Marta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Rozdział IV
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wybredni czytelnicy a przedewszystkiem czułe i wrażeń łaknące czytelnice, czy przebaczycie mi tę opowieść moją pozbawioną w zupełności tajemniczego węzła intrygi i zajmującego widoku dwóch serc przeszytych ognistemi strzałami?
Każde zjawisko za przedmiot dla opowieści służące traktować można w różny sposób. Dzieje biednej Marty zamiast rozsnuwać się przed oczami waszemi jednolitą i jednobarwną nicią, mogłyby być zapewne upiększone, uświetnione mnóstwem krzyżujących się uczuć, uderzających kontrastów, piorunujących wypadków; mogłoby być wplątane w wieniec epizodów, z których każdy rzucałby na nie wdzięk, urok lub grozę albo też same traktowanemi być epizodycznie, jako dopełnienie jakiejś bardziej efektowanej i porywającej całości jako pendent przywiązany do historyi szczęśliwych lub rozpaczających, sielankowych lub bohaterskich, faworyzowanych losem lub przezeń gnębionych — Numy i Pompiliusza.
Wybaczcie! Spotkawszy na świecie Martę rozglądałam się wkoło, szukałam, lecz nigdzie w blizkości nie znalazłam Pompiliusza żadnego. Nie znalazłszy go chciałam dzieje kobiety skrócić, zdusić i zamknąć w epizodzie — nie mogłam, albowiem uznałam, że są one godne oddzielnej całości; zamierzałam nakoniec wplątać je w węzły intryg, w wieńce epizodów — nie uczyniłam tego, gdyż wydało mi się, że najlepiej im będzie do twarzy, gdy pójdą w świat samotne.
Wybaczcie prostotę środków, których używam dla przedstawienia wam jednego z najrozpaczliwszych zjawisk społeczności dzisiejszej, i pójdźcie za mną dalej na drogę, po której postępuje smutna postać kobiety ubogiej, godnej może lepszego losu niż tem, któremu poddało ją... co? Wszak imię tego czegoś, które niby fatalistyczne przekleństwo ugniata głowy, pęta stopy i miażdży serca mnóstwa istot ludzkich, wyczytacie w dziejach Marty.
Warszawa radowała się, gwarzyła, jaśniała. Był to tydzień świąteczny. Przed kilku dniami zaledwie pogasły rzęsiste światła rozpalone śród zielonych gałęzi wigilijnych jodeł a w powietrzu zdawały się jeszcze drgać i pląsać radośne gamy śmiechów dziecięcych i gwarne rozmowy szczęśliwych rodzin zebranych wkoło świątecznie przybranych stołów. Nazajutrz zawitać miał światu gość tajemniczy: rok nowy. Wnętrza domów i wystawy sklepów wyglądały strojnie. Ulice zaścielała gruba warstwa śniegu stężałego od mrozu, a połyskującego milionem iskier pod promieniami słońca, które jaśniało na wypogodzonem niebie.
Roje sanek mknęło w różnych kierunkach, tłumy przechodniów zalewały chodniki. Ile było głów w tym różnobarwnym, ruchliwym tłumie, tyle było pasem myśli tajemnie rozsnuwających się po przestworzu, niewidzialnie ścigających po szerokim świecie blizkie i dalekie, wzniosłe i poziome przedmioty. Miłość, chciwość, uwielbienia, nienawiści, trwogi, nadzieje, najróżniejsze interesa i namiętności, najrozmaitsze pragnienia i dążenia, wiły się i krzyżowały w tysiącznych głowach lidności wielkiego miasta idącej, jadącej, biegnącej tam, kędy gnały ją wielkie cele życia lub maluchne celiki dnia. Śród tego tajemnego i żadnemu cielesnemu uchu nie przystępnego gwaru, na którym niby na spodnim pokładzie rozwijał się ruch słów i czynów tysięcy ludzi, przez nikogo niebadana i nieodgadywana, wiła się cicho nitka myśli w pokornej i przez nikogo nie spostrzeganej głowie kobiecej.
— Dwie dziesiątki na dzień... ośm złotych na tydzień... dziesięć groszy dziennie żonie stróża za dozorowanie Janci, gdy siedzę u Szwejcowej... 15 groszy chleb i mleko dla dziecka... 15 groszy obiad... na każdą niedzielę niema już nic...
Była to myśl Marty idącej zwolna i ze schyloną głową chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia.
— Za dwa miesiące mieszkania należy się złotych 45... w sklepiku winnam złotych 20... za sprzedane futro wzięłam złotych 100... 60 od stu... 40... Janci trzewiczków na gwałt trzeba, moje drą się już także... drzewa kupić muszę... dziecku ciągle zimno...
Kończąc myśl tę Marta zakaszlała suchym, krótkim, lecz uporczywym kaszlem. Miesiąc minął od dnia, w którym po raz pierwszy zasiadła ona jako robotnica w pracowni Szwejcowej. Przez czas ten zmieniła się bardzo. Z za przeźroczystej białości jej twarzy tu i owdzie przebijały się żółte smugi, ciemne koła podkrążyły oczy, które wklęsły i rozszerzyły się, pośród czoła przedziwnie pięknie zarysowanego głęboka leżała bruzda. Czarna suknia Marty czysta i cała zrudziała przecież przez używanie, wyglądała chędogo lecz staro; na głowie jej nie było kapelusza ani na ramionach futrzanego okrycia. Czarna wełniana chustka okrywała jej włosy, grubymi fałdami otaczając blade czoło i wklęsłe policzki.
Płynęła, szumiała ludność wielkiego miasta na szerokim chodniku wspaniałej ulicy, z nią razem płynęły w przestrzeń tysiączne prądy myśl ludzkich, a śród nich wiła się wciąż cicha, pokorna, jednostajna myśl przeciskającej się śród tłumów bladej kobiety.
— Dziesięć groszy a pięć... piętnaście, a dwa siedemnaście... siedemnaście od czterdziestu dwadzieścia trzy...
Jakaż to była myśl błaha, nizka, sucha, czołgała się po ziemi wtedy, kiedy niebo zimowe przeczystym jaśniało lazurem, krzepła śród chłodu cyfr wtedy, gdy w obec zbliżania się roku nowego ludzkość kipiała pragnieniami, uczuciami, nadziejami...
Tak; był to w istocie akt duchowny spełniający się we wnętrzu istoty ludzkiej wielce prozaiczny i poziomy, był to groszowy i szelągowy rachunek ubóstwa...
Nie zawsze przecież myśli Marty czołgały się tak nizko; była pora, w której i ona oczy swe podnosiła ku lazurom, z bijącem sercem i z uśmiechem nadziei witała zstępujący na świat rok nowy. Przypomniała sobie o tem w tej chwili. Podniosła powieki i spojrzeniem powiodła do koła. W oczach jej, w których zrazu widać było tylko frasunek z zestawiania i kombinowania groszowych cyfr wylęgły, zagrały teraz światła podnoszących się w piersi uczuć. Była to naprzód tęsknota, potem żal, nakoniec niecierpliwy bunt ducha gnębionego fatalną jakąś koniecznością, z którą jednak stałego dotąd nie zawarł sojuszu. Zapadłe oczy Marty błysnęły gorącymi ogniami, coś w niej podniosło się, krzyknęło bolem, zajęczało trwogą, zbuntowało się nie wyczerpaną jeszcze dotąd energią woli. Przystanęła chwilę, podniosła głowę i drżącemi ustami szepnęła: — nie! tak długo być nie może! tak zawsze być nie powinno!
Postąpiła dalej i myślała, że jest to przecież rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, aby stanowczem, jedynem, dośmiertnem miejscem jej przeznaczenia był ów stołek w pracowni Szwejcowej, na którym śród mroku, wilgoci, stęchłego powietrza, w otoczeniu wynędzniałych, obumierających twarzy, szyła po dniach całych, nie mogąc w zamian zarobić tyle przynajmniej, aby módz w nocy spać spokojnie a minuty wolne od pracy wyzwolić z pod panowania cyfr przedstawiających grosze...
Urodzeniem, całą przeszłością swą należała przecież do klasy ludzi oświeconych, była uważaną i sama siebie uważała zawsze za kobietę oświeconą. Dlaczegoż więc gdy dotknęła ją twarda ręka losu, stanęła ona w hierarchii społecznej, w dziedzinie prac, zysków i zaszczytów ludzkich na tym szczeblu najniższym, na którym zdawałoby się iż stać powinni najnieszczęśliwsi tylko, najsrożej wydziedziczeni z dobrodziejstw, oręży i narzędzi przynoszonych ludziom oświatą? Byłażby ta oświata jej kaleką z kapitalnej strony jakiejś? Byłażby ona tylko cackiem wyrzeźbionem, wypiększonem ku zabawie spokojnego ducha, mieszkającego w sytem i zadowolnionem ciele, rozpadającem się w nieprzydatne na nic próchno, ilekroćby duch zapragnął użyć ją ku ochronieniu siebie od zmordowania i upadku, ciało od utraty sił posługujących duchowi? Miałażby nakoniec ta oświata jej być tylko złudzeniem? Oświata w tej mierze i postaci, w jakich posiadała ją Marta, budziła pragnienia, nie dając nic coby zadowolenie ich zdobyć mogło, podsycała tęsknotę za sferami ducha, przykuwając go do ziemi więzami głodnego ciała, potęgowała w sercu uczucia na to tylko, aby zaprawiać je goryczą, wstrząsać śmiertelną trwogą...
Marta myślała o tem i czuła to wszystko, ale nie uogólniała swych myśli i uczuć, nie zdawała sobie dokładniej sprawy z wielce skomplikowanego zjawiska, które rządziło jej losami. Czepiała się jednego przypomnienia, jednej świadomości, że należała do ludzi oświeconych, przed którymi tyle, tyle przecież dróg leży otworem.
Miałażby na zawsze już zatrzymać się na tej, śród której stanęła? Nie byłoż dla niej na ziemi żadnego innego miejsca jak to, do którego wchodziła ze wstydem, o którem z oddalenia myślała ze zgrozą? Błagała ona wprawdzie Boga o małe, skromne miejsce pod słońcem, o takie miejsce, na którem dwie istoty ludzkie związane ze sobą najściślejszymi i najświętszymi związkami i uczuciami, żyćby mogły, ależ to, które po wielu próbach i wysileniach stało się jej udziałem, nie było miejscem pod słońcem, ale otchłanią ciemną, w której dwie istoty ludzkie nie żyły, ale skute kajdanami najprostszych, najniższych a nigdy nie zadowolonych, nigdy nie kończących się potrzeb, powoli umierały.
Tak: powoli umierały. Nie była to metafora żadna, ale przerażająca rzeczywistość. Niedawno jeszcze Marta zastanawiając się nad położeniem, w jakie popadła, i nad obowiązkami, które zaciężyły na sercu jej i sumieniu, powtarzała sobie jako zachętę i pociechę: jestem młoda i zdrowa. Dziś połowa tylko słów tych wyrażała prawdę. Była młodą, ale nie była już zdrową. Żywioły fizyczne i moralne połączone ze sobą, tworzyły rodzaj piły niewidzialnej, która wycieńczała i osłabiała jej ciało.
Marta kaszlała, od tygodni kilku doświadczać zaczęła nieznanych sobie dotąd osłabień, sny jej bywały gorączkowe, budziła się z nich z głową ciężką i bolącą piersią.
Tak zaczynać musiały karyerę swą owe wyrobnice dziś na wpół umarłe, z suchotniczymi rumieńcami na twarzach. Niedawno jedna z nich opuściła pracownię Szwejcowej o parę godzin wcześniej niż nakazywał regulamin zakładu, i nie wróciła więcej. Gdy nazajutrz Marta zapytała o nią towarzyszki, z kilkunastu ust rozszedł się po sali stłumiony, niemniej przeszywający szept: umarła! Umarła? A jednak Marta wiedziała o tem, iż liczyła sobie 26 lat zaledwie, i że kędyś na poddaszu lub w suterynie, żyło i każdodziennie powrotu jej oczekiwało dwoje małych dzieci... „Co stało się z jej dziećmi?“ z gorączkową ciekawością pytała towarzyszek młoda matka ślicznej czarnookiej dziewczynki. Odpowiedź, jaką otrzymała, zabrzmiała w jej uchu ostro, dziko.
„Dziewczynkę przyjęto do ochronki, chłopiec kędyś zginął.“ Do ochronki? a więc na bary dobroczynności publicznej, w ręce ludzi obcych, na przyszłość niepewną. Zginął? gdzież się mógł podziać? W dziecięcej naiwności szukał może matki, którą zniesiono z wysokiego poddasza, i śród ośnieżonych ulic, w mroźną noc zimową umarł kędyś pocichu, przykryty całunem białej zamieci lub, o zgrozo! połączywszy się z rówiennymi sobie wyrzutkami społeczeństwa...
Dłużej Marta myśleć nie mogła o posępnej tej historyi, w której odźwierciedlała się może własna jej przyszłość. Własna? O, mniejsza o to! Ukochane przez nią istoty były już poza światem, czuła się znużoną, śmiertelnie smutną i z rozkoszą może zamknęłaby oczy do snu wiekuistego, w którym wiara przyrzekała jej połączenie się z tymi, za którymi tęskniło zranione serce! Ale przyszłość jej dziecka... jakąż będzie, jakąż być może, jeżeli jej zabraknie na ziemi, jeżeli kiedy na policzkach jej osiądą takie krwiste płomienne rumieńce, czoło obleje się taką grobową bladością, oddechu piersiom zabraknie, jak owej biednej wyrobnicy, która przed niewielą dniami opuszczała chwiejnym krokiem szwalnią Szwejcowej, aby nigdy już nie powrócić więcej...
Postać Marty w zamyśleniu podana nieco naprzód wyprostowała się. Nie! z cicha, lecz z mocą wyrzekła młoda kobieta, tak być nie może! tak być nie powinno!
Mówiąc tak, czuła znać każdemu człowiekowi wrodzoną chęć dźwigania się z niedoli, i każdemu człowiekowi przysługujące prawo polepszenia, podnoszenia swego bytu.
Marta powiodła dokoła oczami, w których na miejscu przedchwilowego frasunku i znużenia ukazały się znowu energia i badawczość. Mnóstwo przedmiotow otaczało ją zewsząd, na jednym z nich zatrzymało się jej spojrzenie. Przedmiotem, który przykuł do siebie wzrok Marty, było szerokie i wysokie okno z bogatą wystawą jednej z najzasobniejszych księgarni miasta. Na widok kilkudziesięciu tomów, których różnobarwne okładki mieściły się za przeźroczystemi szybami, młoda kobieta doświadczyła trzech różnych uczuć, a były niemi wspomnienia, tęsknota i nadzieja. Przypomniała sobie owe dnie szczęśliwe, w których wsparta na ramieniu młodego i wykształconego męża przybywała nieraz w to miejsce. Stęskniona do wyższych uciech umysłowych, których od czasu do czasu kosztowała niegdyś, których oddawna pozbawioną była najzupełniej a które na ciemnem tle obecnego jej życia zaświeciły przed nią niewymownym czarem, zobaczyła nakoniec parę imion kobiecych wydrukowanych poniżej tytułów książek. Z imion tych jedno należało do osoby, którą znała kiedyś, w której nikt nie podejrzywał talentu póty, póki nie objawiła go a i to ze stopniowem, bardzo powoli wzrastającem powodzeniem. A jednak teraz imię jej figurowało zaszczytnie pomiędzy wielu głośnemi, świetnemi imionami krajowych pisarzy, teraz kobieta ta, o której Marta wiedziała, że była samotną jak ona, i jak ona ubogą, posiadała miejsce pod słońcem, szacunek ludzki i własny...
Kto wie? drżącemi usty szepnęła kobieta, i blada twarz jej zapłonęła rumieńcem śród czarnych fałd wełnianych, które obejmowały ją posępną ramą.
Postąpiła parę kroków i stanęła przed drzwiami księgarni. Zapuściła wzrok za szyby i zobaczyła w głębi wielkiej sali jej właściciela. Była to twarz dobrze jej niegdyś znana, często w dniach pomyślności przez nią widywana, myśląca, uczciwa i łagodna...
U drzwi oszklonych zadźwięczał dzwonek, Marta weszła do księgarni. Zatrzymała się chwilę w blizkości progu i bystre, niespokojne nieco spojrzenie rzuciła wokoło. Obawiała się zapewne znaleźć w księgarni kupujące osoby, w obec których nie mogłaby wypowiedzieć tego, z czem przychodziła.
Księgarz sam jeden stał za kontuarem zajęty kreśleniem rachunków w wielkiej księdze na małem podniesieniu roztwartej. Przy otworzeniu się drzwi podniósł głowę, i na widok wchodzącej kobiety przybrał postawę nawpół witającą, nawpół oczekującą. Marta postąpiła zwolna i stanęła przed człowiekiem, który widocznie oczekiwał pierwszego od niej słowa.
Przez parę sekund powieki jej pozostały spuszczonemi i blade wargi drżały lekko. Szybko jednak podniosła na twarz księgarza wzrok, w którym skupiły się w tej chwili wszystkie władze woli i cała przytomność jej umysłu.
— Pan mię nie poznajesz? rzekła głosem cichym, lecz pewnym.
Od samego już jej wejścia księgarz przypatrywał się jej z wielką bacznością.
— W istocie, zawołał, wszakże to panią Świcką mam przyjemność widzieć! Zdawało mi się odrazu, że panią poznaję ale... nie byłem pewny.
Mówiąc to szybkiem spojrzeniem orzucił ubogie ubranie młodej kobiety.
— Co pani rozkaże? wymówił uprzejmie i z lekkim odcieniem smutku w głosie.
Marta milczała chwilę. Twarz jej była bardzo blada a wzrok głęboki i nieruchomy, gdy mówić zaczęła.
— Przyszłam do pana z prośbą, która wyda się mu zapewne szczególną, dziwną...
Głos jej urwał się nagle. Podniosła obie dłonie i powiodła niemi po bladem czole. Księgarz szybko wyszedł z za kontuaru i przysunął ku młodej kobiecie aksamitem wybity taboret, poczem wrócił na uprzednie swe miejsce.
Wydawał się zasmuconym a więcej jeszcze zmieszanym.
— Chciej pani usiąść, rzekł. Słucham panią z uwagą... Marta nie usiadła. Splecione dłonie oparła na kontuarze i patrzała znowu w twarz stojącego przed nią człowieka, głębokim lecz coraz jaśniejszym wzrokiem.
— Prośba, z którą przyszłam, jest w istocie szczególną, dziwną, mówiła, ale... przypomniałam sobie, że zostawałeś pan kiedyś w przyjaznych stosunkach z mężem moim...
Księgarz skłonił się.
— Tak, przerwał. Pan Świcki pozostawił przyjazne i pełne szacunku wspomnienie u wszystkich, którzy znali go bliżej.
— Przypomniałam sobie, ciągnęła Marta, że kilka razy przyjmowałam pana w domu moim, jako miłego gościa...
Księgarz skłonił się znowu z uszanowaniem.
— Wiem o tem, że jesteś pan nietylko księgarzem, ale i wydawcą... że zatem...
Głos jej słabł i cichł stopniowo, umilkła na chwilę. Nagle podniosła znowu głowę, splecione dłonie wyciągnęła nieco przed siebie i odetchnęła głęboko parę razy.
— Daj mi pan pracę jaką... wskaż drogę... naucz mię, co mam czynić!...
Księgarz wydawał się w istocie nieco zdziwionym. Patrzał przez chwilę na stojącą przed nim kobietę wzrokiem uważnym, niemal badawczym. Ale piękna i młoda twarz Marty nie przedstawiała bynajmniej trudnej do odczytania zagadki. Bieda, niepokój, daremne pragnienia i gorące błaganie zakreśliły ją bardzo czytelnemi znakami. Rozumne siwe oczy księgarza badawczo z razu, a nawet nieco surowo patrzące z pod szlachetnego czoła miękły zwolna, aż w smutnem zamyśleniu okryły się powiekami. Przez chwilę pomiędzy dwojgiem tych ludzi panowało milczenie. Księgarz przerwał je pierwszy.
— A więc, rzekł z lekkiem wahaniem w głosie, pan Świcki umierając nie zostawił po sobie żadnego majątku?
— Żadnego, zcicha odpowiedziała Marta.
— Mieliście państwo dziecię...
— Mam małą córkę.
— I żadnego dotąd zajęcia znaleść pani dla siebie nie mogłaś?
— Owszem... zajmuję się szyciem, za które otrzymuję 40 groszy dziennie...
— 40 gr. dziennie! zawołał księgarz, dla dwóch osób, ależ to nędza!
— Nędza, powtórzyła Marta, gdybyż to była nędza tylko i tylko dla mnie i taka jeszcze, na którą żadnej już rady niema na ziemi! O, wierzaj mi panie, że potrafiłabym cierpieć odważnie, żyć bez żebraniny i umrzeć bez skargi! Ale nie jestem samą, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie, panie! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na wychudłą twarz mego dziecka, gdy myślę o jego przyszłości, ale gdy wspomnę, iż dotąd nic dlań uczynić nie potrafiłam, wstyd mi taki, że pragnęłabym co chwilę upaść na ziemię i głową tarzać się w pyle! Boć przecie są ludzie ubodzy, którzy siebie i dzieci swe dźwigają z niedoli, dlaczegoż ja uczynić tego nie mogę? O, panie! bieda ciężką jest do przeniesienia zapewne, ale czuć się przeciwko niej bezsilną, porywać się do wszystkiego i zewsząd odchodzić z poczuciem własnej nieudolności, cierpieć i drogą istotę widzieć cierpiącą dziś, i myśleć, że cierpienie to trwać będzie jutro, pojutrze, zawsze, i powiedzieć sobie: przeciw cierpieniu temu ja nic nie mogę, o to męczarnia taka, dla której jedna jest tylko nazwa: życie ubogiej kobiety!
Marta wypowiedziała słowa te szybko i z ogniem. Przy ostatnich wyrazach głos jej stał się cichszym i dwa strumienie łez z niepodobną do powstrzymania gwałtownością oblały jej policzki. Zakryła twarz chustką i przez chwilę stała nieruchoma, walcząc wyraźnie ze łzami, które ustać nie chciały, poskramiając łkania, które coraz silniej wstrząsały jej piersią. Po raz to pierwszy dopiero zapłakała wobec świadka; po raz pierwszy głośną skargą wypowiedziała to, co nosiła w sobie oddawna. Nie była już ani tak silną ani tak dumną jak wtedy, kiedy w domu Rudzińskich z suchem okiem i spokojną twarzą dobrowolnie zrzekła się pracy, której wykonywać nie mogła.
Księgarz stał za kontuarem z rękami na piersi skrzyżowanemi, w postawie nieruchomej. Zmieszany nieco zrazu gwałtownym wybuchem uczuć, którego był świadkiem, stał się po chwili widocznie wzruszonym.
— Mój Boże! rzekł półgłosem, jakież to zmienne są losy ludzkie na ziemi! Znając panią dawniej, czyliż mogłem spodziewać się, że zobaczę ją kiedykolwiek w tym stanie smutku i ubóstwa. Takeście państwo żyli dostatnio, taka z was była kochająca się, szczęśliwa para.
Marta odjęła chustkę od twarzy.
— Tak, wymówiła stłumionym głosem, byłam szczęśliwą... Kiedy ukochany przezemnie człowiek umierał, sądziłam, że go nie przeżyję... przeżyłam... żal i tęsknota pozostały we mnie dręczące, niezgojone, ale dla serca zranionego śmiertelnie szukałam ulgi w spełnieniu macierzyńskiego obowiązku i spełnić go dotąd nie mogłam. Samotna i smutna poszłam w świat, aby o trochę spokoju dla siebie, o życie i przyszłość mego dziecka walczyć — nadaremnie...
Oczy księgarza poważne i zamyślone tkwiły w przestrzeni. Miał on liczną rodzinę. Był bratem, mężem, ojcem. Być może, iż wywołane słowami Marty przed oczami jego przesunęły się oblicza ukochanych mu kobiet, młodej siostry, malutkiej córki, drogiej małżonki. Czyliż każda z nich nie mogła kiedykolwiek poddaną zostać takiemu losowi jak ten, który stał przed nim w postaci tej kobiety osamotnionej, bez dachu, z sercem rozbolałem i ustami spalonemi gorączką głodu i rozpaczy? Wszak sam mówił przed chwilą o okrutnej zmienności losu!
Spojrzenie jego zwolna spłynęło na twarz Marty, wyciągnął ku niej rękę.
— Uspokój się pani, rzekł łagodnie i poważnie. Chciej usiąść i odpocząć chwilę. Nie poczytasz mi przecież pani za niedelikatność, jeżeli pragnąc jej być użytecznym, zapytam o pewne nieodzowne szczegóły. Czyś próbowała już pani jakiej innej pracy prócz tej, która ci tak nędzne przynosi wynagrodzenie? Do jakiego zajęcia czujesz się pani najbardziej usposobnioną, uzdatnioną? Wiedząc o tem może coś obmyślę... znajdę...
Marta usiadła. Łzy oschły na twarzy jej, oczy nabrały tego wyrazu rozsądku i przytomności, który był im właściwym, ilekroć młoda kobieta skupiała władzę woli swej i umysłu. Nadzieja wstąpiła w jej serce, zrozumiała, że spełnienie jej zależy od rozmowy którą prowadzić miała, uczuła się znowu śmiałą i wydawała się spokojną.
Rozmowa ta przecież nie trwała długo. Marta mówiła szczerze, lecz zwięźle, zatrzymywała się tylko na faktach swej przeszłości. Powodowana dumą, która ozwała się w niej na nowo, o uczuciach doznanych mało lub nic prawie nie mówiła. Księgarz rozumiał ją wybornie. Bystre oko jego spoczywało na jej twarzy, lecz widać było, że w opowiadaniu młodej kobiety widział on więcej niż ją samą i jej jednej tylko losy.
Wielkie zagadnienie społeczne, wielka może krzywda, łono społeczne nurtująca, stanęły przed myślą dobrego i oświeconego człowieka wtedy, gdy z uwagą, zajęciem i wzruszeniem słuchał on dziejów ubogiej kobiety, nie mogącej pomimo energii, wysileń, trudów znaleść dla siebie miejsca na ziemi.
Marta powstała z taboretu, na którym przez kilka minut siedziała, i podając rękę księgarzowi, rzekła:
— Powiedziałam panu wszystko. Nie wstydziłam się wyznania zawodów, które spotykały mię dotąd — bo jeśli siły mię zawiodły, chęci moje były uczciwe. Czyniłam wszystko co mogłam i umiałam. Słowo nieszczęścia mego zamyka się w tem, że mało mogłam, nic dostatecznie nie umiałam. Ależ dotychczasowe próby moje nie objęły jeszcze całęgo kręgu rozlicznych czynności ludzkich, pomiędzy niemi znajdzie się jeszcze może cokolwiek i dla mnie. Mogęż mieć jaką nadzieję? Powiedz mi pan szczerze i bez wahania, proszę cię o to w imię tego, którego darzyłeś niegdyś swoją przyjaźnią, a który już nie żyje, w imię istot, które ci są drogiemi...
Księgarz uścisnął podaną sobie rękę. Dłoń jego ciepła była i serdeczna. Po chwili namysłu zaczął mówić.
— Ponieważ rozkazałaś mi pani być szczerą, powiedzieć więc muszę prawdę smutną. Nadzieję polepszenia losu swego za pomocą pracy małą tylko możesz mieć pani i wielce niepewną! Wspomniałaś pani o okręgu działalności ludzkiej. Ależ krąg działalności w ogóle ludzkiej i krąg działalności kobiecej są to co do rozmiarów swych dwa nieskończenie różne pomiędzy sobą kręgi. Ostatni wyczerpałaś już pani całkiem prawie w próbach bezowocnych.
Marta słuchała słów tych ze spuszczonemi oczami, w nieruchomej postawie. Księgarz patrzał na nią wzrokiem pełnym współczucia.
— Powiedziałem pani to wszystko dlatego, abyś nie łudziła się zbyt wygórowaną nadzieją i nie doświadczyła nowego, boleśniejszego może od innych zawodu. Nie chciałbym jednak, abyś pani odeszła stąd myśląc, iż nie chciałem podać ci ręki pomocnej. Byłaś pani przez lat pięć codzienną towarzyszką życia człowieka ukształconego, to wiele znaczy; wiem, że jesiennymi, zimowymi wieczorami mieliście państwo zwyczaj czytywać wspólnie, musiał się stąd uzbierać pewien zapasik wiadomości. Oprócz tego pozwól pani sobie powiedzieć, że sposób jej wyrażania się, jak też zapatrywanie się na życie, świadczy o umyśle, który nie jest w zupełności nieuprawnym. Dlatego sądzę, że spróbować pracy na nowem jeszcze polu możesz pani i powinnaś...
Przy ostatnich słowach księgarz zdjął z pułki niewielkich rozmiarów książkę. Oczy Marty zajaśniały.
— Jestto świeże dziełko jednego z francuskich myślicieli, którego przekład pożytecznym być może publiczności naszej i moim interesom. Miałem zamiar powierzyć go komu innemu, teraz jednak szczęśliwy jestem, że mogę służyć nim żonie naszego kochanego i nieodżałowanego pana Jana...
Mówiąc to księgarz zawijał w papier błękitny tomik.
— Jest to dzieło traktujące o jednej z bieżących kwestyi społecznych; jasno, przystępnie napisane, nie powinno być ono do przekładu zbyt trudnem. Ażebyś zaś pani wiedziała, dlaczego pracować będziesz, określić mogę, że honoraryum (wybacz pani urzędowy ten wyraz) udzielić jej będę mógł w sumie 600 złotych. Jeżeli zajęcie to okaże się dla pani odpowiedniem, znajdzie się może potem i coś innego do przełożenia. Nakoniec nie ja to jeden jestem tu wydawcą i bylebyś pani zyskała sobie imię dobrego tłómacza, zostaniesz wezwaną tu i owdzie. O niemieckim języku mówiłaś mi pani, że posiadasz go w bardzo słabym stopniu. To szkoda. Przekłady z tego języka byłyby pożądańsze i popłatniejsze. Ale jeżeli jedna i druga praca uda się pani pomyślnie, będziesz może w stanie wziąść kilkadziesiąt lekcyi... w dzień przekładać pani będziesz dzieła francuskie, nocami doskonalić się w mowie Germanów... taką być musi praca kobiety. Krok za krokiem i self-help...
Marta drżącemi rękami wzięła podawaną jej książkę.
— O panie! wymówiła, ściskając w obu dłoniach rękę księgarza, niech ci Bóg wynagrodzi szczęściem tych, których kochasz.
Nic więcej powiedzieć nie była wstanie, po kilku sekundach znajdowała się już na ulicy. Szła teraz szybkim krokiem. Z rozrzewnieniem myślała o szlachetnym postępku z nią księgarza, o uprzejmości i uczynności, jaką jej okazał. Z myśli tej wywinęła się myśl inna. Moj Boże, mówiła w duchu młoda kobieta, tylu dobrych ludzi na drodze mej spotykam, dlaczegoż mi żyć tak ciężko? Książka, którą niosła, paliła jej dłonie. Pragnęłaby lotem strzały dosięgnąć swej izdebki, aby rozejrzeć się pomiędzy kartami, które może przynieść jej miały zbawienie. Po drodze jednak wstąpiła do małego sklepu z obuwiem i kupiła parę malutkich trzewiczków. Kiedy nakoniec wbiegła w bramę wysokiej kamienicy przy ulicy Piwnej stojącej, nie poszła wprost na wschody, ale skierowała się w głąb dziedzińca ku małym drzwiczkom mieszkania stróża. Tam bowiem pod opłacanym przez Martę dozorem żony stróża, Jancia przepędzała codziennie długie godziny, w których matka jej szyła w zakładzie Szwejcowej. W powierzchowności dziecka zaszły przez czas ubiegły większe jeszcze i głębsze zmiany niż w powierzchowności matki. Policzki Janci wklęsły i chorobliwą okryły się żółtością; żałobna, zrudziała i w kilku miejscach rozdarta jej sukienka zwisała na wychudłem ciałku, czarne oczy rozszerzyły się, utraciły dawny blask i ruchliwość, a w wyrazie swym posiadały tę niemą bolesną skargę, którą odznacza się wzrok dzieci gnębionych fizycznie i moralnie.
Ujrzawszy matkę, Jancia nie rzuciła się jej na szyję, nie zaszczebiotała jak bywało dawniej, nie klasnęła w drobne dłonie. Ze schyloną główką i chudemi, zziębniętemi rączkami zaciśniętemi w koło wełnianej chusteczki, którą się otulała, weszła z matką do izby na poddaszu i usiadła wnet na ziemi przed pustym kominem w postaci skurczonej i znękanej. Marta położyła książkę na stole i wydobyła parę polan z za pieca. Jancia wodziła za nią swemi przygasłemi i rozszerzonemi źrenicami. Czy nie pójdziesz już dziś nigdzie, mamo? ozwała się po chwili głosem, którego dźwięk stłumiony i poważny rażący stanowił kontrast z drobną, dziecięcą postacią.
— Nie, dziecko moje, odpowiedziała Marta, nie pójdę już dziś nigdzie. Jutro wielkie święto i dziś popołudniu nie kazano nam przychodzić.
Mówiąc to Marta położyła drewka na kominku i przyklękłszy chciała uścisnąć małą córkę.
Zaledwie jednak dotknęła jej ramienia, z ust Janci wyrwało się syknięcie bólu. Co ci to? zawołała Marta.
— Boli mię tu, mamo! bez skargi w głosie, ale bardzo cicho odparło dziecię.
— Boli cię! dlaczego? jak dawno? troskliwie dopytywała się matka. Jancia milczała i siedziała nieruchoma ze spuszczonemi oczami. Blade usteczka jej tylko drżały trochę jak bywa zwykle u dzieci, gdy płacz gwałtowny powstrzymać usiłują. Martę niepokoiło uparte milczenie dziecka więcej może nić ból objawiony. Szybko rozpięła luźno zwisający mały stanik i osunęła go z jednej ręki dziecka. Na chudem białem ramieniu obnażonem ręką matki czerniała ciemno-sina plama. Marta splotła kurczowo ręce. Okropna jakaś myśl przejść jej musiała przez głowę. — Czy upadłaś albo uderzyłaś się? zapytała zcicha z oczami wlepionemi w ciemne piętno. Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spuszczone powieki i ukazała źrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drobna pierś jej pracowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.
— Mamo, szepnęła po chwili chyląc się ku matce, siedziałam dziś tam przy piecu... zimno mi było... Antoniowa niosła wodę do ognia... zaczepiła się o moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno... mocno...
Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i piersią przylgnęła do piersi matki i drżała całem ciałem. Marta nie wydała jęku ni krzyku, twarz jej wyglądała przez chwilę jak skamieniała, ale pobladłe wargi zwierały się coraz silniej i z oczu nieruchomo zapatrzonych w przestrzeń buchało coraz jaskrawsze posępniejsze światło.
— Ach! jęknęła nakoniec i pałające czoło objęła splecionemi dłońmi. W krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę minut matka i dziecię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciśniętych, dwóch twarzy, z których jedna kobieca z suchem i posępnie płonącem okiem, pochylała się nad drugą dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po chwili dopiero Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę córki. Odgarniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapinała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe drobne ręce. Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale niestawało jej zapewne głosu. Powstała nakoniec z ziemi i podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyła z kieszeni zawinięte w papier trzewiczki.
Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech! Było w nim coś sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego, obok wysilenia woli widać w nim było miłość i męstwo matki, która własne bole przerabia na uśmiechy, aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia...
Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu paliła się jeszcze lampa; izba ta wyglądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy, gdy młoda wdowa po raz pierwszy próg jej przestępowała. Nie było już w niej szafy, ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków. Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowemi krzesłami lokatorka oddała rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w dniach silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Pozostało w izbie jedno tylko łóżko, na którem w tej chwili owinięta czarną chustką matczyną spała Jancia, dwa krzesła kulawe i jeden na czarno pomalowany stolik. Oblana białem światłem lampy i otoczona grubym uplotem czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych rysach występowała z półmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż wszystkie materyały przyszłej jej pracy książka, papier, pióro, leżały przed nią. Ale pochwyciło ją nieodparte nieprzezwyciężone marzenie. Niespodziane, świetne perspektywy stworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich oderwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełną ufności jak wtedy, kiedy przed tym samym stolikiem zasiadła z ołówkiem w ręku, ale nie miała dość siły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te poszepty, ale ona odwracała od nich ucho a natomiast wsłuchiwała się wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa przędza złotych rojeń kobiety, matki. Módz wykonywać pracę miłą, acz trudną, podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni 600 złotych — co za bogactwo! Gdy raz już zostanie taką bogatą wielką panią, pierwszą rzeczą jaką uczyni, będzie przyjęcie jakiej uczciwej, niemłodej służącej, któraby dzieci swoje miała a przynajmniej je lubiła, a więc dozorować mogła Jancię troskliwie, rozsądnie. Potem... (tu Marta zapytała sama siebie, czy nie jest w rojeniach swych zbyt śmiałą) potem opuści może tę nagą zimną ponurą izbę, w której jej samej tak smutno, dziecku jej mieszkać tak niezdrowo, a wynajmie gdziekolwiek, przy małej jakiej lecz czystej cichej ulicy, dwa pokoiki ciepłe, suche, słoneczne... Potem... jeżeli zdobędzie sobie imię dobrego tłómacza i wezwaną zostanie tu i owdzie, jeżeli te 600 złotych, ta suma olbrzymia, po wiele razy do rąk jej przyjdzie, uczyć się będzie, o, uczyć się będzie dniami, nocami, bez odpoczynku, z zapałem i cierpliwością, bo taką przecież być musi praca kobiety, krok za krokiem i o własnych siłach... Potem... Jancia dorastać zacznie. Z jakąż bacznością oko matki śledzić będzie i odgadywać wrodzone jej zdolności, aby żadnej z nich nie pozostawić odłogiem, ale z każdej owszem ukuć dla przyszłej kobiety skarb dla ducha, zbroję do walki o życie... Nauka Janci, jej wykształcenie, siła, szczęście i bezpieczeństwo przyszłości całej będzie owocem pracy jej matki. Z jakimże spokojem zamykać ona będzie wtedy oczy swe do snu pokrzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, witając nowy dzień trudów i obowiązku, lecz zarazem spokoju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie wtedy pomiędzy ludzi, czując, że jest im równą w sile i godności człowieczej, z jak ulżonem i błogo z rozrzewnionem sercem uklęknie na grobie człowieka, którego kochała i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie: zostałam godną ciebie! nie uległam złej doli! uniknęłam śmierci z głodu i życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dziecię twoje i moje! Potem...
Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysunek ów odrzucony przez pracodawców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła nim biedną nagą izdebkę a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek nały wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpiewająca nad krzakiem bzowym, przeźroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących... O Boże! gdyby tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony, iżby mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą, wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło, zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy była w kolebce, nad głową jej usypiającą snem wiekuistym wydzwoni ostatnią dla niej pieśń tej ziemi.
Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż do świtania. Marta czytała książkę, którą z obcej mowy przełożyć jej polecono. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowem niemal zajęciem. Zrozumiała myśl twórcy, przedmiot pisma przeniknął jej umysł, jasny i wyraźnie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość, intuicya, ten rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga podniósł się z głębokości ducha młodej kobiety i szeptał jej do ucha słowa nieznanych dotąd zagadnień.
Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy niekiedy odrywając oczy od papieru, przenosiła je w stronę izby, w której stało łóżko z uśpionem dziecięciem. Przy białem świetle zimowego poranku Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do izby otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając ramieniem nawpół uśpione ciałko dziecka pochyliła na poduszkę zmęczoną, gorącą głowę.
W tej samej chwili ruch zawrzał na mieście. Zaturkotały powozy, zabrzmiały dzwony kościelne, warem zakipiały rozmowy, śmiechy i wołania. Warszawa witała rok nowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.