Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   158   —

to jej mąż jest na wojnie. Justynowa to wykryła.
— A, szelma Józefka! — zaperzył się pan Apolinary — tyle dla niej zrobiłem, a ona mi dziecko bałamucić będzie, łajdaczka!
— Bo miałeś też kogo protegować — rzekła pani Tekla, jakby wspominając dawniejszą urazę — i krowę dawać i swatać — wszystko dlatego, że zęby szczerzyła na okrężnem.
— Tęga dziewucha i zuch do roboty. A teraz, powiadasz, z Jankiem?
— Nie mówię, żeby ich złapano. Ale siedzą sobie pod wikliną na czatach i prowadzą po cichu rozmowy. Ta włazi do wody podkasana po zabitą kaczkę, — ten jej kwiaty przynosi z ogrodu... Takie romanse. A kiedy wracał już po księżycu, opowiadał jak w gorączce: »Mamo, jak tam cudownie, jak pachnie, ile głosów po trzcinach! a im później, tem piękniej; kaczki ciągną przez księżyc i zorzę wieczorną, jak na japońskich obrazkach«. Bardzo nawet poetycznie opowiada — ale naturalnie zakazałam chodzić wieczorem na kaczki.
Pan Apolinary nie brał ani tej relacyi, ani Józefki, ze strony poetycznej. Chodził wzburzony po pokoju i — generalizował. Przypomniał starszych synów Pruszczyńskiego, zdania Wapowskiego, pana Jana. Odnalazł też w pamięci dawniejsze rozmowy ze »swoimi ludźmi« jeszcze za pierwszą