Nędznicy/Część czwarta/Księga czternasta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA CZTERNASTA.
I.

Nic jeszcze się nie zbliżało. Wybiła dziesiąta na wieży Saint Merry, Enjolras i Combeferre ze strzelbami w ręku usiedli pod wielką barykadą. Nie rozmawiali z sobą, tylko słuchali czy nie doleci ich uszu głuchy i daleki tętent.
Nagle wśród tej złowrogiej ciszy rozległ się głos świeży, młody, wesoły, który zdawał się dochodzić z ulicy Św. Dyonizego i usłyszano wyraźnie śpiewane na starą nutę ludową wierszyki, kończące się okrzykiem podobnym do piania koguta.

Ach! mój nos łzy roni!
Przyjacielu Bugeaud,
Daj mi pułk z pod broni.
Mam z nim gadać dużo!
Kapoty ma szare,
Kur na czapkach sto,
To mi wojsko stare,
Ko-kokoriko!

Ścisnęli się za ręce.
— To Gavroche — rzekł Enjolras.
— Ostrzega nas — dodał Combeferre.
Hałas przyspieszonego biegu zakłócił ciszę pustej ulicy. jakaś istota zwinniejsza od skoczka wdarła się na omnibus i Gavroche zadyszany spuścił się na barykadę mówiąc:
— Dajcie moją strzelbę, już nadchodzą.
Dreszcz elektryczny przebiegł całą barykadę i rozległ się szelest rąk szukających broni.
— Czy chcesz moją dubeltówkę? — zapytał Enjolras ulicznika.
— Wolę karabin — odpowiedział Gavroche i wziął strzelbę Javerta.
Dwie placówki cofnęły się i wróciły prawie współcześnie z Gavroehem; jedna była z rogu ulicy, druga z Petite Truandaire. Placówka z ulicy Dominikańskiej pozostała na stanowisku, co wskazywało że od strony mostów i Targów nic nie zaszło.
Ulica Konopna, której kilka ledwie kamieni widziano przy świetle padającem od chorągwi, wyglądała jak wielka czarna kruchta otwarta w dymie.
Każdy zajął swoje miejsce bojowe.
Czterdziestu trzech powstańców, między którymi Enjolras, Combeferre, Courfeyrac, Bossuet, Joly, Baliorel i Gavroche uklękli na barykadzie głową sięgając jej szczytu, z lufami wysuniętemi na bruk, baczni, milczący, gotowi dać ognia. Sześciu pod dowództwem Feuillyego zajęli miejsca w oknach dwóch piętr Koryntu i czekali przyłożywszy broń do oka.
Tak upłynęło chwil kilka, potem dał się wyraźnie słyszeć od strony Saint Leu, odgłos kroków mierzony, ciężki i tłumny. Szmer ten zrazu słaby, potem głośny i coraz huczniejszy zbliżał się zwolna, nieustannie, bez przerwy, ze spokojną i straszną ciągłością. Prócz tego tłumnego stąpania nic więcej nie słyszano. Było to raczej milczenie i szelest posągu Komandora; ale ten chód kamienny miał coś w sobie ogromnego i rozlicznego, współcześnie budził myśl o tłumie i o widmie. Zdawało się, że słyszą straszne stąpanie posągu Legji. Kroki się zbliżyły, zbliżyły jeszcze i zatrzymały. Zdawało się, że słyszą w końcu ulicy oddychanie wielu ludzi. Jednakże nic nie widziano, tylko w głębi tej ciemnej gęstwiny dostrzegano mnóstwo metalowych nici, spiczastych jak igły i podobnych do owych siatek fosforycznych, które, zasypiają c widzimy pod zamkniętemi powiekami w pierwszym mroku sennym. Były to bagnety i lufy karabinów niewyraźnie oświecone dalekim odblaskiem pochodni.
Nastała jeszcze przerwa, jakby z obydwóch stron czekano. Nagle z głębi mroku odezwał się głos tem bardziej złowrogi, że nie widziano nikogo i zdawało się, że od samej ciemności pochodzi, który zawołał:
— Kto idzie?
Współcześnie usłyszano chrzęst karabinów opuszczonych.
— Pal! — rzekł głos.
Purpurowe światło zalało na chwilę facjaty domów, jakby otworzyły się i zamknęły zaraz drzwiczki ognistego pieca.
Straszny huk rozległ się na barykadzie. Chorągiew upadła. Wystrzał był tak gwałtowny i gęsty, że przeciął drzewiec, to jest wierzchołek dyszla omnibusu. Kule, odbiwszy się od muru domów padły na barykadę i raniły kilku ludzi.
Ten pierwszy wystrzał lodowate sprawił wrażenie. Natarcie było straszne i zapowiadało jeszcze śmielsze. Oczywiście miano do czynienia z całym pułkiem przynajmniej.
— Towarzysze — zawołał Courfeyrac — nie traćmy prochu. Zaczekajmy aż zagłębią się w ulicę.






II.
Gavroche lepiejby zrobił, przyjmując dubeltówkę od Enjolrasa.

Zarzucono długi czarny szal wdowy Hucheloup na ciało ojca Mabeuf, który zginął od wystrzału. Sześciu ludzi zrobiło ze strzelb nosze, złożyli na nich trupa i z zakrytemi głowami, zwolna zanieśli go do dolnej izby i złożyli na dużym stole.
Ludzie ci, zajęci poważną i świętą czynnością, zupełnie zapomnieli o niebezpiecznem położeniu swojem.
Gdy przenoszono trupa około Javerta ciągle obojętnego, Enjolras rzekł do niego:
— Twoja kolej przyjdzie zaraz.
Tymczasem mały Gavroche, który jeden nie opuścił stanowiska i został na czatach, zobaczył zbliżających się na palcach ludzi ku barykadzie. Nagle zawołał:
— Baczność!
Courfeyrac, Enjolras, Jan Prouvaire, Combeferre, Joly, Bahorel i Bossuet tłumnie wyszli z szynkowni. Nie było już prawie czasu. Ujrzano iskrzącą się gąszcz bagnetów, kołyszących się ponad barykadą. Gwardziści municypalni, wysokiego wzrostu przedzierali się na barykadę, pnąc się po omnibusie i wypierając ulicznika, który cofał się, ale nie uciekał.
Chwila była krytyczna. Była to pierwsza chwila powodzi, gdy rzeka wzbiera do wysokości poziomu i woda zaczyna sączyć się przez szczeliny tamy. Druga jeszcze taka chwila, a barykada będzie zdobytą.
Bahorel rzucił się na pierwszego wdzierającego się gwardzistę, zabił go wystrzałem z fuzji, ale drugi gwardzista zabił Bahorela pchnięciem bagnetu. Inny powalił już Courfeyrac’a, który wołał: Do mnie! Najwyższy ze wszystkich, rodzaj olbrzyma, szedł na Gavrocha z bagnetem w ręku. Ulicznik ujął ogromny karabin Javerta, rezolutnie zmierzył do olbrzyma i spuścił kurek. Bron spaliła na panewce. Javert jej nie nabił. Gwardzista municypalny zaśmiał się i podniósł bagnet na dzieciucha.
Nim bagnet dosięgnął Gavrocha, karabin wypadł z rąk żołnierza, kula uderzyła w samo czoło gwardzistę i na wznak się powalił. Druga kula ugodziła w same piersi innego gwardzistę, który atakował Courfeyrac’a i rzuciła na ziemię.
To Marjusz wszedł na barykadę.






III.

Marjusz zawsze ukryty w zagięciu ulicy Mondétour, niepewny i drżący patrzył na początek walki. Nie mógł jednak długo opierać się tajemniczemu i wszechwładnemu zawrotowi, który nazwaćby można wołaniem przepaści. Patrząc na grożące niebezpieczeństwo, na śmierć p. Mabeuf, tę posępną zagadkę i na śmierć Bahorela, słysząc wołanie Courfeyrac’a: Do mnie! i widząc dziecię zagrożone, wszelkie wahanie znikło i rzucił się do boju z dwoma pistoletami w ręku. Pierwszym strzałem ocalił Gavrocha, drugim oswobodził Courfeyrac’a.
Na odgłos strzałów, na krzyk padających gwardzistów, oblegający wdarli się na barykadę i na jej szczycie widziano teraz tłumnie gwardzistów municypalnych, piechurów i gwardzistów narodowych z karabinami w ręku. Zakrywali już prawie dwie trzecie barykady, ale nie rzucili się wewnątrz, bo lękali się zasadzki. Spojrzeli w ciemne wnętrze, jakby do lwiej jaskini. Światło pochodni oświecało tylko bagnety, bermyce i czoła twarzy niespokojnych i gniewnych.
Marjusz nie miał już broni, rzucił wystrzelone pistolety, ale zobaczył przy drzwiach dolnej izby baryłkę z prochem.
Gdy na pół się obrócił, by spojrzeć w tę stronę, żołnierz doń wycelował. Tejże chwili czyjaś ręka zakryła lufę karabinu. Był to młody robotnik w aksamitnych spodniach. Strzał wypadł, przeszył rękę robotnika, ale nie dosięgnął Marjusza. Wśród gęstego dymu prawie tego nie widziano. Nawet Marjusz, wchodząc do izby dolnej, ledwie to spostrzegł co się stało. Widział jednak lufę na siebie zwróconą, rękę, która ją zakryła i słyszał strzał. Ale w chwilach takich wszystko chwieje się, spieszy i nie może zatrzymać: wszystko do koła jest mgłą.
Zaskoczeni, lecz nie przestraszeni powstańcy, prędko się połączyli. Enjolras zawołał: Czekajcie! nie strzelać na los! W istocie, w pierwszem zamieszaniu mogli ranić jedni drugich. Większa część stanęła w oknach pierwszego piętra i na poddaszu, skąd górowano nad oblegającemi. Śmielsi z Enjolrasem, Courfeyrac’em, Janem Prouvaire i Combeferrem dumnie oparli się o ściany domów, stojąc naprzeciw żołnierzy i gwardji, zawieszonych na barykadzie.
Stało się to bez pośpiechu, z dziwną a groźną powagą, uprzedzającą walkę. Z obydwóch stron celowano do siebie z tak bliska, że mogli z sobą rozmawiać. Gdy już miano strzelać, oficer z haftowanym kołnierzem i grubemi szlifami wyciągnął pałasz i zawołał:
— Złóżcie broń!
— Pal! — rzekł Enjolras.
Strzały z obydwóch stron padły współcześnie i wszystko znikło w dymie.
Dym ostry i duszący, w którym z głuchym i słabym jękiem wili się ranni i konający.
Gdy dym opadł, ujrzano przerzedzone szeregi walczących, którzy nieustępując z miejsca nabijali broń w milczeniu.
Nagle rozległ się głos grzmiący:
— Precz ztąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
Wszyscy obrócili się w stronę, skąd głos wychodził.
Marjusz wszedł do sali dolnej, zabrał beczułkę z prochem i korzystając z dymu i ciemnej mgły, zapełniającej wnętrze barykady, dotarł do brukowej nory, w którą zatkniętą była pochodnia. Wydrzeć pochodnię, postawić na jej miejscu baryłkę, uderzyć kamieniem o baryłkę, która rozsadziła się ze straszną powolnością, było dziełem jednej chwili; i teraz wszyscy gwardziści narodowi, gwardziści municypalni, oficerowie i żołnierze rozstawieni na drugim końcu barykady, patrzyli z osłupieniem, jak nogą opierając się o bruk, w ręku trzymając pochodnię, która pozwalała widzieć na jego twarzy fatalne postanowienie, pochylał płomień pochodni ku strasznej norze, w której widziano rozbitą baryłkę prochu i wołał strasznym głosem:
— Precz stąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
— Wysadzisz barykadę! — rzekł sierżant — ale i siebie także!
Marjusz odpowiedział:
— I siebie także.
I zbliżył pochodnię do baryłki z prochem.
Ale nie było już nikogo na barykadzie. Oblegający, zostawiwszy swych zabitych i rannych, tłumnie i bezładnie pierzchnęli na drugi koniec ulicy i znowu zniknęli w ciemnościach nocy.






IV.
Koniec wierszy Jana Prouvaire.

Wszyscy otoczyli Marjusza. Courfeyrac rzucił mu się na szyję.
— A jesteś przecie!
— Co za szczęście! — zawołał Combeferre.
— Przyszedłeś w samą porę! — rzekł Bossuet.
— Gdyby nie ty, jużbym nie żył — wtrącił Courfeyrac.
— Gdyby nie pan, byłby przycapiony! — dodał Gavroche.
Marjusz zapytał:
— Kto dowódzca?
— Ty — rzekł Enjolras.
Marjusz przez cały dzień miał ognisty piec w mózgu, teraz dostał zawrotu. Zawrót ten głowy był taki, iż mu się zdawało, że jest zewnątrz niego i że go unosi. Niezmierna odległość dzieliła go już od życia. Dwa jasne miesiące radości i miłości nagle zakończyły się tą straszną przepaścią: Cozetta dla niego stracona, pan Mabeuf daje się zabić; on sam naczelnik powstańców, wszystko to chwilami wydawało mu się snem potwornym. Zmuszony był wytężać umysł, by sobie przypomnieć, że co go otacza jest rzeczywistością. Patrzył na własny dramat niby na sztukę, której nie rozumie.
W tem zamroczu myśli nie poznał Javerta, który przywiązany do słupa nie poruszył głową podczas szturmu do barykady i spoglądał na krzątanie się rokoszu z rezygnacją męczennika i majestatem sędziego. Marjusz nawet go nie widział.
Tymczasem nie poruszali się oblegający, słyszano tylko jakieś krzątanie na końcu ulicy, nikt jednak się nie zbliżył: czy czekali rozkazów, czy też wyglądali nowych posiłków nim znowu się rzucą na tę niezdobytą redutę? Powstańcy rozstawili czaty, a niektórzy z nich, uczniowie medycyny, zabrali się do opatrywania rannych.
Wyrzucono stoły z szynkowni, prócz dwóch, z których jeden służył do robienia szarpi i ostrych ładunków, a na drugim spoczywały zwłoki ojca Mabeuf. Wrzucono je na barykadę, a na ich miejsce przyniesiono do izby na dole materace matki Hucheloup. Co do trzech biednych kobiet, mieszkanek Koryntu, nie wiedziano gdzie się podziały. W końcu znaleziono je w piwnicy — skryły się jak adwokaci — rzekł Bossuet. I dodał:
— Kobiety, a pfe!
Bolesne wzruszenie zachmurzyło radość ocalonej barykady.
Zrobiono apel. Jednego zabrakło: Jana Prouvaire. Szukano go między rannemi; nie było; szukano między poległymi; nie było. Widocznie dostał się do niewoli.
Combeferre rzekł do Enjolrasa:
— Mają naszego przyjaciela; my mamy ich ajenta. Czy bardzo ci o to chodzi by zginął.
— Bardzo — odpowiedział Enjolras — ale bardziej mi chodzi o życie Jana Prouvaire.
Działo się to w dolnej izbie przy słupie Javerta.
— A więc, przywiążę białą chustkę do mej laski i pójdę jako parlamentarz zaproponować im wymianę jeńców.
— Słuchaj no — rzekł Enjolras, kładąc rękę na ramieniu Combeferra.
Wtem na ulicy rozległ się znaczący szczęk broni.
Usłyszano głos męzki wołający:
— Niech żyje Francja! niech żyje przyszłość! Poznano głos Prouvaira.
Mignęła błyskawica i rozległ się wystrzał.
Nastało milczenie.
Enjolras spojrzał na Javerta i rzekł:
— Twoi przyjaciele cię rozstrzelali.






V.
Konanie śmierci po skonaniu życia.

Szczególną właściwością wojen tego rodzaju jest to, że szturm do barykad odbywa się zawsze z przodu i że w ogólności oblegający nie chcą okrążać pozycji, bądź że lękają się zasadzek, bądź też że boją się zagłębiać w kręte uliczki. Cała uwaga powstańców zwróconą więc była w stronę wielkiej barykady, której oczywiście najbardziej zagrażało niebezpieczeństwo i gdzie niechybnie znowu rozpocząć się miała walka. Marjusz jednak pomyślał o małej barykadzie i poszedł do niej. Była pusta i strzeżona jedynie przez lampę, której światło drgało między brukiem. Zresztą uliczka Mondétour, odnogi Łabędziej i Petite Truandaire były zupełnie spokojne.
Gdy Marjusz po skończonym przeglądzie powracał, usłyszał słaby głos wołający:
— Panie Marjuszu!
Zadrżał, bo poznał głos, który przed dwiema godzinami wołał go przez kratę ulicy Plumet.
Tylko głos ten był teraz omdlały i słaby jak oddech.
Spojrzał dokoła siebie i nie zobaczył nikogo.
Marjusz sądził, że się myli i że to było złudzenie wyobraźni dołączone do nadzwyczajnych rzeczywistości, które krążyły bezładnie dokoła niego. Postąpił naprzód, by zejść z barykady.
— Panie Marjuszu! — powtórzył głos.
Tym razem nie mógł wątpić, bo słyszał wyraźnie; spojrzał i nic nie zobaczył.
— U nóg pana — rzekł głos.
Schylił się i zobaczył w cieniu coś czołgającego ku niemu. Czołgało to po bruku i mówiło do niego.
Przy świetle lampy dojrzał bluzę, podarte spodnie aksamitne, bose nogi i coś podobnego do strugi krwi. Marjusz zobaczył bladą twarz, która podniosła się ku niemu i rzekła:
— Pan mię nie poznajesz?
— Nie.
— Eponina.
Marjusz żywo się nachylił i poznał to nieszczęśliwe dziecię. Była przebrana za mężczyznę.
— Jak się tu dostałaś? co tu robisz?
— Umieram — odpowiedziała.
Są słowa i wypadki, które budzą istoty znękane. Marjusz zawołał jakby zerwawszy się ze snu:
— Jesteś ranna! Poczekaj, zaniosę cię do sali! Opatrzą cię. Czy ciężka rana? jak cię mam wziąć, by nie urazić? gdzie cierpisz? Na pomoc! A mój Boże! Ale po coś tu przychodziła?
I położył rękę pod jej plecy, by ją podnieść.
Podnosząc dotknął jej ręki.
Krzyknęła słabym głosem.
— Czym cię uraził? — zapytał Marjusz.
— Trochę.
— Przecież dotknąłem ręki.
Podniosła rękę do oczu Marjusza i Marjusz zobaczył w środku tej ręki czarną dziurę.
— Co ci jest w rękę? — zapytał.
— Przebita.
— Przebita!
— Tak.
— Czem?
— Kulą.
— Jakim sposobem?
— Czy widziałeś pan karabin na ciebie wycelowany?
— Widziałem i rękę, która zakryła lufę.
— Była to moja.
Marjusz zadrżał.
— Co za szaleństwo! Biedne dziecię! Ale tem lepiej, jeśli tylko ta rana, to się wyleczy; pozwól, zaniosę cię na łóżko. Obandażują cię, dłoń przebita nie jest śmiertelną raną.
Eponina szepnęła:
— Kula przeszyła rękę i wyszła przez plecy. Brać mię stąd na nic się nie przyda; powiem panu w jaki sposób mię obandażujesz lepiej od chirurga. Siadaj pan przy mnie na tym kamieniu.
Marjusz był posłuszny; Eponina złożyła głowę na jego kolanach i nie patrząc nań, rzekła.
— O, jak tu dobrze! jak przyjemnie! Już mię nie boli.
Tak chwilę leżała milcząc, potem z wysileniem obróciła twarz i spojrzała na Marjusza.
— Wiesz pan co, panie Marjuszu? Drażniło mię, że tak często chodzisz do ogrodu; wielkie głupstwo, przecież sama pokazałam dom, a wreszcie powinnam była wiedzieć, że młody człowiek jak pan...
Przestała mówić i opuszczając smutną uwagę, jaka zapewne stanęła jej w myśli, dodała z bolesnym uśmiechem:
— Wydałam się panu brzydką, nie prawdaż?
I mówiła dalej:
— Pan widzisz, jesteś zgubiony! Teraz nikt nie wyjdzie z barykady. To ja sprowadziłam tu pana! Umrzesz, jestem pewna. A jednak gdym zobaczyła, że do pana celowano, położyłam rękę na otworze lufy. Śmieszne to! Ale chciałam umrzeć przed tobą. Gdy mię kula przeszyła, zaczołgałam się tutaj, nie zobaczono mię i nie zabrano. Czekałam na pana, mówiąc sobie: Więc nie przyjdzie? O! żebyś pan wiedział, gryzłam bluzę, tyle cierpiałam. Teraz mi lepiej. Czy przypominasz pan sobie ów dzień, kiedym weszła do twego pokoju i przeglądała się w twojem lustrze; albo ten drugi, gdym spotkała pana na bulwarze przy kobietach piorących bieliznę? Jak pięknie śpiewały ptaki! Nie tak to dawno. Dawałeś mi pan sto soldów, alem powiedziała: Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Czyś przynajmniej podniósł z ziemi te pieniądze! Nie jesteś pan bogaty. Zapomniałam powiedzieć, żebyś je podniósł. Tak piękne słońce świeciło, nie czułam zimna. Czy przypominasz sobie, panie Marjuszu? O jakżem szczęśliwa! Wszyscy umrą.
Miała minę szaloną, poważną i rozdzierającą.
Poszarpana jej bluza odsłaniała pierś nagą. Mówiąc, oparła przebitą dłoń na swej piersi, gdzie także był otwór, z którego czasami tryskała krew niby wino z otwartej beczki.
Marjusz z głębokiem współczuciem patrzył na tę nieszczęsną dziewczynę.
— Oh! — zawołała nagle — powraca ból. Duszę się. Wzięła bluzę i ugryzła; nogi jej wyciągnęły się na bruku.
Tejże chwili młody koguci głos Gavrocha rozległ się na barykadzie. Chłopiec wszedł na stół i śpiewał wesoło piosnkę.
Eponina podniosła głowę, przysłuchiwała się chwilę i szepnęła:
— To on.
I obracając się do Marjusza, dodała:
— Mój brat jest tutaj. Nie trzeba żeby mię widział. Byłby mię zburczał.
— Twój brat — zapytał Marjusz, który w chwili największej goryczy i boleści, pomyślał o obowiązkach, jakie ojciec przekazał mu względem Thenardierów; kto jest twoim bratem?
— Ten mały.
— Który śpiewa?
— Tak.
Marjusz się poruszył.
— O! nie odchodź pan! — rzekła — już nie długo się skończy!
Prawie usiadła, ale głos jej był bardzo cichy i przerywany kaszlem i chrapaniem konania. Zbliżyła jak mogła swą twarz do twarzy Marjusza i dodała z dziwnym wyrazem:
— Posłuchaj pan, nie chcę ci płatać figla. Mam w kieszeni list do pana od wczoraj. Kazano mi odnieść na pocztę. Nie oddałam. Nie chciałam, by doszedł pana. Ale możebyś się gniewał o to tam, gdzie się wkrótce zobaczymy. Wszak się zobaczymy, nie prawdaż? Weź pan swój list.
Konwulsyjnie chwyciła rękę Marjusza swą ręką i zdawała się nie czuć cierpienia. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swej bluzy. Marjusz w istocie uczuł tam papier.
— Weź pan — rzekła.
Marjusz wziął list.
Skinęła głową na znak zadowolenia i zgody.
— Ale za to, przyrzecz mi pan...
I zatrzymała się.
— Co? — zapytał Marjusz.
— Przyrzecz mi?
— Przyrzekam.
— Przyrzecz mi, że złożysz pocałunek na mem czole gdy umrę. Będę go czuła.
Głowa jej opadła na kolana Marjusza, powieki się zawarły. Sądził, że biedna dusza uleciała. Eponina leżała nieruchoma; nagle w chwili gdy Marjusz sądził, iż usnęła na wieki, otworzyła zwolna oczy, w których ukazała się posępna głąb nocy i rzekła tonem, który zdawał się już pochodzić z drugiego świata:
— Bo widzisz panie Marjuszu, byłam trochę zakochaną w tobie.
Uśmiechnęła się jeszcze i skonała.






VI.
Gavroche głęboki rachmistrz odległości.

Marjusz dotrzymał obietnicy. Złożył pocałunek na bladem czole, na którem perlił się pot zlodowaciały. Nie była to niewierność względem Cozetty, ale smutne i łagodne pożegnanie z nieszczęśliwą duszą.
Nie bez drżenia wziął list, który mu dała Eponina. Od razu odgadł, że sam ten list jest ważnym wypadkiem. Niecierpliwie pragnął go przeczytać. Serce ludzkie jest takie; ledwie nieszczęśliwe dziecię zamknęło oczy, Marjusz myślał już o rozwinięciu tego papieru. Ostrożnie złożył Eponinę na ziemi i odszedł. Coś mu szeptało, że przy tym trupie nie powinien był czytać listu.
Zbliżył się do świecy w dolnej izbie. Był to bilecik złożony i zapieczętowany z wytworną starannością kobiecą. Adres, pisany ręką kobiety, był taki:
Wielmożny pan Marjusz Pontmercy, u pana Courfeyraca, ulica Szklanna N. 16.
Oderwał pieczątkę i czytał:
„Ukochany mój, niestety! ojciec każe odjeżdżać natychmiast. Dziś wieczór będziemy na ulicy Człowieka Zbrojnego N. 7. Za tydzień wyjeżdżamy do Londynu. Cozetta, 2-go czerwca.“
Taka była niewinność ich miłości, że Marjusz nie znał nawet pisma Cozetty.
Co zaszło na ulicy Plumet, da się opowiedzieć w kilku słowach. Wszystko to było sprawką Eponiny. Po wieczorze 3-go czerwca przyszły jej dwie myśli do głowy: zniszczyć zamiary swego ojca i rozbójników względem domu przy ulicy Plumet i rozłączyć Marjusza z Cozettą. Zmieniła swoje łachmany z pierwszym napotkanym ulicznikiem, któremu uśmiechała się myśl przebrania za kobietę, a Eponina włożyła na siebie męzką odzież. Ona to dała na Polu Marsowem wyraźną przestrogę Janu Valjean: Wyprowadzaj się pan. W istocie Jan Valjean powrócił do domu i rzekł do Cozetty: Wyjeżdżamy dziś wieczór z Toussaint na ulicę Człowieka Zbrojnego. W przyszłym tygodniu udamy się do Londynu. Cozetta, jak gromem rażona tym niespodziewanym ciosem, napisała naprędce kilka wierszy do Marjusza. Ale jak odesłać list na pocztę? Sama nie wychodziła, a Toussaint, zdumiona taką posyłką, pewnieby pokazała list panu Fauchelevent. W tej trwodze Cozetta spostrzegła przez kratę Eponinę, która, przebrana za chłopca, nieustannie krążyła w okolicach ogrodu. Cozetta przywołała „młodego robotnika“, wetknęła mu w rękę pięć franków i list, mówiąc: zanieście ten list natychmiast według adresu. Eponina schowała list do kieszeni. Nazajutrz, 5-go czerwca poszła do Courfeyraca rozpytać się o Marjusza, nie dlatego, by mu list oddać, ale, jak łatwo pojmie każda dusza zakochana i zazdrosna, aby go zobaczyć. Tu czekała na Marjusza, a przynajmniej na Courfeyraca. Gdy ten jej powiedział: idziemy na barykady, przyszła jej jedna myśl do głowy. Rzucić się w tę śmierć, jak była gotową rzucić się w każdą inną i wtrącić w nią Marjusza. Poszła za Courfeyrac’em, upewniła się o miejscu, gdzie budowano barykadę i pewna, że o zmroku zobaczy Marjusza na zwykłej schadzce wieczornej (bo nie był ostrzeżony i list przejęła), udała się na ulicę Plumet: tam czekała na Marjusza, i w imieniu przyjaciół zawołała go na barykady. Liczyła na rozpacz Marjusza, gdy nie zastanie w domu Cozetty i nie omyliła się wcale. Sama także powróciła na ulicę Konopną. Widzieliśmy co dalej się stało. Umarła z tą tragiczną radością serc zazdrosnych, które pociągają do śmierci przedmiot ukochany i mówią: nikt go mieć nie będzie!
Marjusz okrył pocałunkami list Cozetty. Więc go kochała! Przez chwilę myślał, że nie powinien umierać. Potem powiedział sobie: odjeżdża. Ojciec zabiera ją do Anglji, a mój dziad nie chce zezwolić na nasz związek. Żadna zmiana nie zaszła w losie fatalnym. Wówczas pomyślał, że ma do spełnienia dwa obowiązki: zawiadomić Cozettę o swej śmierci, przesłać jej ostatnie pożegnanie i wydobyć z groźnego a bliskiego niebezpieczeństwa biednego chłopca, brata Eponiny, a syna Thenardiera.
Miał przy sobie pugilares, ten sam, w którym mieścił się zeszycik z myślami miłosnemi dla Cozetty. Wydarł kartkę i napisał ołówkiem te kilka wierszy:
„Związek nasz jest niemożliwy. Prosiłem pozwolenia dziadka, odmówił; nie mam majątku, ty także. Pobiegłem do ciebie, ale cię nie zastałem. Nie zapomniałem danego ci słowa i dotrzymuję go. Umieram. Kocham cię. Gdy czytać to będziesz, duch mój stanie przy tobie i uśmiechnie się do ciebie“.
Nie mając czem zapieczętować listu, złożył papier we czworo i napisał adres:
Do panny Cozetty Fauchelevent, u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego N. 7.
Złożywszy list, siedział chwilę zamyślony, wziął znowu pugilares, otworzył i tym samym ołówkiem napisał na pierwszej stronicy te wiersze:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Zanieście mego trupa do mojego dziadka, pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji N. 6 w Marais“.
Włożył pugilares do surduta, potem zawołał Gavrocha. Ulicznik na głos Marjusza przybiegł uradowany i gotowy do poświęcenia.
— Chcesz mi wyświadczyć małą usługę?
— Wszystko zrobię, jak Bozię kocham! — zawołał Gavroche.
— Gdyby nie pan, dalibóg, byłbym już upieczony na rożnie.
— Widzisz ten list?
— Widzę.
— Weź go. Wyjdź z barykady natychmiast (Gavroche niespokojny zaczął się drapać w ucho), a jutro rano oddasz według adresu pannie Cozecie u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego, N. 7.
Bohaterski dzieciak odpowiedział:
— Ale ba! tymczasem wezmą barykadę, a mnie tu nie będzie.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa barykadę szturmować zaczną nad ranem, i nie zdobędą, przed południem.
W istocie zawieszenie broni przedłużało się. Był to jeden z tych często zdarzających się w walkach nocnych przestanków, po których rozpoczyna się nowy bój z podwojoną zaciętością.
— A więc — rzekł Gavroche — możeby odnieść list pański jutro rano?
— Będzie zapóźno. Prawdopodobnie otoczą barykady, wszystkie ulice będą strzeżone i nie wyjdziesz. Idź zaraz.
Gavroche nie wiedział co odpowiedzieć i stał niepewny, smutnie drapiąc się w ucho. Nagle z tym właściwym sobie ruchem ptaka porwał list i rzekł:
— Niech i tak będzie.
I pobiegł uliczką Mondétour.
Gavroche wpadł na myśl, która wpłynęła na je go postanowienie; nie powiedział jej wszakże z obawy, by Marjusz nie zrobił jakiego zarzutu. Myśl była taka:
— Dopiero jest północ, ulica Człowieka Zbrojnego niedaleko, zaniosę list natychmiast i jeszcze na czas powrócę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.