Strona:X de Montépin Marta.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiać, a ja jestem okradziony.
— Ja, powiadasz pan, nie mam się czego obawiać, powtórzył Robert, nie pojmując znaczenia myśli amerykanina.
— Naturalnie. Ślepa nie chce się poddać operacji, zatem przestaje być dla pana niebezpieczną, ponieważ pana nie pozna nigdy. Co do breloka kompromitującego, który oddała sędziemu śledczemu, wiesz, gdzie on jest, a klucze są we wszystkich drzwiach, zatem to już bagatela. Więc kochany panie, zabierz go. Do tego nie potrzebujesz mnie pan!
— Więc mnie pan opuszczasz?
— Ponieważ możesz pan sam działać...
— Zrzekasz się pan zarobienia sumy przyrzeczonej? Majątku?
— Zrzekam się, ponieważ jest to niemożebne.
— I chcesz porzucić myśl wykradzenia dziecka?
— O! nie. Majątek, którego nie będę mieć od pana, przyjdzie mi od niej! Ja porwę dziecko, a pan mi wyliczysz obiecane dwieście tysięcy franków.
— Ale jeżeli brelok wróci do mnie, nie będę już potrzebował się bać dziecka?
O’Brien zaczął się śmiać.
— Tak, to prawda, ale ja dla pana sprzedałem swe meble, porzuciłem gabinet porad magnetycznych, zamieszkałem tutaj, poświęcałem się najzupełniej, dla korzyści pańskich interesów. Jestem pewien, że pan wypłaci mi owe dwieście tysięcy franków bez targu, których zresztą potrzebuję, dla rozpoczęcia swych wędrówek po Europie.