Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rowina. Zenon chodził jeszcze zamyślony po izbie, gdy niespodzianego ujrzał gościa, wchodzącego i oglądającego się wokoło. Odgadł, że się coś złego stać musiało. W dwóch słowach objaśnił go Burski i na krzesło paść musiał, bo mu się w głowie zawracało.
— Idź i schowaj się, — zawołał Zenon — wypocznij, ja zrobię, co trzeba.
Niełatwo wszakże było obmyśleć, co czynić należało. Zenon najprzód postanowił najsilniejszego, w jego przekonaniu, z rodziny księcia Roberta o wypadku uwiadomić i niezwłocznie z nim lub sam jechać do sądu, ażeby przyaresztowane paki, zresztą niezupełnie prawnie, z pomocą świadectwa generała, że są jego własnością, uwolnić.
Pobiegł do Roberta i, nie obwijając w bawełnę, nie przygotowując go, wprost opowiedział, co się stało. Cios był jeśli nie dobijający, bo się zdało, że odwrócić go będzie można, zawsze jednak niezmiernie przykry. Postanowiono go ukryć nawet przed generałem, który dotąd mężnie wszystko znosił, lecz od ostatniej ofiary po oddaniu, co miał najdroższego, znacznie na siłach i duchu podupadł. Robert miał rezygnację bez granic, jakieś raczej zobojętnienie na wszystko. Usłyszał o tem, jakby o rzeczy spodziewanej, i ruszył natychmiast pisać, co było potrzeba, nie okazując wzruszenia żadnego; rzekł tylko, ściskając rękę Zenona:
— Tak więc i największa ofiara na nic się już nie przydała. Spełni się, co się spełnić miało. O! ci nasi biedni starzy... i Stella!... Zenonie, twarde jest życie!
Zenon nie mówił słowa, podali sobie ręce, ruszył na całą noc.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.