Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co tu długo się rozwodzić, — zawołał, zukosa popatrzywszy, Zembrzyński — oni płacić nie chcą, a majątku nie stanie na długi. Wyrobiłem ja i sekwestr na ruchomości, ano, guzdrzą się, guzdrzą i nim do czego przyjdzie, oni wszystko, co kosztowniejszego, powywożą. Przypadkiem Pan Bóg mi dał, — wyraźna Opatrzność nade mną — żem się dowiedział, iż oni czterdzieści pak sreber i precjozów transportują właśnie tędy, nam ukradzionych; bo co to, jeśli nie kradzież, dobrodziejku mój łaskawy, to rozbój! Czterdzieści pak! Stanęli na noc z niemi, durnie, u Zelmanowicza. Nieodmiennie je tu potrzeba złapać, opieczętować i zatrzymać...
— Oszalałeś czy co, jakim sposobem? Noc, oni pewnie uciekną, nim my będziemy mogli przytrzymać.
— Otóż to twoja rzecz, — żywo zawołał Zembrzyński — dam tysiąc złotych za fatygę, zrób. Mnie nic do tego, jak ty tego dokażesz, masz rozum i do ludzi drogi znasz. Rób, jak chcesz, byłeś zrobił.
Peczora się potarł po głowie.
— Zawsze ty z takiemi interesami! — rzekł, mrucząc gniewnie — a kusisz, jak djabeł duszę niewinną. Gdzie stoją te paki?
— U Zelmanowicza na Winiarach, do dnia ruszą. Ale jeżeliby już na żaden sposób nie udało się tu ich pochwycić, toż i na gościńcu można, ja wiem drogę, którą pojadą. Śpieszą do Warszawy.
— Gdzież ja dziś kogo się doszukam i doproszę? — przerwał Peczora — po nocy? To niepodobieństwo...
— Co to niepodobieństwo... złodzieja na uczynku łapać? hę? — zawołał Zembrzyński. — Oni nam od masy kradną, co do nas należy. Majątku nie starczy, jeszcze przybyło ciężarów, co spadły po księdzu sufraganie, to my z torbami pójdziemy.
— Żmija z ciebie, żmija! — krzyknął Peczora. — O, o! nie daj Boże się w wasze ręce dostać!
— A w wasze? — całując go w ramię, szepnął stary. — To sztuka, ale wy lepsze wyprawialiście,