Przejdź do zawartości

Na oślep (Kuprin)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Ałarin, zestawiwszy na bulwarze zmartwioną Zenę, szedł bezmyślnie, bez wyraźnie określonego celu, szedł naprzód aż stanął przed własnem mieszkaniem. Zdziwił się. Nie umiałby ani w tej chwili, ani potem nic sobie przypomnieć z tego chaosu myśli, wirujących mu w głowie, gdy szedł do domu. Roztrwonienie rządowych pieniędzy... sąd... więzienny kaftan... ciężkie roboty.... a wreszcie, co było najstraszniejsze — zupełna beznadziejność.
Coś w głębi szeptało mu, że jest jeszcze wyjście, że to ciężkie położenie może się skończyć ale bał się określić wyraźnie to jedyne wyjście, a gdy wreszcie uprzytomnił sobie, jakie oblicze ma to zbawienie, drgnął z przerażenia. W myśli naprzód zarysował się obraz tego osobliwego przedmiotu, który wisiał na dywanie nad łóżkiem Ałarina. Był to rewolwer Smitha i Wessona, który otrzymał w podarunku od swego przyjaciela oficera gwardji. Drgnął, lecz natychmiast przylgnął do myśli o samobójstwie.
— Czyżby to tak było trudne? — rozmyślał. — Ból chwilowy... Ząb wyrwany boli gorzej, bo człowiek żyje i długo jeszcze czuje nerwowe uczucie bólu. Ci naprzykład, którzy byli ranni na wojnie, opowiadali, że czuli tylko silne uderzenie, potem zrobiło się gorąco, jakby kto ranę oblał wrzątkiem. A więc zmusić się tylko całą siłą woli, żeby przycisnąć cyngiel... Uderzenie, blask — i skończone... A potem? Potem już nic... zupełnie nic! Przyjemnie jest przecież po długiem chodzeniu położyć się na łóżku, wyciągnąć nogi... Niema chyba przyjemniejszego uczucia... A po śmierci spokój jeszcze większy, jeszcze rozkoszniejszy... Po co rozpaczać? namyślać się? Któż mię będzie żałował? Nie mam ani ojca ani matki... sam jak palec... Kto się mną interesuje? Chyba ta anemiczna panienka... A cóż mnie ona obchodzi? Gdyby umarła nawet, palcembym nie kiwnął... Małoż to ludzi codziennie umiera?
Wszedł do swego pokoju, nie zdjął palta ani czapki i zdjął z gwoździa wielki z czarnej stali rewolwer. We wszystkich sześciu otworach błyszczały mosiężne główki nabojów.
Zostawić kartkę? Trzebaby coś niebanalnego... Jutro przecież wydrukują to w pismach... A to się wszyscy zdziwią! Żył między nimi człowiek, chodził, śmiał się, rozmawiał, brał udział w ich bezmyślnych uciechach — i naraz stał się nieruchomym, zimnym przedmiotem... A nadewszystko umarł, pogardziwszy całym tym marnym, plugawym tłumem... Co też, pomyśli taki Krukowski? Napewno poruszy mu to sumienie... przerazi się... A może wspomnieć w kartce o nim? Nie, to byłoby brzydko... zbyteczna już zemsta... niech sam obrachuje się ze swem sumieniem...
Ałarin wyjął arkusz listowego papieru i bez namysłu, nic nie przekreślając, napisał przedśmiertny list.
„Widocznie tak los zrządził, że musiałem przegrać jedenaście tysięcy rządowych pieniędzy. Może to wydać się dziwne, ale nie czuje się winnym. Nie mam z kim i po co się żegnać. Aleksander Ałarin“.
List ten miał być zemstą na społeczeństwie, które oskarżał niewiadomo dlaczego o swe nieszczęście. Przeczytał list dwa razy i z zadowoleniem uznał słowa swoje, za silne i wymowne w tak lakonicznem brzmieniu.
Niespokojna wyobraźnia zaczęła znów kreślić nowe obrazy. Widział wrażenie, jakie wywarła jego śmierć, słyszał, jak znajomi roztrząsają jego czyn, mówiąc tajemniczym szeptem, jak podziwiają silną wolę. Ałarina... Oni zaś niewidzialny krążyć będzie między nimi i cieszyć się tem wrażeniem.
Odwiedziony cyngiel dwa razy sucho i krótko szczeknął. Ałarin lewą ręką przytrzymał lufę, żeby nie drżała, położył wielki palec na cynglu i przyłożył chłodną stal do prawej skroni. Uczucie chłodu rozpłynęło się w oka mgnieniu po całem ciele.
— Może będzie ciągle tak zimno? — drgnąwszy, zapytał siebie Ałarin. — Zimno... ciemno... jak w piwnicy... brr!... okropne! Możeby lepiej w serce?. Słyszałem o takich wypadkach, że wystrzał następował właśnie w chwili skurczu serca... kula przeleciała tuż... nawet serca nie trąciła... i można... zostać przy życiu... Tak, lepiej w serce... A możeby wycelować trochę wyżej?... I może się nie umrze...
Spostrzegł sam, jakie myśli krążą mu po głowie. Fe! Zaczerwienił się i zawstydził.
— Wstrętny blagier! — wymyślał sobie. — Krętaczu! nawet w takiej chwili nie możesz pozbyć się blagi i wykrętów!... I ty, tchórzu, chcesz się zabić? Wołałbyś wieść życie psa na łańcuchu, aby tylko żyć... Myślisz teraz o wrażeniu! Nie, bracie, jeżeli masz umierać, musisz się przedewszystkiem przejąć myślą o nicości, zrozum, że nietylko ciemności piwnicznej, ale nic — zupełnie nic nie będzie... ani światła, ni ciemności, ani czasu, ani pustki nawet... Nic! Ach, straszne!
Powoli położył rewolwer na stole i oparłszy brodę na ręce, wpatrzył się w płomień lampy. Błyszczący punkt trzymał jego wzrok na uwięzi. Nie mógł oderwać nieruchomych źrenic, a otaczające przedmioty ciemniały i zlewały się w szarą masę, uciekały w dal.
Z za ściany usłyszał śpiew pijanego maszynisty, właściciela tego domku. Uczciwy to był człowiek, miał jednak słabość ciągłego upijania się. Ryczał wtedy najbardziej sentymentalne, wzruszające pieśni.
Ałarin zaczął słuchać.

Oj, rozpił się i rozpuścił
Młody kancelista,
Spojrzał z boku w cudzą kasę,
Zrabował do czysta...

śpiewał maszynista.
Twarz Ałarina wykrzywiła złość. Słyszał już nieraz i dobrze znał tę głupią, karczemną piosenkę, w której zawarta była historja młodego urzędnika, który okradł kasę swego pana.

Nikooomu nie skłaaada,
Należnych rachuuunków...

z pijacką dokładnością skandował każdą nutę maszynista.
— Psiakrew! — syknął ze złością Ałarin, nie odrywając wzroku od lampy jak urzeczony. — Ja.. jam taki sam kancelista... Rozpiłem się i rozpuściłem... Każdy pijak może mi w twarz plunąć, a potem ułożyć jeszcze piosenkę o inżynierku, który przegrał cudze pieniądze... Alboż jestem inżynierem? Ja? Jam kandydat do ciężkich robót, ale nie inżynier... A! dość tego! czyżbym na tyle nie miał silnej woli! Jedna chwila wytężonej woli, a potem to już obojętne, co ktoś tam będzie śpiewał albo gadał... Raz się tylko zdecydować... i już!
Wziął znów rewolwer i przyłożył do skroni.
— A więc... raz, dwa...
Ale nie odrywając oczu od ognistego punktu, ociągał się z z wypowiedzeniem „trzy!“ Nie wiedział sam, czy istotnie powziął decyzję, czy jeszcze gra komedję.
Nagle usłyszał za sobą straszny, wstrząsający krzyk. Czyjaś ręka wyrwała mu rewolwer, który z łoskotem padł na podłogę. Ałarin ujrzał Zemę prawie w omdleniu padającą na kanapę.
Minęło chwil parę w naprężonem milczeniu.
— Czego właściwie pani chce ode mnie? — krzyknął wreszcie Ałarin i trzasnął pięścią w stół tak silnie, że lampa z brzękiem podskoczyła.
Zena w milczeniu położyła na stół paczkę, którą do tej chwili ściskała w ręce.
Ałarin z niedowierzaniem spojrzał na paczkę, potem na Zenę, potem znów na paczkę. Nie rozumiał jeszcze o co chodzi, lecz serce zalała fala bezbrzeżnego szczęścia.
— Co to takiego? — zapytał zdławionym głosem, drżącemi rękoma rozwiązując sznurek.
I naraz, nie panując już zupełnie nad sobą, zaniósł się niepohamowanym, bezmyślnie szczęśliwym śmiechem. Widział banknoty, szeleściły mu w palcach — różnokolorowe, tęczowe papierki, czerwone i szare papiery procentowe, serje o wielu podpisach... Zaczął liczyć, mylił się, znowu zaczynał i zupełnie zapomniał o obecności Zeny. Wszystko straciło dlań znaczenie prócz tych pieniędzy które wracały mu życie, wyrywały z rąk śmierci. Na twarzy ukazał się zwierzęcy prawie wyraz, oczy błyszczały na czoło wystąpiły krople potu.
Zena z wielką uwagą śledziła każdą zmianę na jego twarzy. Z przerażeniem stwierdzała, że w niej samej, w głębi duszy budzi się okropne uczucie wzgardy na widok tego objawionego bez żadnej osłony instynktu życia. Nie znała dotąd żadnych przejawów życia z odrazą więc patrzyła na coś tak zwierzęcego, tak niskiego, tak nieoczekiwanie wynurzającego się z duszy człowieka, którego ona wyniosła, na najwyższy stopień ideału Nie umiała jeszcze jasno określić swego uczucia, lecz w te kilka chwil zarysował się i runął piedestał z człowiekiem, którego jej fantazja przyoblekła we wszelkie blaski — fantazja mózgu nie serca.
Skończył wreszcie Alarin obliczanie pieniędzy, pieniędzy — było o sto rubli więcej, niż mu było potrzeba i teraz dopiero przyszło mu na myśl: — skąd się one wzięły?
Przypomniał sobie o obecności Zeny. Zerwał się i podbiegł do niej, pragnąc wypowiedzieć całą swą radość. Stanęła mu jednak w pamięci scena na bulwarze i zaczerwienił się.
— Panno Zeno... — chciał zapytać: „dla kogo są te pieniądze?“ ale pytanie takie wydało mu się niestosowne. — Skąd pani ma te pieniądze? — dodał i znów wyobraził, że popełnił wielki nietakt.
Głowa Zeny pałała, ręce miała zimne. Nie umiała już opanować nerwów i odpowiedź wypadła wbrew jej woli sucha i prawie wzgardliwa:
— Proszę je wziąć. A proszę o jedno tylko — więcej o tem nie mówić.
Alarin zazwyczaj bardzo wrażliwy na wszelki odcień tonu i umiejący poza wyrazami wyłowić właściwy nastrój w tej chwili utracił tę zdolność i nic potrafił wyczuć granicy, która dzieli prawdziwe uczucie od konwencjonalnej grzeczności.
— Jakże potrafię pani podziękować! — mówił z wielkiem uniesieniem, ująwszy obie ręce Zeny i ściskając je mocno. — Czy pani wie, czerń ten czyn pani jest dla mnie? Ocaliła mię pani od sądu, od wiecznej hańby. Słusznie więc w pani poczułem od pierwszej chwili braterską duszę! Boże!... przecież mi pani życie wróciła! Życie!... Znów mogę być w oczach ludzi porządnym człowiekiem — nie złodziejem!
Okropne uczucie wzgardy wzmagało się coraz, silniej w duszy Zeny. Ałarin obniżał się w jej oczach, stał się tylko litości godnym, fałszywym człowiekiem.
— Po co on mi mówi o braterskiej duszy? Dlaczego nie wspomni, jak wstrętnie śmiał się na bulwarze?... — przeleciało jej przez głowę.
Wyrwała nagle ręce i wstała z kanapki.
— Prosiłam, aby więcej o tem nie wspominać!
Ałarin nie mógł pojąć, skąd ten porywczy gest i ten suchy ton.
— Ależ musi mię pani wysłuchać... Nie mogę o tem nie mówić... Gotów jestem krzyczeć na cały głos z radości... Gdybym mógł czemkolwiek odwdzięczyć się...
Zena nie słuchała, zajęta jakąś myślą.
— Pozwoli pan, że spytam o coś — przerwała chłodno wynurzenia Ałarina.
— Proszę, bardzo proszę!
Twarz jego wyrażała jednak zupełny brak zainteresowania i to wydało się Zenie czemś wstrętnem.
— Oczywiście zwróci pan te pieniądze — rzekła z naciskiem — sądzę wszakże, iż przyzna się pan do swego czynu, opowie o przegranej?
Wypowiedziała to pytanie, jakby chwytając się ostatniej nadziei. Liczyła, że to nowe uczucie, jakie wzbudził w niej nieznany, jakby obcy jej Ałarin, było tylko omyłką z jej strony.
— Może to była tylko wielka radość — bezwiedna i nieopanowana — myślała, oczekując niecierpliwie odpowiedzi.
Ałarin otworzył szeroko oczy. Zupełnie poważnie pomyślał, że dziewczyna ma początki obłąkania.
— A to po co? Pieniądze naturalnie oddam, ale przecież nikt nie wie, że wczoraj przegrałem rządowe pieniądze... Po cóż mam psuć sobie opinję?
— Opinję? — powtórzyła z gorzką ironją Zena ledwo dosłyszalnym głosem i obrzuciwszy Ałarina wzgardliwem spojrzeniem, odwróciła się i chwiejąc się, wyszła.
— Dokąd pani idzie, panno Zeneido? — zaniepokoił się zdumiony Ałarin. — Niech pani zaczeka, poszukam dorożki..
— Dość! — zawołała żywo Zena. — Pan taki sam jak wszyscy... Brzydzę się panem... Dość!
Ałarin stał jak wryty, słuchając tylko odgłosu oddalających się kroków, drobnych, nierównych kroków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.