Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   153   —

godzin następnych — no — i odnosi mi książkę i rękawiczki. Jakie to uprzejme!
— Należało się, panie prezesie.
— Należało się, czy nie, ale człowiek tak zajęty... pojmuje pan?
— Rzeczywiście.
Po opowiedzeniu tej znamiennej anegdoty historycznej prezes puścił się znowu kłusem, a z nim i niestrudzony pan Apolinary.
— A dojdzie tam do czego?
— Dojść musi choćby do zupełnego wniknięcia w nasze wzajemne desiderata. Choćbyśmy mieli siedzieć jeszcze trzydzieści godzin.
— A co do tego, prezesie dobrodzieju, załatwienia najpilniejszych spraw wewnętrznych... macie też ciągłe narady?
— Ach nie. Na to mamy sekcye, osobne organizacye, dzienniki. Czyż pan nie widzi zresztą olbrzymich postępów na wszystkich polach: w solidarności, w opinii, wszędzie?
— Tak na oko... nie bardzo — zaryzykował pan Apolinary.
Tymczasem prezes dobiegał już do mety.
— Muszę pożegnać szanownego delegata.
Pan Apolinary zapałał wyrazistą żądzą wzięcia udziału w tem trzydziestogodzinnem posiedzeniu. Miał już się przymówić, gdy prezes go uprzedził:
— Gdybym pana spotkał przed początkiem