Marya Magdalena (Tarnowski, 1865)/Demon

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł Marya Magdalena
Pochodzenie Poezye Studenta Tom IV
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom IV

Indeks stron

DEMON.
(EPILOG DO MARYI MAGDALENY.)

Szatan Ci ojcem — anioł matką Tobie!
Na twój początek poglądały zorze —
To też przed Bogiem — raz klęczysz w żałobie
Schylon w miłości i w wiecznej pokorze —
I twe anielskie w niebo prężąc dłonie
Nucisz piorunu archanielskiem pieniem,
I czoło składasz u Boga na łonie
Jasny — słoneczny — miłości natchnieniem — —
A po raz wtóry zrywasz się — i blizny
Zadajesz sobie — i wyjesz piekielnie,
A twoją pianą szatańskiej wścieklizny
Godzisz boleśnie — lecz tylko śmiertelnie...
Boś — ty zapomniał, że na znamię krzyża
Wszelkie się czoło w przepaście uniża
I w jego imię ofiar swych tysiące
Ciska w otchłanie — aż zapełni głębie —

I górę wzniesie aż w nieba gwieżdżące,
A wtedy w chwile miłośne — gołębie —
Dusza u szczytu boleścią skrwawiona
Światy pomieści — jedna — w swe ramiona —
Miłością będzie milionem — miliona!...
Boś ty zapomniał, że miała w otchłanie
To co najświętsze — piekłom — na zdeptanie,
By potem jasna i tryumfująca
Zeszła nad gwiazdy gwiazd — i nad słońc słońca…
Boś ty zagubił myśl tę w tym chaosie,
Że jemu zgina się wszystko śmiertelne
I głos najcichszy — w głośnych tłumów głosie
Kolano ziemskie — niebieskie — piekielne!

Niejest na ziemi twojem przeznaczeniem,
Gonić za wielkiem — nieziemskiem wrażeniem
Lub za pięknością z przekleństwa znamieniem...
Tyś sobie tylko obrał czynu hasło —
Hasło olbrzymie — w obliczu którego
Wszystkoby inne zmiłkło i zagasło,
Jak gwiazd jutrzeńki od słońca rannego...
I « wspólność!» gardłem ryknąłeś spiżowem
Depcząc to wszystko — co przeszłe — co święte —
A głos twój lecąc echem milionowem
Zaleciał wszedzie — jak duchy przeklęte —
Gromem przepełzał po niebie północy
Zorzę okrwawił i rozdarł na dwoje
Lecz bieżąc dalej — z południowych nocy
Z kometą wieków w wyścigi — w słońc boje!...
I tam upadłeś — jasny — i olśniony
Że w pierwszej chwili, myśleli zlęknieni,
Iż anioł pomsty mieczem uzbrojony
Stąpił na ziemię — kędy odkupieni
Już zapomnieli na odkupiciela
Na zbawiciela...
Lecz głos twój pierwszy — nito pieśń Syreny
Anielsko niby w uszach się odbiła —

A choć ryk piersi twojej rykiem hyeny,
Co po smętarzach przeszłości wietrzyła
Najświętszych ofiar — cicho śpiące kości...
O! pomyślano, że w szatach miłości
Szedł anti-messyasz wtóry — i mocniejszy
Niżeli pierwszy (bo zdał się podlejszy!...)
«Wspólność!»
Krzyknąłeś a głos twój cudowny
Jak elektryczną iskrą wraz do koła
Obleciał ziemię — że skrzydło anioła
Nielata chyżej — ni duch tak wymowny!...
I wielkie echo pod niebios sklepieniem
Zawrzało głośno w brudnym kotle ziemi —
Ludzkość się stała Tytanów plemieniem,
Co mieli dłońmi dotąd niekrwawemi
Z krwi odbudować — wtórą babel świętą,
Potęgą szponów orląt tytanicznych
Na szczytach — wzgórzów — wielkich wydźwigniętą
Ale na grzbietach gór — gór wulkanicznych!...
Tyś skonał marnie — szatan cię ożywił,
Podniośł — i podłą ku ziemi gadziną
Rzucił z radością — byś ty wszelką winą
Ziemię poślubił piekłu — i ożywił
Trąd hańby wiecznej — co ją znieszczęśliwi!...
Biegniesz po ziemi — stań — o stań na chwilę!
Zaklinam Ciebie przez szatana ojca...
Ha!... co za piekło w tobie — że tak mile
Szatan zaryczał — «ziemia Samobójca!»
Tyż ty olbrzymie! ludzkości Samsonie!
Ty Prometeju — Heraklesie młody,
Niesiesz twej siostrze iskierki swobody,
Z których ją pożar wolności pochłonie?...
Ale przez morze krwi — z licem wypiekłem
Przez fale ognia i morderstw pożogi
Płynąć nam trzeba — ziemia będzie piekłem
Za nim w niebiosów zmieni się rozłogi
I wtedy z śmiechem odrzeczesz mi dumnie,
Oto ja ciskam, co wielkie i święte,

Pod stopy wielkiej — idei kolumnie!
Niech kona w prochu! jak rody przeklęte
Jak wrzody podłe — jak kwiecie pomięte —
Aż w lot Feniksa z popiołów powstanie!..,
O! głos wyrokiem twoim był szatanie —
I choć mnie wściekłość bezbrzeżna porywa
Jednak łzy ciche spadają po skałach
I wichry smutnie w burz jesiennych szalach
Szumią mi cicho: Dusza nieszczęśliwa!...
O biedny! biedny, obłąkany Synu —
Ty coś zamarzył tak wzniośle i czysto
Siąść w rydwan chwały — i piorunem czynu
Zabłysnąć ziemi szczęśnie — promienisto —
Tyś jej zaświecił tak krwawo — tak mglisto!
Biada ci biada — bo cichy Pan w górze
W olbrzymich dłoniach ma wagę Nemezy —
Biedny ! raz tylko przez czerwone morze
Szły syny ziemi — o! niedepcz Genezy,
Bo ciebie zdepczą Demonie — aniele,
Co o twej duszy — zapomniałeś w ciele!...
Lecz ty niesłuchasz — tyś przeszedł tam w dalę
I po zamierszchłem tej ziemi przestworzu
Hasło szatańskie cisnąłeś w te fale
Co lśniły cicho po ludzkości morzu —
A więc zatoniesz we własnem bezdrożu,
Tyś sam labirynt — świat swój stworzył sobie
Więc twem przekleństwem będzie — tam samemu
Zabłądzić kiedyś!... i światu swojemu
Złorzeczyć — płacząc na swym własnym grobie,
Ty coś niósł gwiazdy wolności twej ziemi
Ty sam ją skułeś w łańcuchów brzemiona!
Ona myślała chwilą zsztaniona
Żeś jej przychylił nieba dłońmi swemi
A tyś ją okuł tymczasem w te pęta
I tam! ją strącił głębiej niż Bóg głębie
Stworzył na ziemi, że długo przeklęta
Drży w swej boleści — i piersi gołębie

Czyści i myje raz wtóry — okropnie
Boleścią skonu — jękiem beznadzieji
I piekle! wszystkie przebywając stopnie
Co chwila pada — w burzach i zawieji —
Dwie siostry twoje — jedna myślą harda
Co Panu chciała spójrzeć oko w oko
A druga podła — stanąwszy wysoko
Runęła w otchłań — bluźnierstw odszczepieństwa —
One obydwie zaklęte w dwie skały
Ramiona twoje żywcem pochwytały,
I tak w ich pęta kamienne okuty,
Patrzysz na skutki twoich spraw na ziemi
Przed ciebie stąpa duch jej blady — struty
I ciebie usty przeklina trupiemi
Za nim miriady krwawych — zaprzedanych —
Nędznych — zwątpionych — i pomordowanych
Ciągną i wyją hymn zwątpień i ciała
Ze ich skowytem cała ziemia drżała...
I wrogi światła zawołały : chwała!...
Za niemi jeszcze idzie tłum siepaczy
Którzy na czołach z ognistemi blizny
Niosą cyrograf: « w imieniu ojczyzny — »
A w sercu podłość ich katów! — ich plwaczy!
Widzisz ten obraz — uchylam zasłony —
Wpatrz w niego oczy — jam płakał nad tobą!
Szatan twym ojcem i ty zszataniony
Dawnoś się rozstał z miłością — żałobą —
Dziś rozpacz tobie kochanką jedyną
Ona w żelazne — duszące ramiona
Schwyciła ciebie — i ciśnie do łona
Że krwawe strugi łez i potu płyną —
Ty dziś odpowiedz na zagadkę piekła
Ty — coś ten obraz wywołał z otchłani
Kędy jest miłość archanielskiej Pani
Gdzie ta swoboda, co z ziemi uciekła!...
Oto masz ziemię podłą niewolnicę
Co się w obrożach targa i szaleje
To samolubstwa niewolnicze dzieje

Ciemność wieczystą’ś cisnął w jej źrenice
Gdy płacze — piekło głośno się z niej śmieje —
Ale na ojca wieczystej światłości!
Tyś jest niecały szatan? — to zagadka,
Zagadka piekieł, co czarne ciemności
Zadały niebu, że ziemia waryatka —
O! cierpisz srodze — i jeszcze z żałobą
Lutni mej płaczem żalę się nad tobą
Ale już płakać lutni nieprzystało
Zrywam jej strony — nim umrze to ciało…
Ty dziś już jesteś — niewielki — niestraszny —
Już twa potęga minęła i, zgasła —
A tu z twojego szatańskiego hasła
Dym został ciemny — brudny — aż go jasny
Promień słoneczny zmiecie z zorzą do dnia
Aż zgaśnie nocna — szatana pochodnia...
O! na ten widok — w rozpaczy zdziczały
Ty samobójstwem krwawe pasmo życia
Chciałbyś zakończyć — ty — któremu drżały
Gwiazdy wielkości! chwały! — od powicia!...
Biada o biada! miecz ofiarny w górę
Wzniosłeś i w łono chcesz cisnąć ponure —
Ale tam w górze cień jasny, uroczy,
Zstępuje z niebios boski — i proroczy
On cicho — zwolna po niebie się sunie
I aż ku tobie swą postacią spływa
I rzekł swym głosem: O synu piorunie!
Patrz w niebios pierś błękitną, co tam śpiewa
Oddechem sfer — to Boga nieszczęśliwa!...
Pierś — kiedy orły obdarzone pióry
Zwatpiły w pióra! — jak wąż — gdy sam runie
Duch — Bóg piorunem wzgardy nań — nieplunie
A ty na widok tego cienia z góry
Strasznie w ciemności krzyknął i zapłakał
A wielką skałą bił w piersi ponury
Żeś pieśni życia — z krukami przekrakał —
To anioł jasny — ha! to matka twoja,
I ją już szatan tem wyciem jak hyena

Porwał na chwilę skąd cicha ostoja —
Ona to — ona! Marya… Magdalena?!!
Ona w pokucie na puszczy swe dzieje
Chlebem goryczy i łez opłakała
Anioł twa matka, co piór puchem wieje —
Szatan twój ojciec — bez serca — jak skała...
Oto na ziemi — Demonie twe dzieje!
Ona ci nieda Samobójcą zostać
Ty dziś należysz — już — już do przeszłości,
A Bóg, z którym się miałeś serce rozstać,
On cię niebędzie sądził w swej miłości —
Tyś niejest szatan — tyś zbłąkane dziecię,
Jak straszna mara zbiegło twoje życie —
Lecz tyś niewinien, za wielu i wielu
O marnotrawny ziemi przyjacielu —
Tyś się zabłąkał — a pokutą twoją
Było błąkanie — a twój anioł zbroją
Otoczy ciebie natchnienia i wiary
I przejrzysz znowu w łzach rosy łan jary!...
Nim w przyszłość padniesz ramiony drżącemi —
I całym tworem odlecisz od ziemi —
On — cię niebędzie sądził — lecz w swym cudzie
Ziemi cię odda na sąd pobłażliwy —
Aż oburzeni gdy cię przeklną ludzie
Wtedyć przygarnie ojciec miłościwy —
Bo tylko Boska miłość tak bezdenna —
A on cię wtenczas w wszechpotęg twórczości
Weźmie do łona — i ręką promienną
Tak cię przytuli — że się całą duszę
Rozpłyniesz w jeden — ocean miłości...
A w on czas — biada! tym, co dzieci kuszą!
Ty będziesz mierzył sprawiedliwość ziemi
I z wielką wagą — na wieków głębinach
Staniesz — pod niebem z ciemności przedsieni —
Jak smętny Michał archanioł wspaniały,
I zagrzmisz pieśni o poległych synach
I zagrzmisz:
Wstańcie! wieki przedrzymały —

O! w imię ducha! i ojca! i syna!
Wielcy i mali — dzień hańby i chwały —
Na sąd ostatni wstańcie!... cnota!... wina!
Wybiła wieków godzina!...

∗             ∗

Tak Pan ci zawsze choć na drodze kaźni
Wszystko przebaczy — jeśli twe nasienie
Rdzeń twego ducha był prawy —
Sumienie
Twoim obrońcą — pod hasłem przyjaźni!
Przyjaźni ludów wolnych, w dobrej woli,
Serc — które tylko — ból bratni już boli?...
O! niedość złożyć ręce na pierś białą
I patrząc w niebo łaknąć zmartwychwstania
Lecz działać — walcząc myślą zmartwychwstałą
Co wieczność — swej miłości potęgą pochłania!
I złe dobrem zanieli — co się dziś zszatania!...[1]

Kraków. 1855.



KONIEC TRYLOGII.





  1. Postać Demona pomyślaną jest jako myth ludzkości, ilekroć w pochodzie swoim hu prawdzie, zejdzie z drogi dobru. — I tak, trąd materyalizmu, despotyzm czy terroryzm, cynizm czy ateizm, czy komunizm prywaty, składają się na tego syna Maryi Magdaleny, którą, pod postacią człowieka kusił szatan w purpurze togi Rzymskiej, symbolu przemocy i samolubstwa; Marya wiele zbłądziła, ale więcej kochała — a ztąd z piersi jej trysnął promień ratunku Demonowi, tak, jak z łona Polski walczącej z ciemnością o światłość trysnąć musi messyaniczny promień miłości, który świat z kolei egoizmu na nowo wprowadzi na drogę dobra, wiodącą ku dniom braterstwa ewangelicznego i ku dniowi Parakleta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.