Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   150   —

wtykał do kieszeni i, nieprzyjemnie rozgrzany, wyszedł znowu na ulicę.
— Chyba przejechać się do Łazienek, bo głowa pęka...
Wtem ujrzał postać schyloną, dążącą tak śpiesznie po chodniku, że zdawała się, w porównaniu ze zwykłym przechodniem, iść kłusa. Postać niosła tekę pod pachą, nie odznaczała się zresztą żadną cechą indywidualną.
Ale pan Apolinary stuknął się w czoło:
— Gdzie ja tego jegomościa widziałem?... Aha — wszędzie. Żebym tylko mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa... Wszystko jedno — zaczepię go.
I rzuciwszy się na przełaj ku pędzącemu przechodniowi dopadł go, zatrzymał za pomocą wielkiego ukłonu.
— Moje najniższe panu... prezesowi.
Trafił: przechodzień był prezesem.
— Kłaniam uniżenie. Jeżeli się nie mylę, pan Budzisz?
— Do usług. Wracam z objazdu delegackiego po moim powiecie i wielce rad jestem, żem spotkał prezesa dobrodzieja, bo pragnąłbym zasięgnąć języka i także postawić naszej starszyźnie kilka zapytań.
— Może pomówimy, idąc razem, szanowny kolego? Bo wyznam, że śpieszę nadzwyczajnie. Mamy sesyę, która trwa już trzydzieści godzin