Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzieje napadli, a że miała w węzełku kilka złotych, najprzód pragnęła je ocalić.
Tymczasem łowczy, stojąc nad tapczanem, perorował:
— Czego ty się rzucasz? kwiczysz? warjujesz? Przyszedłem do ciebie po przyjacielsku, po koleżeńsku, nic ci nie zrobię, nie poruszaj mnie do złości; potrzebuję z tobą pogadać, i gadać ty mi musisz!
— Czegóż chcesz? co ze mnie masz wydrzeć? — krzyknął Zembrzyński.
— Muszę się u ciebie dowiedzieć, coś robił z mecenasem w Brańsku i dlaczego inaczej z nim byłeś w pokoju, a inaczej w lesie? Powiem ci krótko, posądzam cię, że się mścisz teraz na książętach za ten sławny policzek, który dostałeś niewinnie, ale dziś tobyś go był wart, jeśli na ich zgubę czyhasz. Gadaj!
Tak zagadniony Zembrzyński dźwignął się powoli z tapczana, oczów nie spuszczając z Wincentowicza, otulił się szlafrokiem, wlepił znowu wzrok zdziwiony w swego przeciwnika, odchrząknął i zupełnie złagodzonym głosem rzekł:
— O, toś mnie waćpan nastraszył!
Zkolei łowczy zdziwiony został tą nagłą zmianą tonu.
— A jak to asindziej, łaskawy dobrodzieju, hę? wszystko doskonale pamiętasz, to osobliwość!
— Prawda, że pamięć mam, jak mało, — mówił łowczy — ale do rzeczy...
— Do jakiej rzeczy?
— Poco jeździłeś z mecenasem?
— Czy waćpan, panie Polikarpie, pewny jesteś, że ja tam byłem z mecenasem?
— O, duszyczko ty moja niewinna, tak pewny, jak że cię tu trzymam przed sobą.
— No, to dobrze, dobrodzieju łaskawy, to dobrze! I cóż z tego, ja sobie żyję, jak mogę, przepisuję przy mecenasach, a że się trochę znam na prawie, oni się mnie radzą. Widzisz, kochanie moje, ja jestem nędzota, biedota; oto ta pustka, to i na tej są długi, szcze-