Strona:X de Montépin Marta.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Spodziewałem się pana, rzekł amerykanin, otwierając drzwi.
— Jesteś pan sam? zapytał Robert.
— Zupełnie.
— A panna Miariani?
— Pojechała przed czterema dniami do Włoch, gdzie ma na mnie czekać. Nudziła się tutaj śmiertelnie, a zresztą była krępującą. Teraz pomówimy, co pana sprowadza. Jeżeli się nie mylę, pańska obecność o tej porze jest pomyślną wróżbą.
— Mylisz się pan zupełnie.
I opowiedział swemu wspólnikowi o oporze Weroniki, nie zgadzającej się na operację, choć, według opinii lekarskiej, mogła odzyskać wzrok.
O’Brien zaklął straszliwie.
— Ha! to ja tutaj straciłem czas! zawołał.
— Czy to z mojej winy?
— Tego nie mówię, lecz niemniej wszystko, co wykombinowałem, staje się niemożebnem. Złakomiony cyfrą przyrzeczonej mi przez pana sumy, chciałem po głupiemu ubiegać się za dwoma zajęciami naraz. Ja ponienem był już teraz znajdować się z małą Martą daleko od Francji, daleko od niebezpieczeństw, które mi grożą. Zamiast tego jestem tu i jestem dla niczego!
— Znajdźmy inny sposób.
— Plan, który ułożyłem, był jedynie wykonalny. Gdyby Weronika Sollier i jej wnuczka umieszczone zostały w willi Savanne, wszystko byłoby możliwe, prawie łatwe. Tymczasem niema ich tam i nie przyjdą, wszystko się skończyło. Pan nie masz się czego oba-