nazwisk stowarzyszonych — i tyle. A cóż to? czy za Wapowskiego nie należał się jaki list pochwalny?
— Praca dla kraju nie zawiera w sobie słodyczy doraźnej nagrody — przypomniał pan Apolinary zdanie wyczytane w jakiejś bardzo starej księdze.
Pocieszał się jak mógł, ale się nudził, jak syn jego Janek, z powodu bezrobocia.
Parę razy zajrzał do sąsiada pan Jan. Ale i ten był, swoim zwyczajem, tego samego zdania co felczer. Zalecał spokój i wstrzemięźliwość.
— Jeszcze nie umarłem, dobrodzieju mój. Że kwękam trochę, to nie racya, żebym gnuśniał tu taj, kiedy kraj woła.
Ten zwrot mowy pozostał także Apolinaremu z minionej epoki działania. W istocie nie doznał już oddawna wołania kraju ani w słowie, ani w piśmie, ani nawet w przeczuciu. Gdzieś, z daleka, niby w szumie płynącej gdzieindziej fali wypadków, zdawało mu się, że łowił i te dźwięki, przepadające w ogromie innych:
— Pójdź i ty, Apolinary...
Ale wołanie było tak ciche...
Z epoki tej odrętwienia m oralnego i wątpliwości nie mamy nic prawie do zanotowania z życia naszego pacyenta. Znaleziono tylko na jego biurku ślad pozwalający się domyślać, że delegat miał zamiar pisać swe pamiętniki. W kajecie bowiem ozdobnym osoby wiarogodne zobaczyły na pierwszej stronie te słowa kreślone., ręką pana Apolinarego:
»Kiedym był jeszcze małym...«
Ale nic więcej.
A na wsi gorzał złoty sierpień, błyskał kosami po nieprzejrzanych łanach, barwił się pstrymi ubiorami pochylonych kobiet, marzył przeciągłą ich pieśnią kierowaną przez suche bębenki polnych koników. Aż zaległ pogodną ciszą i przeczuciem jesieni. Z pól zeszły pracowite tłoki i bandosy, zostawiając po sobie pękate sterty poszyte sprawnemi dłońmi ludu, który nie odmówił, po dawnemu, sił swoich przy zebraniu obfitego plonu ziemi, mimo obce zakusy, aby te bogactwa przepadły na korzyść teoryi.
A na szerokim świecie tam milkły żarłoczne armaty, tu trzaskały wciąż jeszcze zjadliwe bomby, zaś przez rozwłóczone dymy pobojowisk płynęły kojące dźwięki doniosłych reform, obietnice jaśniejszej przyszłości.
Tylko nic się nie działo tak, jak zapowiadał komitet.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.