Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gospodarz popatrzył i ramionami ruszył.
— Hę? — spytał. — Jak raz byłem na Wołyniu za grzybami, bo ja handluję, dobrodzieju najsłodszy, handluję, w karczmie u Żyda, i to pod ławą, widziałem jednego księcia, jak mi Bóg miły. Był stróżem w karczmie, a pod wieczór się regularnie upijał! Hę? Dziwne są sprawy Boże.
— Dziwne, jednak niezasłużenie Bóg nie karze, — dodał łowczy — a naszych zacnych i poczciwych książąt za co?
Zembrzyński z odpowiedzią się wstrzymał... i znowu rozmowę skręcił.
— Wy, panie Polikarpie, tu przejazdem?
— Tak, po drodze nocujemy u Zelmanowicza.
Liczba mnoga „nocujemy“ uderzyła znać starego i spytał:
— To nie sam kochany łaskawca? nie sam? a z kimże?
— Z Burskim jedziemy, ano, jegomość go nie znasz.
— Nie znam — potrząsając głową, rzekł zaciekawiony nieco Zembrzyński. — Nie mam tu jegomości czem przyjąć, choćby należało, — dodał po chwilce — tu u mnie nędzota, biedota, ale jeśli przyjmiecie szklaneczkę miodu u Zelmanowicza, to proszę.
Chciał się widocznie w ten sposób pozbyć gościa, który też tu nie miał już co robić i wstał z krzesła.
— Czy ty mnie, panie Leonie, czy ja tobie postawię, chodźmy na lampeczkę. Trochę my się starli i nakrzyczeli; w gardle zaschło, daj rękę i do czasu — zgoda. Tylko mi ty książętom w drogę nie właź!
Ruszając ramionami i otulając się szlafroczkiem, z gorączkowym pośpiechem wstał z tapczana Zembrzyński.
— A już to ja zafunduję, — zawołał — pozwolicie, tylko Stroczysze powiem, żeby domu popilnowała.
To mówiąc, wyszedł, aby się starej przelękłej dowołać, i z widoczną pociechą wyprowadził z domu