Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niż ta. Wy, co zechcecie, zrobicie, jam tego pewny. Was wszyscy tu uważają, kochają, łaskawco mój najdroższy.
Peczora stał i namyślał się.
— I po nocy się włóczyć! — zawołał.
— Taka noc cudowna, że miło się, kochany dobrodzieju, przespacerować dla samego zdrowia, — dołożył stary — będziecie mi wdzięczni, ja takiej pięknej nocy, jak żyję, nie pamiętam.
Zaczął się śmiać prawnik i kułakiem dał w plecy Zembrzyńskiemu.
— Judaszu ty jakiś, Judaszu! Tobie noc każda będzie piękna, byleś mógł kogo ze skóry obedrzeć.
— No, już prawcie, co chcecie, zniosę wszystko od was, ale idźcie, na miłego Boga, idźcie!
— Zrobię, co będzie można, a nie będzie można, to chyba że już nikt nie potrafi. Idźże ty sobie do domu, jak się stanie, dam ci znać.
— Dokąd?
— Na Firlejowszczyznę.
— Ja muszę zaraz jechać, — wybąknął Zembrzyński — to jest, że mnie tam nie będzie chyba... Ja muszę się przyznać: przy furach jest dwóch dworskich z Brańska, a to fanatycy tacy, że gotowi się zemścić zaraz na mnie. Powiedzą, że ja ich wydałem, gotowi zabić! Muszę się schować. Chyba, dobroczyńco mój, powiecie tej babie, co tam jest, że... że Peczora potrzebuje, to ona zaprowadzi do mnie, ale nikomu nie mówcie! Ja chcę, żeby myśleli, że wyjechałem do Warszawy, póki pierwsza burza nie minie.
— Złe broi, a do dziury się chowa, hę? Żmija ta jakaś, Judasz — śmiejąc się, zawołał prawnik. — Oj, będziesz ty w piekle gorzał po same łopatki!
— Bóg świadek niewinności duszy mojej, — uderzając się w piersi, wyjąknął Zembrzyński — całego życia pracy człowiek bronić musi; toż to poprostu złodziejstwo.
— Idźże mi z oczów, bywaj zdrów, co się da zrobić, to zrobię, odziewam się i idę.