Marta (de Montépin, 1908)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Gdy Daniel Savanne powrócił do pałacu sprawiedliwości, wezwał do swego gabinetu brygadjera Berthouta.
— Czy poznajesz ten przedmiot? zapytał tegoż.
I pokazał mu wyjętą z papierowego owinięcia kopię breloku Roberta Verniere.
— Doskonale, panie sędzio. To jest ten klejnocik, który Magloire znalazł w ręce zemdlonej Weroniki.
— A przynajmniej to jego kopia dokładna.
— Kopia!.. To!..
— Tak, rzeczywiście o tyle dokładna, że trudno ją odróżnić od oryginału. Na ten przedmiot liczę, że wskaże nam ślad nędznika, do którego należał, a przynajmniej który go nosił.
— Panie sędzio, trzebaby wiedzieć u którego jubilera ten brelok został kupiony...
— Ja też liczę, że pan to wykryjesz, mój dzielny Berthout, bierz ten klejnocik, a oto na koszta podróży.
I pan Savanne podał mu sto franków.
Berthout podziękował i oddalił się.
Następnego dnia Berthout pojechał koleją do Survilliers i wszedł do swego przyjaciela antykwarjusza, pana Dutac, który mieszkał tu w ładnym schludnym dworku.
Dutac powitał go serdecznie, po długiem niewidzeniu, a po rozmowie o dawnych czasach, podczas smacznego i obfitego śniadania, agent opowiedział mu cel odwiedzin i pokazał mu pieczątkę.
Znawca i wytrawny antykwarjusz przyjrzał się jej zaledwie przez sekundę, poczem zawołał:
— Wolne żarty, to ma być staroświecki klejnot! Pieczątka jest srebrna, ale ten kamień to szkło i wart jest trzy i pół franka.
— Bo nie dałeś mi powiedzieć, że to tylko kopia, wykonana dla sędziego śledczego.
Teraz antykwarz zatopił się w badaniu cacka.
— O! o! rzekł naraz, nie, nie mylę się, ja miałem w swem ręku oryginał tej kopii...
— Miałeś oryginał w ręku? powtórzył Berthout niespokojnie.
— Tak. Jestem tego pewny. Dwadzieścia pięć, a może trzydzieści lat temu. Kupiłem go na wyprzedaży we Włoszech, podczas jednej z moich podróży. Naówczas nie było cyfr, wyrytych na szmaragdzie. Po powrocie do Paryża, wystawiłem tę pieczątkę w moim sklepie przy ulicy Lafitte. Bardzo się podobała, ale wysoka cena, którą podałem, odstręczała amatorów, i sądziłem, że długo będę musiał czekać...
— Jednakże przyszedł jakiś nabywca?
— Naturalnie, skoro już nie posiadam tego cacka, a nie zostało mi skradzione...
— Postaraj się przypomnieć, komuś je sprzedał.
— Niepodobna, po tylu latach. Miałem bardzo liczną, klientelę. Zapomniałem już nawet, za ile sprzedałem klejnot i za ile go kupiłem.
Po ostatnich słowach dawnego handlarza osobliwości zapanowała chwilowa cisza. Berthout zamyślił się głęboko. Naraz zagadnął raptownie.
— Ależ musiałeś zapisywać w swych książkach nazwiska nabywców?
— Kiedy miałem odsyłać przedmiot sprzedany do domu, zapisywałem nazwisko i adres, bo to było konieczne. W innych razach bardzo rzadko.
— Więc może właśnie, podchwycił Berthout, coraz bardziej rozgorączkowany, odesłałeś ten przedmiot do mieszkania nabywcy?
— Nie wiem!
— Ale możesz się dowiedzieć. Wycofawszy się z handlu, zachowałeś zapewne swe książki rachunkowe?
— O! tak. Były te towarzyszki całego mego życia. Są tu, na strychu, i zapewne myszy nieźle się niemi uraczyły...
— A gdybyś je przejrzał?
— Ależ to rachunki za lat pięćdziesiąt!
— Ja ci dopomogę. Jeżeli pozwolisz, osiędę tu przy tobie i strona po stronie przejrzę te wszystkie rejestry, gdzie spoczywa niezawodnie prawda.
— To znowu co innego. Tobie do przejrzenia oddam wszystko. A kiedy przybędziesz?
— Skoro tylko dostanę pozwolenie od mej władzy, odparł Berthoud.

∗             ∗

Za staraniem Henryka Savanne zebrało się konsylium specjalistów-okulistów w willi Saint-Maur, znakomici ci lekarze, przy udziale doktora Sermet, mającego dać im wskazówki o leczeniu Weroniki Sollier, zbadali stan biednej ociemniałej. Specjaliści przyszli do przekonania, że operacja, celem przywrócenia wzroku, udać się powinna, i chociaż ciężka, nie zagraża życiu nieszczęśliwej.
Pomimo to ociemniała nie chciała się poddać operacji żadną miarą, z obawy, podtrzymywanej dawnemi twierdzeniami lekarskiemi, iż może operacji nie przeżyć, skutkiem czego śmierć jej osierociłaby tak drogą jej wnuczkę Martę. Żadne perswazje, żadne namowy, nie odniosły rezultatów.
Doktorzy, wobec tego opuścili willę, natomiast pozostał jeszcze Robert, który przybył niby umyślnie, dla wysłuchania zdań lekarzy. Pozostał on, gdyż chciał za nadejściem nocy odszukać O’Briena, i zawiadomić go o stanie rzeczy. Dopiero więc po godzinie ósmej wieczorem pożegnał się z Danielem. Zamiast jednak udać się na kolej, w drodze zboczył i zadzwonił do samotnego mieszkania rzekomego Nelsona.
— Spodziewałem się pana, rzekł amerykanin, otwierając drzwi.
— Jesteś pan sam? zapytał Robert.
— Zupełnie.
— A panna Miariani?
— Pojechała przed czterema dniami do Włoch, gdzie ma na mnie czekać. Nudziła się tutaj śmiertelnie, a zresztą była krępującą. Teraz pomówimy, co pana sprowadza. Jeżeli się nie mylę, pańska obecność o tej porze jest pomyślną wróżbą.
— Mylisz się pan zupełnie.
I opowiedział swemu wspólnikowi o oporze Weroniki, nie zgadzającej się na operację, choć, według opinii lekarskiej, mogła odzyskać wzrok.
O’Brien zaklął straszliwie.
— Ha! to ja tutaj straciłem czas! zawołał.
— Czy to z mojej winy?
— Tego nie mówię, lecz niemniej wszystko, co wykombinowałem, staje się niemożebnem. Złakomiony cyfrą przyrzeczonej mi przez pana sumy, chciałem po głupiemu ubiegać się za dwoma zajęciami naraz. Ja powinienem był już teraz znajdować się z małą Martą daleko od Francji, daleko od niebezpieczeństw, które mi grożą. Zamiast tego jestem tu i jestem dla niczego!
— Znajdźmy inny sposób.
— Plan, który ułożyłem, był jedynie wykonalny. Gdyby Weronika Sollier i jej wnuczka umieszczone zostały w willi Savanne, wszystko byłoby możliwe, prawie łatwe. Tymczasem niema ich tam i nie przyjdą, wszystko się skończyło. Pan nie masz się czego obawiać, a ja jestem okradziony.
— Ja, powiadasz pan, nie mam się czego obawiać, powtórzył Robert, nie pojmując znaczenia myśli amerykanina.
— Naturalnie. Ślepa nie chce się poddać operacji, zatem przestaje być dla pana niebezpieczną, ponieważ pana nie pozna nigdy. Co do breloka kompromitującego, który oddała sędziemu śledczemu, wiesz, gdzie on jest, a klucze są we wszystkich drzwiach, zatem to już bagatela. Więc kochany panie, zabierz go. Do tego nie potrzebujesz mnie pan!
— Więc mnie pan opuszczasz?
— Ponieważ możesz pan sam działać...
— Zrzekasz się pan zarobienia sumy przyrzeczonej? Majątku?
— Zrzekam się, ponieważ jest to niemożebne.
— I chcesz porzucić myśl wykradzenia dziecka?
— O! nie. Majątek, którego nie będę mieć od pana, przyjdzie mi od niej! Ja porwę dziecko, a pan mi wyliczysz obiecane dwieście tysięcy franków.
— Ale jeżeli brelok wróci do mnie, nie będę już potrzebował się bać dziecka?
O’Brien zaczął się śmiać.
— Tak, to prawda, ale ja dla pana sprzedałem swe meble, porzuciłem gabinet porad magnetycznych, zamieszkałem tutaj, poświęcałem się najzupełniej, dla korzyści pańskich interesów. Jestem pewien, że pan wypłaci mi owe dwieście tysięcy franków bez targu, których zresztą potrzebuję, dla rozpoczęcia swych wędrówek po Europie.
— Kiedy pan będziesz gotów do odjazdu, odparł Robert, przyjdź pan do Neuilly, a ja wręczę tę sumę.
— To co innego!.. Z przyjemnością widzę, że masz pan pamięć i rozwagę. W dniu, kiedy Martę dostanę w swe ręce, przyjdę po wypłatę.
— Będę pana czekał i zawsze jestem na pańskie usługi.
Robert wstał i podał rękę magnetyzerowi.
— Do zobaczenia prędkiego, rzekł O’Brien, ściskając wyciągniętą rękę.
Robert, opuściwszy O’Briena, pośpieszył na stację kolejową i wsiadł na pociąg, którym mógł do siebie powrócić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.