Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc, rzekł z lekkiem wahaniem w głosie, pan Świcki umierając nie zostawił po sobie żadnego majątku?
— Żadnego, zcicha odpowiedziała Marta.
— Mieliście państwo dziecię...
— Mam małą córkę.
— I żadnego dotąd zajęcia znaleść pani dla siebie nie mogłaś?
— Owszem... zajmuję się szyciem, za które otrzymuję 40 groszy dziennie...
— 40 gr. dziennie! zawołał księgarz, dla dwóch osób, ależ to nędza!
— Nędza, powtórzyła Marta, gdybyż to była nędza tylko i tylko dla mnie i taka jeszcze, na którą żadnej już rady niema na ziemi! O, wierzaj mi panie, że potrafiłabym cierpieć odważnie, żyć bez żebraniny i umrzeć bez skargi! Ale nie jestem samą, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie, panie! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na wychudłą twarz mego dziecka, gdy myślę o jego przyszłości, ale gdy wspomnę, iż dotąd nic dlań uczynić nie potrafiłam, wstyd mi taki, że pragnęłabym co chwilę upaść na ziemię i głową tarzać się w pyle! Boć przecie są ludzie ubodzy, którzy