Morituri/Część trzecia/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ponieważ przed nocą jeszcze musiał się Wincentowicz w drogę wybierać dla dozoru pak z kosztownościami, zaciężył mu na sumieniu ten Zembrzyński, którego odkrył przypadkiem i posądzał o wpływ na interesy książąt. Postanowił tegoż dnia jeszcze wszystko opowiedzieć generałowi.
W chwili właśnie, gdy on zbroje swe zrzucał ze ścian i z zimną już krwią kazał zabierać, wszedł, prosząc o posłuchanie, pan łowczy. Udzielił mu go chętnie książę Hugon i z przykładną cierpliwością całej historji ze wszystkiemi jej szczegółami wysłuchał. Zrazu niebardzo zrozumiał, naco mu się ona przydać mogła; uderzyła go potem, jak cios tajemniczego, tłumaczącego do pewnego stopnia upadek podstępną intrygą, zatem zdejmującego winę ruiny tej z rodziny samej, zrzucając ją na knowania ukrytego nieprzyjaciela. Nic przyjemniejszem być nie mogło, pochlebniejszem miłości własnej familji. Począł się więc generał przysłuchiwać i wypytywać coraz więcej tem bardziej, że nigdy w życiu ani od brata, ani od bratowej nic o podobnym wypadku nie słyszał. W innych okolicznościach byłby się śmiał z tej anegdoty, wskrzeszonej ze wspomnień przed pięćdziesiątletnich, teraz w tem usposobieniu wydała mu się prawie ważną.
Ten nędzny robak, podgryzający powoli korzenie odwiecznego dębu, zdał mu się prawdopodobnym. Trzeba było, zdaniem jego, w istocie mściwego wysiłku długiego, aby olbrzyma obalić. Inaczej ruina ta, dla innych przewidziana i naturalna, dla generała niezrozumiałą stawała się zagadką. Chwycił się opowiadania o Zembrzyńskim z wielkiem zajęciem.
— Gdzież on jest? przy mecenasie? co robi? dlaczego tu przyjeżdżał, niby skryty pod maską jakąś? Tegoby należało dośledzić. Jeżeli w istocie odgrywa taką rolę, możnaby zapewne wprost trafić do niego.
Wincentowicz wszakże objaśnić wiele nie umiał i poza wypadek u Żurbów nie sięgał domysłami nawet.
— Gdybym to był mógł wiedzieć, dopóki byli na miejscu, dałoby się może coś dojść, zrobić; teraz... trudno. Zawsze jednak dziękuję ci, mój poczciwy Wincentowiczu, za twą gorliwość o nas. Bóg zapłać! Jeślibyś więcej czego mógł dojść, daj mi znać. Schwyciłeś jakąś nić czarną, po której do źródła nieszczęść naszych możeby dojść można.
Łowczy, niezmiernie uszczęśliwiony, że tu przynajmniej oceniono ważność jego odkrycia, wyszedł, obiecując sobie dołożyć wszelkiego starania, ażeby się czegoś więcej o Zembrzyńskim dowiedzieć.
Los, który czasem dziwne wyprawia igraszki, tym razem usłużył Wincentowiczowi nad wszelkie spodziewanie. Wyjechali on i Burski, dobrze zbrojni, przeprowadzając paki z kosztownościami, a droga właśnie szła na Lublin, i w mieście im nocleg przypadł. Zdaniem jednak obu nocować w mieście było niebezpiecznie; obrali sobie do odpoczynku gospodę Zelmanowicza na Winiarach, zapowiedziawszy wprzódy woźnicom, ażeby spytani o paki, mówili, iż przewożą archiwum i książki. Jest to rzecz wielce szacowna, na którą wszakże złodzieje i rabusie jak najmniej się łakomią.
W gospodzie Zelmanowicza byli, jak w domu, mogli do niej nikogo nie puścić, straż postawić i spocząć nieco. Gospodarz przyjacielski, gadatliwy, flaszka dobrego miodu, misa ryby faszerowanej, wszystko się tu uśmiechało. Jakoż dociągnęli tu na noc, zastali dom pusty, wszystkich na usługi, pozamykali wrota i roztasowali się na spoczynek do świtu, gdyż o brzasku dnia ruszyć mieli w dalszą drogę.
Wincentowicz, ile razy bywał w Lublinie, zawsze zajeżdżał do Zelmanowicza, który z nim nagadać się nie mógł. Burskiego, z natury milczącego, zostawiwszy przy wozach, łowczy z fajeczką wyszedł z Zelmanowiczem przed dom. Noc była śliczna, gwiaździsta, księżycowa.
Na tle jej w niewielkiem oddaleniu malowniczo rysowała się ta odrapana pustka, którą znano pod imieniem Firlejowszczyzny. Gadało się o tem i owem, aż (są wypadki osobliwe) Wincentowicz ni stąd, ni zowąd spytał gospodarza, co to za ruina się tam wznosi, czyby to był dawny pałac, czy klasztor?
— At! to jest tak sobie zapuszczona kamienica, — rzekł, ramionami ruszając, Żyd. — Kupił ją jakiś lichwiarz, skąpiec, dusigrosz, i siedzi w niej, czekając, aż mu na łeb zleci.
— Czy Żyd?
— A gdzie zaś! Żydby przecie choć połatał, a jakby miał za co, wyporządziłby i miał dobrą intratę, ale to taki osobliwszy człowiek, co jego zrozumieć nikt nie może. Bardzo bogaty, a skąpy. My koło niego mieszkamy tyle lat, a czy ja go znam? czy on do mnie choć zagadał?
— Cóż to za dziwak?
— Nikt nie wie, ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Ani dzieci, ani żony, ani nikogo, tylko stara kucharka.
— Jak się zowie? — z roztargnieniem spytał Wincentowicz.
— Zembrzyński.
Łowczy podskoczył i wpadł obcesowo na Zelmanowicza, aż go nastraszył.
— Zembrzyński? na miłość Bożą! jak wygląda? stary? młody?
Gospodarz, który miał czas ochłonąć, zdziwiony tą niepomierną ciekawością Wincentowicza, począł mu opowiadać, co tylko o Zembrzyńskim wiedział, naostatek musiał mu go jeszcze opisać, jak wygląda, jak się nosi i t. p.
Na dole w Firlejowszczyźnie się świeciło; łowczy spojrzał na zegarek, nie było nawet ósmej jeszcze, a w mieście nie jest to tak bardzo późna godzina.
— Jak mi Bóg miły, — zawołał — przecież mi głowy za to z karku nie zdejmie, jeśli inny, to przeproszę, jeśli ten sam, to muszę z nim się widzieć koniecznie.
I krok zrobił ku Firlejowszczyźnie, Zelmanowicz tyle tylko na nim wymóc potrafił, że poczekał, aż przyniesiono latarkę, bez którejby w sieniach nie trafił. Potem ostrożnie doprowadził go przez kupy śmiecia do drzwi, stojących jeszcze otworem, bo Stroczycha właśnie wyszła po wodę, i cofnął się ku drzwiom swoim. Wincentowicz śmiały był bardzo, a tu miłość ku Brańskim go pchała i własna też miłość, by dojść tajemnicy, o którą wypadkiem już potrącił.
Z pomocą latarki znalazłszy drzwi i otwarłszy je, zaledwie stanął w pierwszej pustej izbie, gdy, chód obcego człowieka usłyszawszy, Zembrzyński w brudnym swym szlafroczku wypadł przestraszony, wołając:
— Kto tam? poco?
— Przepraszam, — odparł Wincentowicz — z interesikiem na chwileczkę.
Po głosie i po cieniu samym poznał już, że z tym samym Zembrzyńskim miał do czynienia.
— Co za interes? z jakim interesem? po nocy nachodzić? Co to jest? ja nikogo w nocy nie przyjmuję.
— Ósma godzina, nie noc, — dodał, spokojnie krocząc, Wincentowicz — nie bójże się asindziej, nie rozbójnik jestem, ale człek spokojny... Dwa słowa.
— Jutro, jutro.
I chciał już się zaryglować ze środka mały człowieczek, gdy łowczy silną dłonią za drzwi ujął, otworzył je mimo oporu, wyciągając gospodarza z niemi do sieni, i żwawo wdarł się do mieszkania. Sposób, w jaki się tu dostał, nie był wcale uspokajający, niedziw też, że Zembrzyński aż krzyczeć zaczął. Wincentowicz stał spokojny, nie mówiąc słowa, póki nie zamilkł, śmiał się tylko.
— Na miłość Boga! Przebacz mi pan natręctwo, ale się nie lękaj, daję panu słowo, że w żadnym złym zamiarze nie przychodzę.
Przypatrzywszy się postawie, ubraniu i latarce w ręku, stary się trochę utemperował, burczał jednakże.
— Ja nie mam żadnych interesów, co to za najście?
Wincentowicz przyglądał mu się.
— Ten sam! — rzekł w duchu.
— Interes bardzo krótki, ale mi pan dozwól usiąść i posłuchaj — mówił, umyślnie przeciągając. — Rzecz jest taka. Pan się zowiesz Leon Zembrzyński? Wszak tak?
— Kto to panu powiedział?
— Choćby mój gospodarz, Zelmanowicz.
— A niech go, Żyda tego, djabli wezmą, — pośpiesznie począł Zembrzyński — co on tu ma do mnie?
— Czy nazwisko ma być tajemnicą?
— Co komu do tego, jak ja się nazywam, najsłodszy panie, co komu do tego?
— Mnie i imię, i nazwisko pańskie przypomniało dawnego towarzysza na dworze książąt Brańskich. Zowię się Polikarp Wincentowicz, przypomnij pan sobie też, hę?
Zembrzyński oniemiał, podniósł oczy zgasłe, popatrzył i, nic nie mówiąc, głową kiwał, ramionami ruszał.
— Nie przypominasz pan sobie? — powtórzył łowczy.
— Nie! — cichym głosem rzekł Zembrzyński, jakgdyby mu w gardle nagle zaschło — nie!
— Ale to nie może być? jakże? to ja po pięćdziesięciu zgórą latach, gdym zdaleka jegomości zobaczył, oto niedawno asystującego mecenasowi u Brańskich, zaraz go poznałem, a jegomośćbyś mnie, słysząc nazwisko moje, nie mógł sobie przypomnieć, hę?
— Nie! — tym samym głosem dziwnym, stłumionym i wyraźnie kłamiącym, odparł gospodarz. — Ja... tego... nie wiem o żadnym mecenasie, — dodał, trzęsąc głową — daj mnie pan pokój.
— Nie mogę, — zawołał Wincentowicz, podnosząc się — waćpan mi w żywe oczy kłamstwo zadajesz. Ja waćpana widziałem, gdyś za mecenasem chodził pokornie aż do krzaków, a w krzakach toś go za guziki brał i po ramieniu klepał.
Zembrzyński, słysząc ten gniewny głos, wzdrygnął się, odskoczył; zaświeciły mu oczy złe, kocie, żółte, straszne, usta ściął i pięść zacisnął.
— Szpieg! zdrajca! — bełkotał prędko i niezrozumiale. — No, to co? Co wam do tego, dokąd ja jeżdżę i co ja robię?
— Ale nie gniewaj się, Leonku, nie gniewaj, bo ci jeszcze co niemiłego przypomnę, — rzekł, śmiejąc się, Wincentowicz. — Mówmy, jako starzy towarzysze, co na jednym kobiercu nahaje brali, mówmy spokojnie.
— Ja waćpana nie znam! ja ciebie nie znam! szpieg! podły! — wołał, pieniąc się niemal, Zembrzyński. — Jak wy mnie śmiecie w moim domu nachodzić? Co to? sędzia śledczy? co to? policjant? czego ty chcesz? idź precz!
— Ale, kochanie moje, panie Leonie, — odparł łowczy, usiłując utrzymać się przy cierpliwości — ty mnie nie znasz, a ja ciebie znam, ty ze mną mówić nie chcesz, a ja z tobą muszę. Co ty mi zrobisz? Nie lepiej że spokojnie siąść i rozgadać się?
— Ja nie mam co z tobą gadać! — wrzasnął, tupiąc nogami, Zembrzyński i, odwróciwszy się do drzwi, od których kroki słychać było, począł wołać: — Stroczycha! ratujcie, gwałt! biegaj po policję, gwałt! gwałt!
Ale w tejże chwili Wincentowicz szeroką dłonią gębę mu zatulił, porwał za kołnierz i szamocącego się rzucił na łóżko. Stroczycha zaś, przestraszona, zamiast na ratunek przyjść panu, wpadła do swej izby i zaryglowała się jak najmocniej. Była pewna, że złodzieje napadli, a że miała w węzełku kilka złotych, najprzód pragnęła je ocalić.
Tymczasem łowczy, stojąc nad tapczanem, perorował:
— Czego ty się rzucasz? kwiczysz? warjujesz? Przyszedłem do ciebie po przyjacielsku, po koleżeńsku, nic ci nie zrobię, nie poruszaj mnie do złości; potrzebuję z tobą pogadać, i gadać ty mi musisz!
— Czegóż chcesz? co ze mnie masz wydrzeć? — krzyknął Zembrzyński.
— Muszę się u ciebie dowiedzieć, coś robił z mecenasem w Brańsku i dlaczego inaczej z nim byłeś w pokoju, a inaczej w lesie? Powiem ci krótko, posądzam cię, że się mścisz teraz na książętach za ten sławny policzek, który dostałeś niewinnie, ale dziś tobyś go był wart, jeśli na ich zgubę czyhasz. Gadaj!
Tak zagadniony Zembrzyński dźwignął się powoli z tapczana, oczów nie spuszczając z Wincentowicza, otulił się szlafrokiem, wlepił znowu wzrok zdziwiony w swego przeciwnika, odchrząknął i zupełnie złagodzonym głosem rzekł:
— O, toś mnie waćpan nastraszył!
Zkolei łowczy zdziwiony został tą nagłą zmianą tonu.
— A jak to asindziej, łaskawy dobrodzieju, hę? wszystko doskonale pamiętasz, to osobliwość!
— Prawda, że pamięć mam, jak mało, — mówił łowczy — ale do rzeczy...
— Do jakiej rzeczy?
— Poco jeździłeś z mecenasem?
— Czy waćpan, panie Polikarpie, pewny jesteś, że ja tam byłem z mecenasem?
— O, duszyczko ty moja niewinna, tak pewny, jak że cię tu trzymam przed sobą.
— No, to dobrze, dobrodzieju łaskawy, to dobrze! I cóż z tego, ja sobie żyję, jak mogę, przepisuję przy mecenasach, a że się trochę znam na prawie, oni się mnie radzą. Widzisz, kochanie moje, ja jestem nędzota, biedota; oto ta pustka, to i na tej są długi, szczerze ci powiadam, są długi ogromne. Ratuję się, jak mogę, czem mogę, zwyczajnie nędzny człowieczyna.
— Otóż łżesz, — grubjańsko rzucił mu w twarz Wincentowicz — znają tu ciebie, tyś lichwiarz i masz pieniądze.
— A gdybym tam odrobinkę miał, to co? To dlatego nie potrzeba pracować przy mecenasie?
Łowczy głową kręcił.
— Coś ty mi tak pleciesz, jakbyś chciał oplątać; widziałem cię, jakeś go żgał i podpowiadał mu, co ma robić z Brańskimi.
— A cóż ja jemu podpowiadałem? — spytał Zembrzyński. — To powiedzże, co, hm? A mnie co do tych waszych Brańskich? Oni mnie nie znają, ja ich nie znam. Że tam na smarkacza książę się pogniewał i wyczubił pół wieku temu, co to ma za znaczenie? Ja o tem nie pamiętam, nic a nic. At, głupstwo!
Wincentowicz słuchał, słowa go niby przekonywały, a w sercu zawsze zostawała wątpliwość. Ile razy nań spojrzał zukosa Zembrzyński, w błysku tych płowych oczu widział i czuł zdradę. Nie chciał go tak puścić i odejść, nie dotarłszy do dna.
— No, to chwała Bogu, — odezwał się, udając uspokojenie — teraz mi się wszystko tłumaczy i cieszę się, żem się z waćpanem rozmówił, leżało mi to na sercu. Waćpan nie znasz książąt tylko od tego nieszczęśliwego zajścia, którego książę pewnie do dziś dnia żałuje. To są ludzie zacni, panowie dobrzy; my ich tam, starzy słudzy, kochamy i wielbimy. Ich nieszczęście dotyka nas, jak własne. Wiesz, panie Leonie, ja ci jedno tylko powiem, żeśmy się sprzysięgli na tych, co na ich zgubę godzą i czyhają. Dowiemy się imion tych ludzi i daję ci słowo, choćbyśmy głowy potracić mieli, żaden z nich z życiem nie ujdzie.
Popatrzył na Zembrzyńskiego, który tchórzowskim sposobem pobladł, zaczął się trząść, a potem nagle się zaśmiał:
— A mnie tam co do tego? To sobie głowy kręćcie i drugim choćby, ja tam do niczego się nie mieszam. Przecież jakie takie prawo jest, żandarmy, policje i sądy, to się sobie rozprawicie, jak burdę zrobicie.
— Burdy nie, — odparł Wincentowicz — ale kryminał, to pewna, Żydzi, lichwiarze, niegodziwcy...
— Czekaj, czekaj, dobrodzieju łaskawy, — rzekł Zembrzyński — a pożyczali oni pieniędzy, hę? a zgodzili się płacić procenty, hę? a szastali cudzym groszem, hę? A to sprawiedliwość potem za miły ich grosz ludzi zabijać, hę?
— Nie książęta też mścić się będą, ale my, ich słudzy i bez ich wiedzy. Wywrócicie gniazdo, spadną wam na łeb gałęzie, a ptaki polecą; my będziemy gałęźmi.
— Bądźcie sobie, czem chcecie, łaskawco kochany, co mnie to obchodzi? To tam nie moja rzecz — wzdychając, dodał z dobrze nastrojoną coraz słodszą miną Zembrzyński. — Ot, po tylu latkach spotkawszy się znowu, nie takby nam z sobą mówić wypadało, panie Polikarpie. Hę? kawał czasu, dobrodzieju łaskawy, kawał wielki czasu! — zagadywał wyraźnie. — Czyś się też jegomość ożenił? dziateczki są? konsolacja?
— Ani żony, ani dzieci! — machnął ręką Wincentowicz. — Jakże było myśleć o rodzinie, kiedy się nie miało własnego kąta na ziemi, a tułać się z nią, jak Cyganowi, to już lepiej nie mieć nikogo.
— Ja też, kochany łaskawco, — westchnąwszy, rzekł Zembrzyński — przy tem mojem ubóstwie wprzódy myśleć nie mogłem o żonie, a teraz, kiedy tę klatkę dostałem, co jej nie mam za co poreparować, już za późno.
— Waćpan nie masz za co? — podchwycił gość. — Et, czyż to może być? Żydzi cię lichwiarzem i dusigroszem nazywają!
— Żydzi! potwarcy, nieprzyjaciele Chrystusa i nas nieszczęśliwych chrześcijan, — począł gorąco Zembrzyński — co to za gadanie? Zmiarkujże asińdziej sam, kochany mój dobrodzieju, czyż jabym dał tym murom tak się marnie rozpadać, gdybym miał za co je opatrzyć? Toż to przecie kamienica niegdyś firlejowska, a ściany grube i sklepienia jeszcze dobre, możnaby co z tego zrobić, gdyby grosz był. A gdzie go u mnie! O miły Boże! złodzieje byli, a nic nie znaleźli. Bieda, nędza i po wszystkiem.
Wincentowicz, nieprzekonany wcale głosem i miną, nie mógł jednak nie uznać siły argumentu; któżby się dał marnować swej własności, mając za co ją podźwignąć? Dobre człeczysko zaczynał się obwiniać, iż pono próżno z temi posądzeniami wpadł na niewinnego biedaka. Ten zwrot w przekonaniu pokrył chwilowem milczeniem. Tymczasem zpodełba Zembrzyński mu się przyglądał niespokojnie, badając, jaki skutek mową swoją wywiera; poznał, że go zachwiał.
— Tak to, tak, dobrodziejku mój łaskawy, tak, tak! Bieda i koniec, komu przeznaczono, już się z niej nie wyplącze. Byle wreszcie było gdzie starą głowę położyć.
— Mnie się zdaje, że waćpan, panie Zembrzyński, taki trochę przesadzasz, a przecież sobie coś uciułać musiałeś, boś to sam przyznał.
— A, ojcze kochany! A toż przecie starość tuż, tuż za progiem, jakże tu nie myśleć o tem, by na dziady nie wyjść? Nikt kropli wodyby nie dał, gdyby jej nie było czem zapłacić; na czarną godzinę człowiek coś mieć musi... a ile tam tego? a! mój Boże. Przecież i asindziej, panie Wincentowicz, musiałeś też ze skórek lisich zszyć sobie jaką taką kożuszynę.
— Tak, i oddałem ją Brańskim, na ręce plenipotenta; oddaliśmy, co kto miał, wszyscy — do grosza.
— Czy to może być? — porywając się z tapczana, krzyknął Zembrzyński — naco? poco? kropla w morze, a potemże co?
— Oni tak czy owak, uratują się, — dodał łowczy — mam to najmocniejsze przekonanie. Wielkie rody, widzisz asindziej, nigdy nie giną, chyba same do pnia siekierę przyłożą.
Gospodarz popatrzył i ramionami ruszył.
— Hę? — spytał. — Jak raz byłem na Wołyniu za grzybami, bo ja handluję, dobrodzieju najsłodszy, handluję, w karczmie u Żyda, i to pod ławą, widziałem jednego księcia, jak mi Bóg miły. Był stróżem w karczmie, a pod wieczór się regularnie upijał! Hę? Dziwne są sprawy Boże.
— Dziwne, jednak niezasłużenie Bóg nie karze, — dodał łowczy — a naszych zacnych i poczciwych książąt za co?
Zembrzyński z odpowiedzią się wstrzymał... i znowu rozmowę skręcił.
— Wy, panie Polikarpie, tu przejazdem?
— Tak, po drodze nocujemy u Zelmanowicza.
Liczba mnoga „nocujemy“ uderzyła znać starego i spytał:
— To nie sam kochany łaskawca? nie sam? a z kimże?
— Z Burskim jedziemy, ano, jegomość go nie znasz.
— Nie znam — potrząsając głową, rzekł zaciekawiony nieco Zembrzyński. — Nie mam tu jegomości czem przyjąć, choćby należało, — dodał po chwilce — tu u mnie nędzota, biedota, ale jeśli przyjmiecie szklaneczkę miodu u Zelmanowicza, to proszę.
Chciał się widocznie w ten sposób pozbyć gościa, który też tu nie miał już co robić i wstał z krzesła.
— Czy ty mnie, panie Leonie, czy ja tobie postawię, chodźmy na lampeczkę. Trochę my się starli i nakrzyczeli; w gardle zaschło, daj rękę i do czasu — zgoda. Tylko mi ty książętom w drogę nie właź!
Ruszając ramionami i otulając się szlafroczkiem, z gorączkowym pośpiechem wstał z tapczana Zembrzyński.
— A już to ja zafunduję, — zawołał — pozwolicie, tylko Stroczysze powiem, żeby domu popilnowała.
To mówiąc, wyszedł, aby się starej przelękłej dowołać, i z widoczną pociechą wyprowadził z domu swojego natręta, ciesząc się, że tak na sucho wszystko się skończyło.
Dla Zelmanowicza, który zawsze zdala i krótko widywał tylko sąsiada, było to osobliwe zdarzenie, że się do niego mógł zbliżyć. Postawił butelkę miodu, ale że Burski od wozów odchodzić nie chciał, a Wincentowicz samego się zostawić wzbraniał, wynieść musiano stolik z latarką do sieni, umieszczono go pod ścianą niedaleko od furmanek z pakami, i tak godzinkę tam przegadali przy lampeczkach.
Bystre oczy Zembrzyńskiego nietylko się dobrze przypatrzyły pakom i wozom, o których ładunek napróżno się usiłował dowiedzieć, ale policzyły dokładnie, ile ich tam było. Starał się też z troskliwością o kochanych dobrodziejów dobadać, jak długo tu spoczywać będą i ze smutkiem usłyszał, że do dnia w dalszą drogę ruszyć muszą. Potem zapytał znowu nieznacznie, w którą się stronę i jakim traktem udadzą, bo gościńce jesienią zaczynały się psuć i jazda z ciężarami bardzo była niedogodna, zwłaszcza wiejskiemi końmi.
Naostatek dopili butelczyny i Zembrzyński, nie chcąc im spoczynku dłużej zakłócać, uścisnął czule Wincentowicza, pokłonił się do stóp Burskiemu, wysunął furtką i zniknął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.