Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spojrzał na zegarek, nie było nawet ósmej jeszcze, a w mieście nie jest to tak bardzo późna godzina.
— Jak mi Bóg miły, — zawołał — przecież mi głowy za to z karku nie zdejmie, jeśli inny, to przeproszę, jeśli ten sam, to muszę z nim się widzieć koniecznie.
I krok zrobił ku Firlejowszczyźnie, Zelmanowicz tyle tylko na nim wymóc potrafił, że poczekał, aż przyniesiono latarkę, bez którejby w sieniach nie trafił. Potem ostrożnie doprowadził go przez kupy śmiecia do drzwi, stojących jeszcze otworem, bo Stroczycha właśnie wyszła po wodę, i cofnął się ku drzwiom swoim. Wincentowicz śmiały był bardzo, a tu miłość ku Brańskim go pchała i własna też miłość, by dojść tajemnicy, o którą wypadkiem już potrącił.
Z pomocą latarki znalazłszy drzwi i otwarłszy je, zaledwie stanął w pierwszej pustej izbie, gdy, chód obcego człowieka usłyszawszy, Zembrzyński w brudnym swym szlafroczku wypadł przestraszony, wołając:
— Kto tam? poco?
— Przepraszam, — odparł Wincentowicz — z interesikiem na chwileczkę.
Po głosie i po cieniu samym poznał już, że z tym samym Zembrzyńskim miał do czynienia.
— Co za interes? z jakim interesem? po nocy nachodzić? Co to jest? ja nikogo w nocy nie przyjmuję.
— Ósma godzina, nie noc, — dodał, spokojnie krocząc, Wincentowicz — nie bójże się asindziej, nie rozbójnik jestem, ale człek spokojny... Dwa słowa.
— Jutro, jutro.
I chciał już się zaryglować ze środka mały człowieczek, gdy łowczy silną dłonią za drzwi ujął, otworzył je mimo oporu, wyciągając gospodarza z niemi do sieni, i żwawo wdarł się do mieszkania. Sposób, w jaki się tu dostał, nie był wcale uspokajający, niedziw też, że Zembrzyński aż krzyczeć zaczął. Wincentowicz stał spokojny, nie mówiąc słowa, póki nie zamilkł, śmiał się tylko.