Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ależ to, które po wielu próbach i wysileniach stało się jej udziałem, nie było miejscem pod słońcem, ale otchłanią ciemną, w której dwie istoty ludzkie nie żyły, ale skute kajdanami najprostszych, najniższych a nigdy nie zadowolonych, nigdy nie kończących się potrzeb, powoli umierały.
Tak: powoli umierały. Nie była to metafora żadna, ale przerażająca rzeczywistość. Niedawno jeszcze Marta zastanawiając się nad położeniem, w jakie popadła, i nad obowiązkami, które zaciężyły na sercu jej i sumieniu, powtarzała sobie jako zachętę i pociechę: jestem młoda i zdrowa. Dziś połowa tylko słów tych wyrażała prawdę. Była młodą, ale nie była już zdrową. Żywioły fizyczne i moralne połączone ze sobą, tworzyły rodzaj piły niewidzialnej, która wycieńczała i osłabiała jej ciało.
Marta kaszlała, od tygodni kilku doświadczać zaczęła nieznanych sobie dotąd osłabień, sny jej bywały gorączkowe, budziła się z nich z głową ciężką i bolącą piersią.
Tak zaczynać musiały karyerę swą owe wyrobnice dziś na wpół umarłe, z suchotniczymi rumieńcami na twarzach. Niedawno jedna z nich opuściła pracownię Szwejcowej o parę godzin wcześniej niż nakazywał regulamin zakładu, i nie wróciła więcej. Gdy