Morituri/Część trzecia/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Noc była piękna, księżycowa, choć nieco chłodnawa... przebiegł małą przestrzeń między gospodą a swoim domem Zembrzyński z nadzwyczajnym pośpiechem, jakby go co pędziło, rad może, iż się Wincentowicza pozbył, wpadł do kamienicy, lecz, zamiast myśleć o śnie i spoczynku, dobył z sepecika odzienie i żwawo ubierać się zaczął. Stroczycha już się zabierała do łóżka, zawołał na nią Zembrzyński, zalecając, żeby domu pilnowała, bo sam jeszcze wyjść musi.
— A to go licho po nocy nosi! — mruknęła, odchodząc, kobieta.
W istocie niewiadomo, co go niosło, stary kij tylko, w sieni stojący, w rękę wziąwszy i otuliwszy się opończą, powędrował z Winiar ku miastu. Wychodząc, obejrzał się bojaźliwie, czy go kto nie widzi, wpadł zaraz w cień między płoty i szybko się oddalił.
Na zegarach biła właśnie dziesiąta. W Grodzkiej ulicy jeszcze się gdzie niegdzie po kamienicach świeciło, domy były pozamykane, pusto wszędzie. Tuląc się do ścian od strony ciemnej, gdzie go promienie księżyca dosięgnąć nie mogły, wszedł Zembrzyński aż pod bramę Krakowską. Tu na starą kamienicę popatrzył, od dołu do góry już ciemną, w mieszkaniu na dole tylko za żelaznemi okiennicami, przez wycięte w nich maleńkie serduszka, dojrzeć było można światło, przy księżycowem czerwono się przeciskające.
Zembrzyński przeszedł ulicę wpoprzek, obejrzał się jeszcze i kijem zaczął stukać w okiennicę. Nierychło dobijanie się to skutek pożądany odniosło. Ciężkie drzwi od ulicy zaczęto odryglowywać, odemknęły się napół, głos dał się słyszeć:
— Kto tam?
— A, swój, swój, do pana mecenasa Peczory.
Wpuszczono starego do sieni, który zaraz do drzwi na lewo znowu dobijać się zaczął, a te natychmiast odemknięto i mężczyzna średnich lat, rozebrany już, w bieliźnie tylko a narzuconym tołubku z wytartemi popielicami, ukazał się w progu z miną gniewną.
Nie potrzeba mu było, prawdę rzekłszy, i tego groźnego wyrazu, żeby uczynić go strasznym, choć mężczyzna był zbudowany pięknie i silnie, Pan Bóg mu dał oblicze tak odrażające, iż kto pierwszy raz je widział, musiał się ze wstrętem odwrócić. Czerwona, szeroka twarz, mocno trędowata i biało poplamiona, z oczyma głęboko zapadłemi, nosem małym, zadartym, tak że tylko otwory jego widoczne były, usta grube i niezwykłej szerokości, uszy odstające, jakby z pergaminu żółtego, przylepione do głowy śpiczastej, charakteryzowały Peczorę, którego pospolicie zwano poczwarą.
Był to lubelski pełnomocnik, powiernik i prawa ręka Zembrzyńskiego, który go, choć grubjanina i nieznośnego gderę, szanował, bo to był człowiek jedyny, jak mówiono, do wyrobków. Szedł przebojem i gdzie chciał, tam zajść musiał. Obawiano go się i ustępowano mu. Umiał znaleźć wszędzie jakiś środek, i gdy już rady dla innych nie było, on ją jeszcze wymyślił. O ile brzydki, o tyle był zapalony kobieciarz i czciciel płci pięknej, a że z trudnością mógł znaleźć kobiety, któreby go znosiły, mimo jego dowcipu i wymowy, szukał ich też w tych nieszczęśliwych społeczeństwa warstwach, gdzie bieda serca miękczy.
Popatrzył Peczora na wchodzącego i rzekł, wpuszczając go:
— A! to ty po nocy, kaduk wie czego, jak Marek po piekle, jak dusza z czyśćca wylazła, włóczysz się. Nie mogłeś poczekać do rana? A to skaranie Boże! Dajcież choć w nocy spocząć. Chodź, chodź, bo się ciebie nie zbędę. Czego chcesz? co cię piecze?
— Dobrodziejku, łaskawco, tylko bez gniewu i irytacji, — słodko począł Zembrzyński — czyżbym ja darmo mojego kochanego mecenasa śmiał fatygować? Chociaż pół do jedenastej... czy to tak późno?
— Ano, gadaj, stary, co cię przyniosło, gadaj.
Pokoik sklepiony na dole, jak prawie wszystkie stare kamienice w Grodzkiej ulicy, długi był a wąski, lampka się paliła na stole z papierami, wśród których widać było talerz pełen kości i napół wysuszoną butelkę. Peczora był sam, Zembrzyński się obejrzał.
— Można mówić?
— Można, można, mów, czego się boisz?
— Bardzo pilna sprawa, dobroczyńco mój, bardzo pilna, a jak wy nie potraficie, to nikt. Wy wiecie moje nieszczęście z tymi Brańskimi... co ja tam głupi pieniędzy utopiłem, a teraz ani ich dostać napowrót.
— E, e! kłam sobie, komu chcesz, — przerwał prawnik — niby to ty nie wiedziałeś, coś robił, lichwiarzu przemierzły!
— Co tu długo się rozwodzić, — zawołał, zukosa popatrzywszy, Zembrzyński — oni płacić nie chcą, a majątku nie stanie na długi. Wyrobiłem ja i sekwestr na ruchomości, ano, guzdrzą się, guzdrzą i nim do czego przyjdzie, oni wszystko, co kosztowniejszego, powywożą. Przypadkiem Pan Bóg mi dał, — wyraźna Opatrzność nade mną — żem się dowiedział, iż oni czterdzieści pak sreber i precjozów transportują właśnie tędy, nam ukradzionych; bo co to, jeśli nie kradzież, dobrodziejku mój łaskawy, to rozbój! Czterdzieści pak! Stanęli na noc z niemi, durnie, u Zelmanowicza. Nieodmiennie je tu potrzeba złapać, opieczętować i zatrzymać...
— Oszalałeś czy co, jakim sposobem? Noc, oni pewnie uciekną, nim my będziemy mogli przytrzymać.
— Otóż to twoja rzecz, — żywo zawołał Zembrzyński — dam tysiąc złotych za fatygę, zrób. Mnie nic do tego, jak ty tego dokażesz, masz rozum i do ludzi drogi znasz. Rób, jak chcesz, byłeś zrobił.
Peczora się potarł po głowie.
— Zawsze ty z takiemi interesami! — rzekł, mrucząc gniewnie — a kusisz, jak djabeł duszę niewinną. Gdzie stoją te paki?
— U Zelmanowicza na Winiarach, do dnia ruszą. Ale jeżeliby już na żaden sposób nie udało się tu ich pochwycić, toż i na gościńcu można, ja wiem drogę, którą pojadą. Śpieszą do Warszawy.
— Gdzież ja dziś kogo się doszukam i doproszę? — przerwał Peczora — po nocy? To niepodobieństwo...
— Co to niepodobieństwo... złodzieja na uczynku łapać? hę? — zawołał Zembrzyński. — Oni nam od masy kradną, co do nas należy. Majątku nie starczy, jeszcze przybyło ciężarów, co spadły po księdzu sufraganie, to my z torbami pójdziemy.
— Żmija z ciebie, żmija! — krzyknął Peczora. — O, o! nie daj Boże się w wasze ręce dostać!
— A w wasze? — całując go w ramię, szepnął stary. — To sztuka, ale wy lepsze wyprawialiście, niż ta. Wy, co zechcecie, zrobicie, jam tego pewny. Was wszyscy tu uważają, kochają, łaskawco mój najdroższy.
Peczora stał i namyślał się.
— I po nocy się włóczyć! — zawołał.
— Taka noc cudowna, że miło się, kochany dobrodzieju, przespacerować dla samego zdrowia, — dołożył stary — będziecie mi wdzięczni, ja takiej pięknej nocy, jak żyję, nie pamiętam.
Zaczął się śmiać prawnik i kułakiem dał w plecy Zembrzyńskiemu.
— Judaszu ty jakiś, Judaszu! Tobie noc każda będzie piękna, byleś mógł kogo ze skóry obedrzeć.
— No, już prawcie, co chcecie, zniosę wszystko od was, ale idźcie, na miłego Boga, idźcie!
— Zrobię, co będzie można, a nie będzie można, to chyba że już nikt nie potrafi. Idźże ty sobie do domu, jak się stanie, dam ci znać.
— Dokąd?
— Na Firlejowszczyznę.
— Ja muszę zaraz jechać, — wybąknął Zembrzyński — to jest, że mnie tam nie będzie chyba... Ja muszę się przyznać: przy furach jest dwóch dworskich z Brańska, a to fanatycy tacy, że gotowi się zemścić zaraz na mnie. Powiedzą, że ja ich wydałem, gotowi zabić! Muszę się schować. Chyba, dobroczyńco mój, powiecie tej babie, co tam jest, że... że Peczora potrzebuje, to ona zaprowadzi do mnie, ale nikomu nie mówcie! Ja chcę, żeby myśleli, że wyjechałem do Warszawy, póki pierwsza burza nie minie.
— Złe broi, a do dziury się chowa, hę? Żmija ta jakaś, Judasz — śmiejąc się, zawołał prawnik. — Oj, będziesz ty w piekle gorzał po same łopatki!
— Bóg świadek niewinności duszy mojej, — uderzając się w piersi, wyjąknął Zembrzyński — całego życia pracy człowiek bronić musi; toż to poprostu złodziejstwo.
— Idźże mi z oczów, bywaj zdrów, co się da zrobić, to zrobię, odziewam się i idę.
Krzyknął okrutnym głosem Peczora i wpadła dziewczyna z drugiej izby.
— Płaszcz mi dać, powrócę rychło.
Szybko się ogarnąwszy i mrucząc ciągle a klnąc, wyszedł prawnik razem z Zembrzyńskim, który, czule go pożegnawszy, z temi samemi ostrożnościami przekradł się nazad na Firlejowszczyznę. Stroczycha już spała; musiał jej dziesięć razy powtórzyć, że idzie do schowanki, że ma wszystkim mówić, iż pojechał gdzieś, a jednego tylko adwokata Peczorę, jeśliby przyszedł, zaprowadzić na górę i w sali trzy razy kaszlnąć, dając znak o sobie. Wpadł na chwilę do dolnej izby Zembrzyński, potem na górę i, otworzywszy kryjówkę, wcisnął się do niej, zacierając ręce, że mu się tak niezgorzej powiodło.
Co zrobił Peczora, sam onby chyba mógł wytłumaczyć, ale to pewno, że o brzasku wozy pozaprzęgano, ludzie byli gotowi, a Wincentowicz, kazawszy piwa z serem zagrzać dla siebie i Burskiego, zabierał się na wóz siadać, gdy gospodę otoczyli żołnierze i kilku sądowych weszło przez bramę. Nieszczęśliwy łowczy zrazu myślał, że zaszła jakaś omyłka, lecz posłyszawszy, że o ludzi z Brańska i paki się dopytują, o mało nie oszalał z rozpaczy.
— To ten zbójca Zembrzyński — krzyknął — zdradził nas i biedy naprowadził, lecz nie daj Boże, by się ze mną w życiu spotkał, bo z duszą rąk moich nie ujdzie!
Wyraźny rozkaz sądu, aż do bliższego rozsądzenia, co paki zawierały i do kogo należały, polecał opieczętowane złożyć pod strażą. Wincentowicza, który siłą się chciał opierać, przyaresztowano, Burski uciekł, dopadłszy konia... ani go gonić myślano.
Ponieważ Gozdowski znacznie wprzódy wyruszył i prędzej miał być w Warszawie, Burski, nie myśląc już o dognaniu go, zwrócił się napowrót do Brańska. Poczciwe człeczysko przez całą drogę, którą oklep na pochwyconym chłopskim koniu odbywał, przemyślał tylko, jak się potrafi pokazać tam, żeby swoją osobą samą ludzi nie przerazić, i przed kim ma stanąć, to nowe zwiastując nieszczęście. Nie chciał przybyć we dnie i, umyślnie się ociągnąwszy pod wieczór, konia zaraz we wsi sąsiedniej oddał wójtowi, a sam pieszo podkradł się ku pałacowi.
Na myśl mu przyszło pójść naprzód do księdza Serafina. W pokoiku kapelana świeciło się właśnie i, żadnego w nim głosu nie słysząc, zapukał Burski nieśmiało. Mówiliśmy już, że człowiek był do roboty dobry, ale do szerokiego rozpowiadania nieskory. Gdy mu się ksiądz Serafin odezwał, wszedł i zaraz drzwi za sobą zaryglował.
— Burski? skąd? Jużeś to powrócił? — zrywając się od brewjarza, spytał kapelan. — Co ci to? jesteś przestraszony?
— Tu niema co długo gadać, — szepnął, przystępując ku niemu, legjonista — stało się nieszczęście. Dojechaliśmy do Lublina, Wincentowicza licho skusiło jakieś znajomości robić, znać nas ktoś wydał i paki wszystkie sąd zaaresztował.
— A łowczy?
— Łowczy w areszcie, bo się do strzelby brał, chcąc bronić.
Ksiądz Serafin za głowę się porwał.
— Ja dopadłem konia i przyleciałem, ale z kim tu gadać?
W istocie namyśleć się wypadało, komu pierwszemu o tem oznajmić. Ksiądz Serafin do łowienia ryb i do modlitwy był jedyny, ale w razie nieszczęścia tylko jęczeć i modlić się umiał. Począł łamać ręce i zawodzić:
— To ich dobije! Chrystusie miłosierny, to ich dobije! Ruszaj do Żurbów, tu jeden Zenon głowę ma, ja się lękam; klęknę prosić Boga o miłosierdzie, ale poradzić? cóż ja ci poradzę? Pan Zenon tu nocuje. Znajdziesz go w czerwonym pokoju gościnnym, idź i powiedz mu wszystko.
Burski pośpieszył do czerwonego pokoju, ale ze znużenia i zgryzoty ledwie nogi za sobą włóczył starowina. Zenon chodził jeszcze zamyślony po izbie, gdy niespodzianego ujrzał gościa, wchodzącego i oglądającego się wokoło. Odgadł, że się coś złego stać musiało. W dwóch słowach objaśnił go Burski i na krzesło paść musiał, bo mu się w głowie zawracało.
— Idź i schowaj się, — zawołał Zenon — wypocznij, ja zrobię, co trzeba.
Niełatwo wszakże było obmyśleć, co czynić należało. Zenon najprzód postanowił najsilniejszego, w jego przekonaniu, z rodziny księcia Roberta o wypadku uwiadomić i niezwłocznie z nim lub sam jechać do sądu, ażeby przyaresztowane paki, zresztą niezupełnie prawnie, z pomocą świadectwa generała, że są jego własnością, uwolnić.
Pobiegł do Roberta i, nie obwijając w bawełnę, nie przygotowując go, wprost opowiedział, co się stało. Cios był jeśli nie dobijający, bo się zdało, że odwrócić go będzie można, zawsze jednak niezmiernie przykry. Postanowiono go ukryć nawet przed generałem, który dotąd mężnie wszystko znosił, lecz od ostatniej ofiary po oddaniu, co miał najdroższego, znacznie na siłach i duchu podupadł. Robert miał rezygnację bez granic, jakieś raczej zobojętnienie na wszystko. Usłyszał o tem, jakby o rzeczy spodziewanej, i ruszył natychmiast pisać, co było potrzeba, nie okazując wzruszenia żadnego; rzekł tylko, ściskając rękę Zenona:
— Tak więc i największa ofiara na nic się już nie przydała. Spełni się, co się spełnić miało. O! ci nasi biedni starzy... i Stella!... Zenonie, twarde jest życie!
Zenon nie mówił słowa, podali sobie ręce, ruszył na całą noc.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.