Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Przegląd rodzinny.

Drugie posiedzenie było zupełnie podobne do pierwszego, ożywione przytem szczebiotaniem dziecięcem, to też równie jak za pierwszym razem, Petrus wyszedł zachwycony z pałacu Lamothe-Houdan.
Dwa tygodnie w ten sposób upłynęły, co drugi dzień odbywało się posiedzenie; artysta, młoda dziewica i dziecko spędzali godziny, które Petrus radby na wiekuiste zamienić.
W dnie, w których Pszczółka zajęta była lekcjami, Regina wierna radom Petrusa zalecającego, aby twarz ożywiała pogawędką, sprowadzała rozmowę na byle jaki przedmiot, a pierwszy lepszy, zrazu obojętny, niebawem rósł w zajęciu, Regina bowiem przy każdej sposobności rozwijała w oczach Petrusa skarby wiedzy, dobroci, dowcipu.
Rozmowa zazwyczaj poczynała się od malarstwa lub rzeźby: odbywano przegląd malarzy wszystkich czasów i krajów. Petrus pod względem starożytności uczonym był jak Winckelman lub Cicognara; Regina, która podróżowała po Flandrji, Włoszech i Hiszpanji, znała wszystko co było sławniejszego. Od malarstwa przechodził do muzyki. Tam także Regina znała wszystko, od Porpory do Aubera, od Haydna do Rossiniego. Od muzyki przechodzili do astronomji i botaniki: więcej, niż sądzimy związku jest pomiędzy gwiazdą i kwiatem, gwiazdy są kwiatami nieba, tak jak kwiaty są gwiazdami ziemi. Następnie, po wyczerpaniu tych przedmiotów, mówiono o sympatji, atrakcji, o związku dusz.
Tym sposobem młodzi ludzie po świetnej drodze mysi i, odbyli mnóstwo wycieczek w odlegle krainy wiedzy.
Nim spostrzegł gwałtowną miłość swą, Petrus zakochał się szalenie.
Przychodziły mu pokusy, by odrzucić płótno i pędzle, rzucić się do nóg Reginie i wyznać, że ją uwielbia.
Mimo dziwnej władzy, jaką miała nad sobą, zdawało się Petrusowi, że oko jej zatrzymuje się na nim z wyrazem, który on korzystnie dla miłości swej tłómaczył, ale obok tego taka godność panowała w giestach Reginy, że słowa zamierały na drżących ustach młodzieńca, tak, iż pobłąkawszy się z Reginą po przestworach niebieskich, Petrus, jak dumny Tytan, spadał spiorunowany na ziemię.
Ale co oprócz szacunku, jakim natchnęła go Regina zwiększało jego nieśmiałość, to otoczenie księżniczki.
Nasamprzód ojciec, marszałek de Lamothe-Houdan, dawny żołnierz Cesarstwa, szlachcic starej daty, który od roku 1815 wrócił do swych zasad rojalistowskich i mianowany został marszałkiem, z powodu kampanji hiszpańskiej z roku 1823. Pośród tego wszystkiego, zachował on tradycje raczej siedmnastego niż ośmnastego wieku; pełen dobroci i dumy, miał pewne lekceważenie, szczególniej względem artystów. Przychodził czasami do pawilonu służącego za pracownię, spoglądał na portret córki i dawał Petrusowi takież same rady, jakieby udzielał mularzowi, naprawiającemu część jego pałacu.
Potem ta stara impertynencka niewiasta, co towarzyszyła Reginie wówczas gdy przybyła do malarza. Damn, ta, ciotka Reginy, nazwiskiem margrabina de la Tournelle, przez nieboszczyka męża skoligaconą była z całą ówczesną szlachtą. Znała całe duchowieństwo, od arcybiskupa do ostatniego braciszka z parafji, tak jak wszystkie sfery polityczne od prezesa izby parów, aż do woźnych pana Talleyranda.
Następnie szedł hrabia Rappt, jej protegowany, członek izby deputowanych, naczelnik jednej z najpotężniejszych frakcji prawicy, dawny adjutant marszałka. Był to człowiek blizko czterdziestoletni, zimny, odważny, ambitny, pod lodowatą maską kryjący najzgubniejsze namiętności gry, które zaczynają się na giełdzie, a kończą na zielonym stoliku. W ciągu tych dwóch tygodni był on trzy razy, a chociaż szczególną raczył zwrócić uwagę na portret Reginy, straszliwie niepodobał się Petrusowi.
Jedyną osobą przyjemną młodemu malarzowi, była pani Lidia de Marande, przyjaciółka z pensji Reginy, która od lat blisko dwóch poszła za jednego z najbogatszych i najpopularniejszych bankierów ówczesnych, członka izby deputowanych, gdzie tworzył zaciętą opozycję stronnictwu królewskiemu.
Była jeszcze w domu osoba, o której często słyszał Petrus od Reginy, i Pszczółki: marszałkowa de Lamotho-Houdan, matka dwóch dziewczyn. Pochodziła ona z Grecji i była córką księcia, ztąd też pochodził tytuł księżniczki, jaki czasami przez grzeczność nadawano Reginie.
Spotkamy te osoby w miarę, jak nam potrzebne będą do rozwoju akcji. Zostawmy je więc na chwilę, by rzucić okiem na jednego z krewnych Petrusa, powołanego do odegrania pewnej ważnej roli w naszem opowiadaniu.
W jednym z pałaców ulicy Varennes, bardzo arystokratycznej i bardzo smutnej, mieszkał generał hrabia Herbel de Courtenay, stryj Petrusa, a starszy brat jego ojca. Hrabia Herbel, urodzony w Saint-Malo, ofiarował w roku 1789 Ludwikowi XVI czynną pomoc osobistą i poparcie swych współziomków, jak on oficerów inżynierji i marynarki We dwa lata później, gdy Zgromadzenie prawodawcze, zażądało od wojskowych przysięgi, w której imię króla nie było wspomniane, niektórzy oficerowie, uważając przysięgę tę za przeciwną swej prawości, uprowadzali całkowite pułki udając się do Koblenz, gdzie książę Kondeusz, naczelnik zbrojnej emigracji, założył swą główną kwaterę. Hrabia Herbel nie poszedł tą drogą: za przykładem Chateaubrianda przepłynął on Atlantyk, i bawił w Nowym Orleanie, gdy dowiedział się o wypadkach 10 sierpnia i o uwięzieniu króla.
Wtedy zdało mu się słyszeć głos umierającej królewskości, który wołał, że w podobnej godzinie miejsce szlachcica nie w Ameryce jest, ale nad brzegami Renu; odpłynął więc pierwszym statkiem udającym się do Anglji, wylądował w Holandji, a ztamtąd pojechał do Koblencji.
Tu znajdował się zawiązek armji królewskiej, utworzony przez gwardję osobistą, rozwiązaną po 5 i 6 października, z osób, które we Francji nie pozostały; związek ten uzupełniał się wychodźcami przybywającemi ze wszystkich punktów Francji. Przywrócono, (a nie był to jeden z najmniejszych błędów przypisywanych emigracji), na stopę z czasów Ludwika XV-go, dawny dwór królewski, wojskowy i cywilny; ukazały się kompanie muszkieterów, szwoleżerów, żandarmów, gwardji, nareszcie gwardje francuzkie, pod nazwą „zbrojnych pieszych“.
Wicehrabia Mirabeau, ten, którego zwano Mirabeau-Tonneau, utworzył oddział, w którego skład wszedł pułk irlandzki Berwick, złożony z żołnierzy, których ojcowie woleli się niegdyś wydalić z kraju, niż opuścić Jakóba Stuarta, swego prawego króla.
Ze swej strony hrabia Chatre, otrzymawszy od arcyksiężniczki Krystyny pozwolenie na założenie w mieście Ath zaciągu szlachty, zyskał niebawem tysiąc oficerów wszelkiej broni.
Nareszcie utworzono oddziały pod nazwą każdej prowincji i powołano całą szlachtę.
Powiedzmy mimochodem, że szlachta ta, która ze swego indywidualnego, a więc egoistycznego punktu zapatrywania się, mogła być wytłumaczoną, że przyjmuje służbę przeciw własnemu krajowi, występowała tak zbytkownie, że zbytek ten nie mało przyczynił się do obojętności i zdyskredytowania jej w obec książąt z nad brzegów Renu i panujących zagranicznych.
Hrabia Herbel, urodzony na wybrzeżach Oceanu, wśród dzikich uroczysk Saint-Malo, nawykły był od dzieciństwa do ponurych widoków morskich, a to zniewieściałe życie, jakie prowadzono w Koblencji, przejmowało go głębokim wstrętem. Czekał więc niecierpliwie sposobności do boju i przebywszy ze siedm lub ośm miesięcy, według kaprysu gabinetu Pruskiego lub Austrjackiego, w tem dziwnem życiu emigracyjnem, przechodząc z obozu do obozu, wzięty został do niewoli dnia 19 lipca 1793 roku, przy zdobyciu bagnetem reduty Belheim przez wicehrabiego de Salgues. Ciężko ranny szablą jeźdźca republikańskiego, hrabia Herbel wezwany został, ażeby krzyknął „pardon“.
— Dajemy go zawsze, odpowiedział hrabia, ale nie żądamy nigdy.
— Godny jesteś być republikaninem! zawołał jeździec.
— Tak, ale na szczęście nim nie jestem.
— Czy wiesz jaki jest los emigrantów wziętych z bronią w ręku?
— Mają być natychmiast rozstrzelani.
— Właśnie.
Hrabia Herbel wzruszył ramionami.
— Więc po co żądasz odemnie, niedołęgo, rzekł, ażebym wołał pardon?
Żołnierz republikański spojrzał na niego z pewnem zdziwieniem, chociaż żołnierze Rzeczypospolitej niełatwo podpadali temu uczuciu.
W tej chwili przyprowadzono trzech szlachty, jeńców, równie jak hrabia Herbel, byli oni związani na wózku.
Ci co ich przyprowadzili, naradzali się przez chwilę z tym, który ujął hrabiego Herbela; potem wsadzono hrabiego do towarzyszów i skierowano się ku lasowi za miastem, widocznie dla rozstrzelania. Przybywszy do lasu, kiedy wysadzano jeńców, republikanin, który ujął hrabiego Herbela, zbliżył się doń.
— Ty jesteś Breton! rzekł.
— I ty także, odpowiedział hrabia.
— Jeżeliś poznał, czemu tego nie powiedziałeś od razu?
— Czyż nie słyszałeś, że my nigdy nie żądamy łaski? Gdybym ci powiedział, że jestem twym współziomkiem, to znaczyłoby, że żądam łaski.
Jeździec odwrócił się do towarzyszów.
— To jest ziomek, rzekł.
— Więc co? zapytali inni.
— Otóż, odpowiedział jeździec, niedoczekanie, żebym ja rozstrzelał ziomka.
— To go nie rozstrzeliwuj.
— Dziękuję, koledzy.
Potem podszedłszy do hrabiego Herbela, odjął postronki, które krępowały mu ręce.
— A no! rzeki hrabia, wyświadczyłeś mi przysługę; niezmiernie mi się chciało zażyć tabaki.
I dobywszy złotą tabakierkę z kieszeni, otworzył ją, podał uprzejmie republikanów!, który dał głową znak przeczący, potem pociągnął szeroką szczyptę tabaki hiszpańskiej.
Republikanie patrzeli śmiejąc się z tego człowieka, który w chwili gdy myślał, że go rozstrzelają, z takiem zadowoleniem raczył się tabaką.
— Słuchaj, ziomku, rzekł jeździec, teraz kiedyś się uraczył tabaką, uciekaj!
— Jakto, uciekać?
— Tak, w imieniu Rzeczypospolitej ułaskawiam cię.
— A czy moi towarzysze będą ułaskawieni? zapytał hrabia.
— O! co to, to nie, rzekł jeździec, oni zapłacą za ciebie.
— W takim razie, odezwał się oficer bretoński, chowając tabakierkę, pozostaję.
— Pozostajesz?
— Tak.
— Ażeby cię rozstrzelano?
— Zapewne.
— Chyba jesteś warjatem!
— Nie, jestem Bretonem i nie popełnię podłości.
— Nie gadałbyś oto! uciekaj! za dziesięć minut będzie zapóźno.
— Emigrowałem razem z nimi, odpowiedział hrabia Herbel kładąc ręce w kieszenie, walczyłem razem, wzięty zostałem do niewoli razem, a więc ocalę się razem z nimi lub razem z nimi umrę. Czy wyraźnie mówię; hę?
— Jesteś dzielny, mój ziomku! rzekł jeździec republikański, dla twojej i mojej miłości, koledzy moi wypuszczą was wszystkich.
— Dobrze, ale niech wykrzykną: „Niech żyje Rzeczpospolita!... odezwał się jeden z jeźdźców.
— Czy słyszycie koledzy? zapytał hrabia Herbel, ci poczciwi ludzie mówią, że jeśli krzykniecie: „Niech żyje Rzeczpospolita!“ to nas ułaskawią wszystkich.
— „Niech żyje król!“ krzyknęli trzej oficerowie wstrząsając głowami, ażeby zrzucić kapelusze i okrzyk wykonać z odkrytą głową.
— „Niech żyje Francja!“ śpiesznie wykrzyknął jeździec bretoński najsilniejszym na jaki go stać było głosem, spodziewając się pokryć ich odezwanie.
— O! ten wykrzyknik powtarzajmy ile się zmieści, odezwali się czterej szlachcice. I wszyscy zawołali jednogłośnie:
— „Niech żyje Francja!“
— Dalejże, oświadczył współziomek hrabiego, rozwiązując jednego po drugim, uciekajcie od pierwszego do ostatniego i niech będzie koniec!
I siadłszy na koń, garstka republikańska pocwałowała dalej, wołając do królewskich:
— Dobrego powodzenia! a przy sposobności nie zapomnijcie o tem cośmy dla was uczynili.
— Panowie! zauważył hrabia Herbel, ci poczciwi obszarpańcy mają słuszność zalecać nam, ażebyśmy nie zapomnieli o tem, co oni uczynili, bo na ich miejscu będąc, nie wiem czybyśmy postąpili tak szlachetnie jak oni.
Dnia 13-go października tegoż roku, po wzięciu Lauterburga i Wissemburga, gdzie na czele swego batalionu hrabia Herbel zdobył kolejno trzy reduty, dwanaście armat i pięć sztandarów, generał hrabia Wurmser, naczelny wódz armii austrjackiej, przybył mu powinszować, a książę Kondeusz, ściskając go wobec towarzyszów broni, podarował mu własną szpadę.
Lecz, ile wydało się szlachcicowi bretońskiemu szlachetnym obowiązkiem umrzeć za monarchię, tyle wojna domowa, którą zmuszony był prowadzić z wojskiem nieprzyjacielskiem, zrażała jego sumienie.
Dokądże wreszcie zmierzali wszyscy ci wychodźcy francuscy, przyczepieni do tych obcych żołnierzy, których duch zaboru objawiał się co chwila? Nie byłaż to fałszywa droga, a książę Kondeusz, który krwią swoją i swych towarzyszów próbował tego rozpaczliwego wysiłku, nie byłże ofiarą polityki dworów sprzymierzonych?
Jakoż mieszkańcy nasi nadgraniczni, poczynając podejrzewać bezinteresowność Prus i Austrji względem monarchii francuskiej, już nie powstawali na odezwy zastępów królewskich; znajdowali zdobywców tam gdzie spodziewali się znaleść wybawców i zakrywali oczy na widok cudzoziemskich mundurów.
Doświadczenie, które przychodzi panującym równie jak i innym ludziom dopiero po spełnionych błędach, przyszło już dla hrabiego Herbela. Więcej też on odtąd przez obowiązek, niż przez przekonanie, szedł za armią Kondeusza, aż do 1-go maja 1801 roku, to jest do daty jej rozwiązania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.