Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie mógł. Burskiego, z natury milczącego, zostawiwszy przy wozach, łowczy z fajeczką wyszedł z Zelmanowiczem przed dom. Noc była śliczna, gwiaździsta, księżycowa.
Na tle jej w niewielkiem oddaleniu malowniczo rysowała się ta odrapana pustka, którą znano pod imieniem Firlejowszczyzny. Gadało się o tem i owem, aż (są wypadki osobliwe) Wincentowicz ni stąd, ni zowąd spytał gospodarza, co to za ruina się tam wznosi, czyby to był dawny pałac, czy klasztor?
— At! to jest tak sobie zapuszczona kamienica, — rzekł, ramionami ruszając, Żyd. — Kupił ją jakiś lichwiarz, skąpiec, dusigrosz, i siedzi w niej, czekając, aż mu na łeb zleci.
— Czy Żyd?
— A gdzie zaś! Żydby przecie choć połatał, a jakby miał za co, wyporządziłby i miał dobrą intratę, ale to taki osobliwszy człowiek, co jego zrozumieć nikt nie może. Bardzo bogaty, a skąpy. My koło niego mieszkamy tyle lat, a czy ja go znam? czy on do mnie choć zagadał?
— Cóż to za dziwak?
— Nikt nie wie, ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Ani dzieci, ani żony, ani nikogo, tylko stara kucharka.
— Jak się zowie? — z roztargnieniem spytał Wincentowicz.
— Zembrzyński.
Łowczy podskoczył i wpadł obcesowo na Zelmanowicza, aż go nastraszył.
— Zembrzyński? na miłość Bożą! jak wygląda? stary? młody?
Gospodarz, który miał czas ochłonąć, zdziwiony tą niepomierną ciekawością Wincentowicza, począł mu opowiadać, co tylko o Zembrzyńskim wiedział, naostatek musiał mu go jeszcze opisać, jak wygląda, jak się nosi i t. p.
Na dole w Firlejowszczyźnie się świeciło; łowczy