Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   156   —

— A niech was... nie znam! — zawołał pan Apolinary po tygodniu swych zabiegów warszawskich, wznosząc rękę mniej pobożnie, ale nie decydując się jeszcze na przekleństwo. Niech was... Wracam do domu, dobrodzieju mój. Żniwa przynajmniej dopilnuję.
I powrócił do domu.
Zły był, stracił cerę, fulminował na kraj i na ludzi tak bardzo, że pani Tekla nie odrazu zdecydowała się wyznać mężowi, że i w domu czekały go drobniejsze, a jednak dotkliwe kłopoty.
Pan Apolinary chciał zaraz po powrocie z Warszawy widzieć pana Jana.
— Rokszyckiego niema w domu.
— Masz tobie! gdzie znowu powędrował?
— Podobno do fabryki syna, bo robotnicy strajk urządzili.
— Kajdaniarze!
Dopiero następnego dnia pani Tekla przystąpiła ostrożnie do przedmiotu natury delikatnej.
— Wiesz co, Połciu, trzeba koniecznie coś po stanowić względem Janka.
— A bo co?
— Nudzi się chłopak na wsi, włóczy się z kąta w kąt. Od czasu wyjazdu Demla nie uczy się nawet. Mówi, że mu książki obrzydły.
— Wierzę mu. Takie książki!
— Pamiętasz w latach poprzednich? Wszystko go bawiło na wsi, zajmowało. Wesół był.