Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Nimfa Carita.

Była raz księżniczka obdarzona nadzwyczajną cnotą i nieporównaną pięknością. Urodziła się ona w Bagdadzie i żyła za panowania Kalifa Harun-al-Raszyda. Ojciec jej, jeden z najznamienitszych wodzów wojska kalifowego, widząc córkę wzrastającą, a liczbę wojen malejącą, wypowiedział służbę kalifowi, ażeby cały czas poświęcić wychowaniu Zuleymy.
„Zuleyma“, jest to imię perskie, które znaczy „królowa“.
Kalif przyjął prośbę wodza, a mimo żalu, jakim przejmowało go pozbawienie się tak dzielnego wojownika, pochwalił zamiar i ofiarował mu dla wychowania Reginy; przepraszam cię, siostrzyczko, chciałam powiedzieć Zuleymy, i ofiarował mu dla wychowania Zuleymy tych samych mistrzów, którzy kształcili jego własną córkę. Wódz odsunął się od dworu i zamieszkał na jednem z przedmieść miasta, w pięknym dworze, który był jego własnością, otoczonym, jak cała ulica Plumet, pasem kwiecistych ogrodów. Tam to, w podobnej jak ta kwiaciarnia, bywali nauczyciele tańca, rysunku, śpiewu, botaniki, astronomji, nawet filozofji; wódz bowiem pragnął, ażeby umysł jego córki wzbogacony był wszystkiemi umiejętnościami znanemi w tym czasie. A nie pochlebiając jej, można powiedzieć, iż tak skorzystała z wykładów swych nauczycieli, ze w ośmnastu latach cnotą i talentami dorównywała piękności.
— Pszczółko, przerwała Regina, twoja historja bynajmniej zabawną nie jest, opowiedz nam inną.
— Historja moja być może nie jest zabawną, rzekła Pszczółka, ale ma tę zasługę, że jest prawdziwą, a prawda jest główną zaletą historji, nieprawdaż, panie malarzu?
— Jestem tego samego zdania, panienko, rzekł artysta, widząc, że Pszczółka czyni aluzję do jakichś szczegółów z życia Reginy, to też poważam się pokornie prosić siostrę twą, panienko, ażeby ci dalej mówić pozwoliła.
Lica Reginy zapłonęły jak kamelje, roztaczające się nad jej głową.
— A jak będę mówiła dalej, to co mi pan dasz za to? zapytała Pszczółka.
— Portrecik twój, panienko.
— Doprawdy? zawołała Pszczółka z radością, klaszcząc w rączki.
— Słowo.
Pszczółka zwróciła się ku siostrze, wyciągając obie ręce w sposób znaczący: „Widzisz Regino, że nie ma sposobu się wymówić“.
Regina nie odpowiedziała wcale, tylko zwolna cofnęła się o trzy kroki, jak gdyby dla zakrycia rumieńca pod cieniem drzew.
Widząc Pszczółka, że Regina, jeśli nie pozwala, to i nie zabrania stanowczo, wzięła się znów do opowiadania,, mówiąc:
— Stanęłam na porównaniu cnoty i talentów z pięknością księżniczki... Ale pomińmy to, gdyż ojciec utrzymuje, że piękność ginie, a dobroć tylko pozostaje... Bo też dobroć księżniczki Zuleymy była istotnie zadziwiającą! Wszystkie matki z Bagdadu, przechodząc przez ulice miasta, palcem pokazywały ją swym dzieciom, mówiąc:
— Oto najpiękniejsza i najmiłosierniejsza z księżniczek, jakie były, są i będą.
Ztąd nabrała takiego rozgłosu na przedmieściu, że już nie brano jej za taką kobietę, jak inne, ale za istną nimfę, — czarodziejkę, która sprawia cuda; gdziekolwiek stąpi, tego cieszy, owego leczy, złych czyni dobrymi, dobrych lepszymi.
Owóż zdarzyło się jednego dnia, że mały Sabaudczyk owego kraju, który zarabiał na życie tańcując, płakał u drzwi jej dworu, bo ani grosza nie zarobiwszy przez dzień, nie śmiał powracać do domu z obawy, ażeby go pan nie obił. Księżniczka wychyliwszy się oknem, widziała łzy chłopca, zeszła żywo na dół i zapytała go, co mu jest. Spostrzegłszy ją Sabaudczyk, domyślił się zaraz, że coś dostanie i podskoczył uszczęśliwiony, mówiąc:
— Nimfa! ah! nimfa! Potem, prosząc ją o jałmużnę w swoim języku, powtarzał kilka razy: Carita, Carita, principessa! Carita!
Niektóre osoby przechodzące, znając tylko jej imię Zuleyma, co znaczy królowa, nazwały ją tem inaczej pięknem imieniem, to jest nimfą „Carita“, co znaczy, miłosierdzie.
Regina po raz wtóry przerwała Pszczółce.
— Czy pojmujesz pan, odezwała się do Petrusa, zkąd to dziecię bierze takie historje?
— Pojmuję, księżniczko, odrzekł Petrus z uśmiechem, pojmuję doskonale i niemniej od pani podziwiam jej wyobraźnię, gdyż zdaje mi się, że jej wyobraźnia jest poprostu pamięcią.
Czytelnik domyśla się z kolei, że lica Reginy coraz bardziej jeszcze płonęły pod wejrzeniem i odpowiedzią Petrusa.
Ale mała Szecherazada nie zważając ani na wejrzenia jednego, ani na rumieńce drugiej, mówiła dalej:
— Wreszcie, panie malarzu, nie będę opowiadać wszystkich pięknych i dobrych uczynków dowodzących, że nimfa Carita godną była swego imienia, przytoczę tylko jeden, a siostra moja Carita... Nie, Zuleyma... nie, Regina, mylę się wciąż! a siostra moja Regina, która lepiej umie opowiadać o nimfach, bo jest starszą i ma więcej dowcipu, będzie mogła zaświadczyć, czy zmieniłam choć słowo. Mówiłam panu, że dwór księżniczki otoczony był ogrodami kwiecistemi i alejami, które okrążały całe miasto Bagdad, nie przymierzając jak bulwary okrążają Paryż. Codzień letnią porą księżniczka kłusowała konno z ojcem po tych alejach, a kto widział ich razem, nie mógł ich nie zauważyć.
— To prawda, rzeki Petrus, spoglądając na dziewczynkę i dziękując jej spojrzeniem.
— Aha! widzisz siostro, pan powiada, że to prawda! Owóż, pewnego dnia podczas tych przejażdżek, nimfa Capita spostrzegła nad rowem dziewczynkę około trzynastoletnią, która blada, chuda, z włosami rozpuszczonemi, drżała wszystkiemi członkami, chociaż tego dnia był wielki upał i spoczywała w słońcu. Dziewczynka ta miała około siebie kilku młodych psów, które ją lizały, pieściły się z nią, a na gołem ramieniu wronę bijącą skrzydłami. Ale ani wrona, ani psy nie mogły rozerwać dziewczynki, która cierpiała tak, że zdawała się nie więcej zważać na nic, jak na ptaki co jej śpiewały nad głową, lub na koniki polne brzęczące koło niej. Nie, ona drżała, a zęby jej szczękały jak w zimie, a u waż pan, że to było dopiero w sierpniu przeszłego roku... A! co też to ja mówię! zawołało dziecko.
Petrus uśmiechnął się.
— W istocie, rzekła Regina, widzisz, że się plączesz, mała. Mówisz o Kalifie Harun-al-Raszydzie i o przeszłym roku! Oznajmiasz, że rzecz dzieje się w Bagdadzie, a wprowadzasz na scenę Sabaudczyka! Nie jesteś dzisiaj przy werwie, Pszczółko. Daj pokój nimfie Caricie, innym razem będziesz szczęśliwszą.
— Czy mam zaprzestać, panie malarzu? zapytała Pszczółka Petrusa, i czy jesteś zdania mej siostry?
— Bynajmniej, panienko! odpowiedział Petrus, owszem, uważam tę historję za bardzo zajmującą, tak zajmującą, że ją rysuję w miarę opowiadania. Oprócz głowy, narysowałem już całą tę drżącą dziewczynkę, a teraz zaczynam szkicować księżniczkę Caritę.
— O! pokaż mi pan! rzekła Pszczółka, zrywając się od nóg Reginy, i zbliżyła się do Petrusa.
— Nie, nie, rzekł Petrus, nakrywając papier, rysunki są tak, jak opowiadanie: trzeba je skończyć, ażeby były zrozumiane. Dokończ swej historji, panienko, a ja dokończę rysunku.
— Na czem to ja stanęłam? zapytała Pszczółka.
— Na miesiącu sierpniu roku przeszłego, rzekł Petrus.
— O! jaki pan niedobry jesteś, że mi to wyrzucasz, panie malarzu! odezwała się mała Pszczółka z najprzyjemniejszym ruchem, omyliłam się poprostu, mówiąc „przeszłego roku“ i koniec. To nie mogło być przeszłego roku, ponieważ rzecz się dzieje za Haruna-al-Raszyda, a każdy przecież wie, że Harun-al-Raszyd, piąty Kalif z pokolenia Abbassydów, umarł w roku 809, pięć lat przed Karolem Wielkim.
I po tej dumnej cytacie, dziewczynka zaczęła:
— Chciałam powiedzieć, że pod ten czas w Bagdadzie panował taki upał, jaki bywa tu w miesiącu sierpniu, na bulwarach zewnętrznych, przy rogatce Fontainebleau, to proste porównanie. Owóż, było rzeczą zadziwiającą, że ta dziewczynka drży, kiedy na słońcu nie można było wytrzymać. Zauważyła to dobrze nimfa Carita i poprosiła ojca, ażeby jej pozwolił zsiąść z konia i zapytać dziewczynki, czy nie chora? Zaledwie nimfa Carita odezwała się do biednej dziewczynki, ona spuściła wielkie oczy, dotąd na niebo zwrócone.
— Dlaczego tak drżysz, moje dziecię? zapytała księżniczka najczulszym głosem. Czy chorą jesteś?
— Tak, pani nimfo, odpowiedziała dziewczynka, która zaraz odgadła, że księżniczka jest nimfą.
— Co ci jest?
— Powiadają, że mam febrę.
— A czemu nie jesteś w łóżeczku, mając febrę?
— Bo psy, zdaje się, były bardziej jeszcze niezdrowe niż ja i kazano mi, ażebym się z niemi przeszła.
— To nie matka zapewne posłała cię z psami na przechadzkę, rzekła nimfa, matka nie pozwoliłaby ci wychodzić w takich dreszczach.
— Nie matka, pani nimfo.
— A gdzie jest twoja matka?
— Nie mam matki.
— A kto ci ją zastępuje?
— Brocanta.
— Co to za Brocanta?
Dziewczynka zawahała się chwilę, nimfa powtórzyła zapytanie.
— Gałganiarka, która mnie wychowała, odpowiedziała dziewczynka.
— Nie masz więc żadnego krewnego?
— Jestem sama na świecie.
— Jakto? ani ojca, ani matki, ani brata?
Dziewczynka zaczęła nie już drżeć, ale trząść się.
— Nie, nie, rzekła, nie mam brata, nie mam brata!
— Biedna, westchnęła smutno księżniczka, a jak się nazywasz?
— Nazywam się Rose-de-Noel (róża zimowa).
— W istocie, masz cerę tak chorobliwą, jak kwiat, którego nosisz nazwę.
Dziewczynka wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Cóż robić?“
— Gdzie mieszkasz? zapytała księżniczka.
— O! pani nimfo, w jednej z najbrudniejszych i najbrzydszych ulic Bagdadu.
— Czy daleko ztąd?
— Nie, pani nimfo; może z dziesięć minut drogi.
— To ja cię zaprowadzę do domu i powiem, żeby cię położyli do łóżeczka, chcesz?
— Gotowani na wszystko, co ty zechcesz, pani nimfo.
Dziewczynka próbowała wstać, ale upadła, tak była słabą.
— Zaczekaj, rzekła nimfa, wezmę cię na ręce.
I księżniczka podniosła dziewczynkę, która była tak nędzną, zenie ważyła więcej, niż moja duża lalka; przyniosła ojcu, ten wziął ją, położył na siodle i puścili się w drogę, Róża na siodle ojca... Otóż znowu się mylę... Róża na siodle ojca nimfy, a nimfa na koniu, trzymając dwa małe pieski, które nie mogły za końmi podążyć. Wrona leciała nad głową Róży, która, ażeby ptak się nie oddalił, wymawiała tylko od czasu do czasu:
— Fars, Fares, Fares.
Niebawem wjechali w ulicę tak ciemną w dzień, jak gdyby była noc zupełna, a chociaż ojciec mój powiada,.. słońce świeci dla wszystkich, to ono zapewne nigdy nie świeciło dla tych nieszczęśliwych, którzy w tej ulicy żyją.
— Stój! zawołała dziewczynka, wstrzymując konia za uzdę, tu są drzwi.
Drzwi od komórki, gdzie mieszczą się psy mojego ojca, są niezawodnie czystsze, niż drzwi od tego domu. Trzeba się było schylić, ażeby wejść, tak jak kiedy się schodzi do piwnicy; trzeba było iść omackiem, by znaleźć schody.
Chłopiec siedzący na progu, którego Róża nazwała Babolinem, ofiarował się potrzymać konie, a księżniczka z ojcem weszli nareszcie po schodach do mieszkania Brocanty.
O ile księżniczka była młodą i piękną, o tyle Brocanta była starą i brzydką; nietrudno było obcemu zgadnąć... która z nich jest dobrym, a która złym genjuszem. Księżniczka na pierwszy rzut oka, wyglądała na czarodziejkę, Brocanta miała od razu pozór czarownicy.
I była też to czarownica istotnie, sądząc po ogromnym kotle żelaznym, stojącym na trójnogu, w którym warzyły się czarnoksięskie zioła, po długiej lasce jałowcowej utkwionej w pułapie, pośród talji kart, poprzebijanej wielkiemi czarnemi szpilkami, nareszcie po miotle, którą trzymała w ręku i na której opierała się zdziwiona, widząc generała niosącego Różę, i nimfę Caritę niosącą dwa pieski. Nie mówię o trzech innych psach i wronie, stanowiącej orszak. Nimfa Carita spuściła pieski na ziemię, potem, zwracając się do czarownicy:
— Odprowadzamy pani, rzekła, to dziecię, które febra trzęsła na bulwarze, ona jest chorą, trzeba ja położyć i nakryć ciepło.
Brocanta chciała odpowiedzieć, ale psy szczekały tak mocno, że musiała zmusić je do milczenia, potrząsając miotłą.
— To ona sama chciała pójść na przechadzkę, rzekła Brocanta do księżniczki, patrząc na nią z ukosa, zapewne dlatego, że poznała w niej czarodziejkę dobrą — ona tak zawsze robi i przez to choruje.
— To dziecko jest, odpowiedziała nimfa, nie trzeba jej słuchać. Ale czy pani nie położysz jej? Szukam jej łóżka i nie mogę znaleźć.
— Tak, jej łóżka, rzekła czarownica.
— Oczywiście. Czy pani nie masz innego pokoju? zapytała nimfa.
— To pani myślisz, że ten strych, to pałac? odparła czarownica, mrucząc.
— Ej, kobieto! odezwał się generał, odpowiadaj innym tonem, proszę cię, albo poślę po komisarza, który się zapyta, gdzie ukradłaś to dziecko.
— O! nie, nie! zawołała dziewczynka, ja chcę pozostać z Brocanta.
— Ja jej nie ukradłam, odpowiedziała stara.
— Czy czasem nie zechcesz w nas wmawiać, wtrącił generał, że ta dziewczynka jest twoją własną?
— Tego nie powiadam, odrzekła Brocanta.
— Jeżeli więc nie jest twoją, to widzisz, żeś ją ukradła.
— Nie ukradłam jej, panie, znalazłam ją, i przytuliłam jak własne dziecię, nie czyniąc żadnej różnicy między nią i Babolinem.
— Jeżeli tak, zapytała nimfa, to dlaczego z psami nie posłałaś Babolina, a ona nie została w domu?
— Bo Babolin nie chce wcale robić tego, co mu każę, a tymczasem Róża słucha wprzód, nim jej rozkazano.
— Zgoda, odezwał się generał, ale kiedy kto podejmuje dzieci, to nie dlatego, by je uśmiercać z febry. Gdzie ty sypiasz, dziewczynko?
— Tu, odpowiedziała czarownica, wskazując na zagłębienie dachu, w którym Róża urządziła swój przybytek.
Nimfa podniosła firankę i zobaczyła dość czysty kącik; tylko, że łóżko miało tylko jeden siennik; nimfa dotknęła siennika i zauważyła że twardy.
— Wstyd mi doprawdy, rzekła, że śpię tak mięciuchno, kiedy ta biedna dziewczynka ma za całe posłanie jeden twardy siennik!
— Będzie miała piernat, kołdry i piękne cienkie prześcieradła, rzekł generał, ja to wszystko przyślę, dobra kobieto, a do tego jeszcze lekarza. Tymczasem trzymaj dziecko jak możesz najcieplej i poślij po dozorczynię; oto pieniądze na jej opłacenie i na lekarstwa; jeżeli jutro lekarz mi powie, że mała jest źle traktowaną, każę ci ją odebrać przez komisarza.
Czarownica rzuciła się na dziecko i przycisnęła do piersi.
— O, nie! niech pan będzie spokojny! Jeżeli Róża nie jest traktowaną jak księżniczka, to tylko dla braku pieniędzy.
— Bądź zdrowa, Różyczko! rzekła nimfa, idąc do dziewczynki i całując ją, przyjdę cię odwiedzić, kochanie.
— Czy doprawdy, pani nimfo? zapytała dziewczynka.
— Niezawodnie, odpowiedziała księżniczka.
Lica dziewczynki zapłonęły radością, na co Carita odezwała się do ojca:
— Patrz, ojcze, jaka ona ładna!
Była ona istotnie ładna, panie malarzu, i z niej to możnaby zdjąć piękny portret!
— Więc widziałaś ją, panienko? zapytał śmiejąc się Petrus.
— Oczywiście, odpowiedziała Pszczółka. Ale miarkując się: To jest, widziałam jej portret w moim zbiorze powieści.
— A można go będzie zobaczyć?
— Bez wątpienia.
Potem mówiła dalej:
— Nimfa i jej ojciec wsiedli na konie i w pół godziny posłali jej wszystko to, co przyrzekli. Następnie kazali założyć konie do powozu i popędzili do lekarza, który mieszkał w środku miasta. Lekarz udał się natychmiast, a nimfa z ojcem pojechali do pałacu; nimfa uradowana, że ma tak dobrego ojca, ojciec uradowany, że ma tak dobrą córkę. Lekarz obiecał przybyć wieczorem z wiadomością o małej Róży; dotrzymał słowa i wieczorem przybył. Wiadomość była smutną: mała biedaczka była zagrożona ciężką chorobą, co księżniczkę w rozpacz wprawiło. To też nazajutrz zrana wyjechała z ojcem, tak, że przed dziewiątą byli u Brocanty. Lekarz tam był już od godziny, miał minę bardzo niespokojną, a było się o co niepokoić, zgodzisz się pan, jak się dowiesz, że Róża miała zapalenie mózgu. Biedna była w malignie i niepoznawała nikogo, ani Brocanty, która ją wychowała, ani Babolina, który był jej towarzyszem i płakał przy łóżku, ani wrony siedzącej w głowach i zdającej się rozumieć, że jej mała pani jest chorą, ani psów, które nie szczekały już jak w przeddzień, kiedy generał wszedł z księżniczką. Był to widok bardzo smutny, a nimfa odwróciła od chorej oczy, aby je z łez otrzeć. Nie choroba to jednak Róży przestraszała lekarza: odpowiadał za jej wyleczenie, jeżeli będzie brać lekarstwa, które jej podawano, ale ona swą chudą i pałającą ręką odpychała wszystko, co chciano, ażeby przyjęła. Daremnie mówiono jej:
— Pij maleńka, to cię uleczy.
Napróżno: nie rozumiała nic, co jej mówiono. Przytem podnosiła się od czasu do czasu na łóżku, jakby dla ucieczki i krzyczała:
— O! moja dobra pani Gerard! o, moja dobra pani Gerard, nie zabijaj mnie! Do mnie, Brezyl! do mnie, Brezyl!
I padała jak martwa z głębokiem westchnieniem. Lekarz mówił, że to gorączka tworzy takie widma w jej mózgu, ale twarz Róży wyrażała taki przestrach, że możnaby przysiądz, że widma te widzi. Napój który podawał jej lekarz, miał uśmierzyć gorączkę, a po uśmierzeniu odpędzić straszną zmorę; wszyscy też usiłowali wmówić w nią napój: lekarz, dozorczyni, Brocanta, Babolin, a nawet jeden posłaniec miejski, który znajdował się tam podówczas i którego ona bardzo lubiła, będąc przytomną. Brocanta chciała jej wlać gwałtem, ale dziewczynka, przy swych drobnych rączkach, silniejszą była od czarownicy.
— Jeżeli nie będzie zażywać tego po łyżeczce, rzekł lekarz smutno, to nie doczeka jutrzejszego wieczora.
— Co czynić doktorze? zapytała wtedy księżniczka.
— Ja sam, doprawdy, nie wiem, odpowiedział lekarz.
— Doktorze, doktorze, zawołała księżniczka z płaczem, użyj całej swojej nauki, błagam cię, by ocalić to dziecię! Zdaje mi się, że gdybym była tak uczoną jak pan, znalazłabym sposób.
— Niestety, księżniczko, rzekł lekarz, potrząsając głową, nauka jest bezwładną w podobnym wypadku! Niech cię więc natchnie twoje dobre serce; co do mnie, mogę tylko upokorzyć się przed nieprzezwyciężonym oporem tego dziecka.
W tej chwili zbliżył się posłaniec ze łzami w oczach i obiecał chorej lalki, cacka, sukienki, perły na naszyjnik, ale wszystko to było napróżno. Możnaby mniemać, że Róża jest głuchą: nie poruszała się, tak, że biedny chłopiec, daremnie usiłowawszy na wszystkie sposoby dać jej poznać swój głos, z sercem ściśnionem odszedł w zakąt izby, ojciec niewięcej bolałby nad zwłokami córki.
Mały Babolin był także bardzo zafrasowany i opowiadał Róży wszystkie śmieszne historyjki, jakie miał zwyczaj jej opowiadać, ale ona milczała, nieczuła na jego słowa, pocałunki i prośby.
Czas jednak upływał, a dziewczynka nie brała lekarstwa. Co robić? Wszyscy próbowali i wszystkim się nie udało. Wtedy z kolei księżniczka usiadła w głowach łóżka, ujęła głowę dziewczynki i całowała ją czule, a kiedy powiadam „księżniczka,“ to mylę się: należy powiedzieć czarodziejka, bo dziewczynka, która miała oczy zamknięte całe rano, otworzyła je nagle i zawołała radośnie:
— O! ciebie poznaję, ty jesteś nimfa Carita!
Oczy wszystkich obecnych zaszły łzami, ale rozumie się, łzami szczęścia: dziewczynka wymówiła pierwsze wyrazy przytomne dopiero od wczoraj. Każdy chciał się rzucić i ucałować Różę, ale lekarz wyciągnął ręce nie wymawiając ani słowa, z obawy, ażeby głos ludzki nie zagasił od razu tej iskierki rozumu, którą roztlił w niej głos, boży.
— Tak, kochanie, rzekła bardzo cicho i bardzo wolno księżniczka, tak, to ja.
— Carita, Carita, powtarzała dziewczynka takim akcentem, że to piękne imię, które we wszystkich ustach było tylko imieniem piękniejszem niż inne, w jej ustach brzmiało jak święty kantyk, jak pieśń miła.
— Czy kochasz mnie bardzo, Różyczko? zapytała księżniczka.
— O! bardzo! nimfo, odpowiedziało dziecię.
— Więc wysłuchasz dobrze wszystkiego, co ci mam powiedzieć?
— Słucham.
— Otóż, wypij to, rzekła nimfa, podając dziewczynce łyżeczkę napoju, którą lekarz podsunął jej z tyłu.
Chora, nie odpowiadając, otworzyła usta, i Carita wlała, jej łyżeczkę zbawiennego napoju.
— Jeżeli będzie tak brać nieustannie przez dwadzieścia cztery godzin, to ocaleje, rzekł lekarz. Na nieszczęście, pani, dodał, obawiam się, żeby nie odepchnęła wszystkiego co jej będzie podane inną ręką, niż twoją.
— Ależ, odezwała się dobra czarodziejka, spodziewam się, że za pozwoleniem ojca, będę mogła czuwać nad Różą, póki nie wyjdzie z niebezpieczeństwa.
— Córko moja, rzekł generał, są pozwolenia, o które nie pyta się ojca; bo pytać go, to znaczy przypuszczać, że on może odmówić.
— Dziękuję ci ojcze! rzekła nimfa, całując generała.
— Pani, odezwał się lekarz, jesteś aniołem dobroci!
— Ja jestem córką mojego ojca, odpowiedziała z prostotą nimfa.
Wszyscy prócz Brocanty, dozorczyni i nimfy Carity, oddalili się na zalecenie lekarza, a generał uprowadził z sobą Babolina, który przyniósł księżniczce wszystko, co jej było potrzebnem do przepędzenia nocy przy Róży. Carita pozostała cztery dni i cztery nocy w tej szkaradnej izbie, godzinami tylko spoczywając, kiedy chora wzięła łyżeczkę lekarstwa. Co większa, od chwili gdy się tem zajęła, nie pozwoliła już zbliżać się do łóżka dozorczyni, której powierzchowność raziła Różę. Ona tedy sama kładła chorej kataplazmy, synapizmy, zimne kompresy na czoło; ona jej zmieniała bieliznę, oczyszczała, czesała, budziła ją pocałunkami, usypiała piosenką. Nareszcie po czterech dniach gorączka się zmniejszyła i lekarz oświadczył, że Różyczka ocalona; prosił więc księżniczkę, ażeby wróciła do domu, gdyż sama zachorować może, co słysząc Róża, zawołała:
— O! księżniczko Carito, wracaj czemprędzej do ojca, bo gdybyś przez ocalenie mnie zachorowała, ja umarłabym ze zmartwienia.
Księżniczka ucałowawszy ją sto razy, odeszła zostawiwszy jej na łóżku duże pudło pełne bielizny i materji świetnych, jakie lubiła Róża.
Od tej chwili dziewczynka miała się coraz lepiej, a gdyby ktoś wątpił o prawdziwości tego opowiadania, niech idzie na ulicę Triperet Nr. 11, zapytać się Brocanty i Róży o historję nimfy Carity.
Opowiadanie skończyło się.
Pszczółka oczyma szukała oczu Petrusa, ale młodzieniec postawił między sobą i dziewczynką, jakoby szaniec z arkusza wielkiego szarego papieru.
Dziewczynka odwróciła się do siostry, ale Regina by zakryć swe zakłopotanie, zapuściła przed twarz wielki liść bananu.
Zdziwiona wrażeniem, jakie uczyniła, i nie zdając sobie sprawy z tajemnicy, która powodowała oboje słuchaczów do zakrycia twarzy, Pszczółka zapytała:
— Cóż to takiego? czy gramy w ślepą babkę? Co do mnie, historja moja skończona, a twój rysunek, panie malarzu?
— Także, panienko, odpowiedział Petrus podając Pszczółce arkusz szarego papieru.
Dziewczynka rzuciła się na papier, i spojrzawszy, wydała okrzyk radości, poznając swój portret, potem biegnąc do Reginy:
— Patrzaj, co za piękny rysunek! zawołała.
Rzeczywiście, był to piękny, prześliczny rysunek trzema ołówkami, zaimprowizowany podczas opowiadania dziewczynki, który postępował z równą szybkością, jak słowo.
W głębi widać było bulwar przy rogatce Fontainebleau, którą można było poznać na końcu horyzontu. Na pierwszym planie, pośród psów liżących, siedziała z wroną na gołem ramieniu, chuda, blada, z włosami rozpuszczonemu i drżąca Róża, albo raczej dziewczynka mająca z nią pewne podobieństwo, gdyż nędza i choroba to mają smutnego, że jednakie piętno wyciskają na wszystkich twarzach. Przed dziewczynką stała Regina, ubrana jak amazonka, tak jak w pierwszym dniu, kiedy widział ją Petrus przejeżdżającą. Na drugim planie stał na koniu marszałek de Lamoth-Houdan, trzymając za uzdę pięknego czarnego konia, którym Regina kierowała tak mistrzowsko. Nareszcie na tym samym planie co siostra, po za wąwozem, wspięta na paluszki, Pszczółka ciekawie, a zarazem lękliwie, usiłowała zobaczyć, nie będąc widzianą, co zachodziło między Reginą i Różą.
Rysunek ten rzucony od ręki, był dziwnie pięknem tłumaczeniem czarodziejskiej powieści Pszczółki.
Regina patrzyła długo, wyraz jej twarzy wskazywał najgłębsze zdziwienie.
Któż to był ten młodzieniec, co odgadywał melancholijny i chorobliwy wyraz twarzy Róży, i amazonkę, którą ona sama miała tego dnia na sobie? Czyniła tysiące przypuszczeń, nie doszedłszy prawdy. Nareszcie tonem największego podziwu, odezwała się do dziewczynki:
— Pszczółko, prosiłaś mnie kiedyś w Luwrze, ażebym ci pokazała rysunek jakiego wielkiego mistrza, otóż patrz, moje dziecko, bo to istotnie jest jeden z takich!
Artysta zaczerwienił się z dumy i przyjemności.
Pierwsze to posiedzenie było prześliczne, a Petrus naznaczywszy następne za dwa dni, wyszedł z pałacu upojony pięknością i dobrocią księżniczki Carity.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.