Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tego... nie wiem o żadnym mecenasie, — dodał, trzęsąc głową — daj mnie pan pokój.
— Nie mogę, — zawołał Wincentowicz, podnosząc się — waćpan mi w żywe oczy kłamstwo zadajesz. Ja waćpana widziałem, gdyś za mecenasem chodził pokornie aż do krzaków, a w krzakach toś go za guziki brał i po ramieniu klepał.
Zembrzyński, słysząc ten gniewny głos, wzdrygnął się, odskoczył; zaświeciły mu oczy złe, kocie, żółte, straszne, usta ściął i pięść zacisnął.
— Szpieg! zdrajca! — bełkotał prędko i niezrozumiale. — No, to co? Co wam do tego, dokąd ja jeżdżę i co ja robię?
— Ale nie gniewaj się, Leonku, nie gniewaj, bo ci jeszcze co niemiłego przypomnę, — rzekł, śmiejąc się, Wincentowicz. — Mówmy, jako starzy towarzysze, co na jednym kobiercu nahaje brali, mówmy spokojnie.
— Ja waćpana nie znam! ja ciebie nie znam! szpieg! podły! — wołał, pieniąc się niemal, Zembrzyński. — Jak wy mnie śmiecie w moim domu nachodzić? Co to? sędzia śledczy? co to? policjant? czego ty chcesz? idź precz!
— Ale, kochanie moje, panie Leonie, — odparł łowczy, usiłując utrzymać się przy cierpliwości — ty mnie nie znasz, a ja ciebie znam, ty ze mną mówić nie chcesz, a ja z tobą muszę. Co ty mi zrobisz? Nie lepiej że spokojnie siąść i rozgadać się?
— Ja nie mam co z tobą gadać! — wrzasnął, tupiąc nogami, Zembrzyński i, odwróciwszy się do drzwi, od których kroki słychać było, począł wołać: — Stroczycha! ratujcie, gwałt! biegaj po policję, gwałt! gwałt!
Ale w tejże chwili Wincentowicz szeroką dłonią gębę mu zatulił, porwał za kołnierz i szamocącego się rzucił na łóżko. Stroczycha zaś, przestraszona, zamiast na ratunek przyjść panu, wpadła do swej izby i zaryglowała się jak najmocniej. Była pewna, że zło-