Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Był to lubelski pełnomocnik, powiernik i prawa ręka Zembrzyńskiego, który go, choć grubjanina i nieznośnego gderę, szanował, bo to był człowiek jedyny, jak mówiono, do wyrobków. Szedł przebojem i gdzie chciał, tam zajść musiał. Obawiano go się i ustępowano mu. Umiał znaleźć wszędzie jakiś środek, i gdy już rady dla innych nie było, on ją jeszcze wymyślił. O ile brzydki, o tyle był zapalony kobieciarz i czciciel płci pięknej, a że z trudnością mógł znaleźć kobiety, któreby go znosiły, mimo jego dowcipu i wymowy, szukał ich też w tych nieszczęśliwych społeczeństwa warstwach, gdzie bieda serca miękczy.
Popatrzył Peczora na wchodzącego i rzekł, wpuszczając go:
— A! to ty po nocy, kaduk wie czego, jak Marek po piekle, jak dusza z czyśćca wylazła, włóczysz się. Nie mogłeś poczekać do rana? A to skaranie Boże! Dajcież choć w nocy spocząć. Chodź, chodź, bo się ciebie nie zbędę. Czego chcesz? co cię piecze?
— Dobrodziejku, łaskawco, tylko bez gniewu i irytacji, — słodko począł Zembrzyński — czyżbym ja darmo mojego kochanego mecenasa śmiał fatygować? Chociaż pół do jedenastej... czy to tak późno?
— Ano, gadaj, stary, co cię przyniosło, gadaj.
Pokoik sklepiony na dole, jak prawie wszystkie stare kamienice w Grodzkiej ulicy, długi był a wąski, lampka się paliła na stole z papierami, wśród których widać było talerz pełen kości i napół wysuszoną butelkę. Peczora był sam, Zembrzyński się obejrzał.
— Można mówić?
— Można, można, mów, czego się boisz?
— Bardzo pilna sprawa, dobroczyńco mój, bardzo pilna, a jak wy nie potraficie, to nikt. Wy wiecie moje nieszczęście z tymi Brańskimi... co ja tam głupi pieniędzy utopiłem, a teraz ani ich dostać napowrót.
— E, e! kłam sobie, komu chcesz, — przerwał prawnik — niby to ty nie wiedziałeś, coś robił, lichwiarzu przemierzły!