Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Nazajutrz, z balkonu u zamkowej bramy, postrzegł stojący tam dla regulowania zegaru wieżowego rotmistrz, drogą od Grabowego dworu, ciągnący się długi poczet konnych, otaczający złocistą karetę. Poznał że to sąsiad jechał w odwiedziny i zbiegł natychmiast, oznajmić o tem staroście. Już na przyjęcie wszystko było gotowem, nawet starościanka i kasztellanka poubierane były. Zdziwiło jednak nie pomału i starostę i Zuzię, że p. Katarzyna, którą spodziewali się widzieć wytwornie strojną, włożyła czarną suknię i nie wystąpiła z fryzurą, którą dla lada kogo przywdziewała. Oboje pojąć tego nie mogli i napróżno badali przyczyny. Jeden rotmistrz ją wiedział. W sercu kasztellanki paliła się zemsta, zastępująca zalotność i chęć przypodobania.
— Niechże pozna starą! powiedziała sobie. Ale na jej twarzy nic znać nie było; na pozór spokojna, wesoła, tylko dwakroć dumniejsza niż kiedy, poglądała z okien, na wjeżdżającego w tej chwili mecenasa; a gdy Zuzia i starosta zakrzyczeli z podziwienia nad jego wspaniałością, ona tylko usta skrzywiła wzgardliwie.
— Co to za śliczne konie! — zawołał starosta.
— Jaki piękny powóz! I po Warszawie by nim paradować można! — odezwała się Zuzia.
— A ludzie. Jacy strojni! jak wielu!
— Objedzą pana brata — dodała kasztellanka z przekąsem, nadrwią się dowoli i po wszystkiem.
Kareta z turkotem zatoczyła się przed ganek i z pomocą sług, wyszedł z niej Maleparta, cały błyszczący, świecący, kapiący złotem, z karabellą kameryzowaną, w czapce z kitą i spinką djamentową, w kontuszu granatowym złotemi sznury ubranym, w żupanie z lamy w kwiaty różowe. Stosowny pas lity, opasywał go kilkakroć i spadał od węzła grubego, w złocistej bogatej frendzli.
Nieco surowo, poważnie, ale zawsze uprzejmie bardzo, przywitał starosta nowo przybyłego. Nadto był oswojony z widokiem wspaniałości, aby okazać najmniejsze podziwienie, aby najlżejszą pochwałą, uradował gościa. Był to sposób pomszczenia się na nim, za chęć upokorzenia tym zbytkiem; i ile kroć rotmistrz egzaltował się nad czem, starosta udawał że nie słyszy, milczał, odwracał głowę, lub mówił o czem innem. P. Katarzyna też jakby nie widziała nic, tak wzgardliwie rzucała po ścianach oczyma; jedna Zuzia słodkie wejrzenie zwracała ku mecenasowi, i tem, jak łatwo zrozumieć, serce jego zjednała sobie. Przyjęty zimniej niż się spodziewał po pierwszych odwiedzinach o drugich wróżąc, wdzięczen był p. Zuzannie, za wejrzenie i uśmiech łaskawszy. Starosta dawał uczuć Maleparcie, że przesadzając go wystawą, bogactwy przechodząc, daleko jeszcze niżej stał od niego. Co chwila mówił o swoich stosunkach, o rodzie swoim, cytował powinowate sobie pierwsze domy Polski, Litwy i Rusi, i umyślnie zawiódłszy rozmowę, na bogatych, wymienił kilku bankierów warszawskich, kilku kupców i t. p. co niezmierne posiadali fortuny. Mówił zaś o nich, jako o ludziach, których by na przedpokoju królewskim nie przyjęto.
Ostatnia część rozmowy, ubodła srodze mecenasa; ale z wesołą twarzą zniósł zadaną ranę i okazał się do końca wesołym, nadskakującym, pełnym grzeczności, mianowicie dla p. Zuzanny. P. Katarzyna bladła z gniewu spoglądając niby w inną stronę, a widząc wszystko jednakże. W sercu jej wrzała zemsta i gniew niepohamowany. Poznasz ty starą! — wołała, poznasz ją!
Po obiedzie zapraszając do siebie starostę nazajutrz, wyruszył mecenas do domu nie kontent w duszy, upokorzony, ale pełen najpiękniejszych nadziei, że się wszystko ułoży. Porozumiał się już był u starosty, o sejmikowe sprawy, i miał obiecaną wszelką pomoc. Miano o tem wszakże, później pomówić.
Starosta, nie mając nadziei przesadzić w zbytku mecenasa, chciał go teraz poniżyć, swoją dumną pokorą i skromnością. Pojechał do Grabowego dworu, niewielką kolaską, sam z rotmistrzem i dwoma ludźmi tylko. Znaczyło to: Nie mam potrzeby wysadzać się do waszeci, podziękuj że i tak cię odwiedzam. — Na sobie miał kontusz stary tabaczkowy i atłasowy wytarty żupanik, niegdyś karmazynowy, prostą karabelę u pasa; ludzie w codziennej barwie, i rotmistrzowi nawet zabroniono co innego wziąść nad powszednie ubranie.
Maleparta przyjął starostę na ganku, zdając się wielce mu być obowiązanym, za cześć wyrządzoną jego domowi, przybyciem dostojnego gościa. Dostojny gość ze swej strony, pokazywał minę dumną jakby łaskę czynił szlachcicowi. Przyjęcie było jak się spodziewać można szumne, obiad wyśmienity i nieskończenie długi, wina wyborne. Powtarzane zdrowia i kielichy, dopiero rozchmurzyły czoło starosty, dotąd zmarszczone. Zaczął się uśmiechać muskając wąsa, milej i weselej poglądać.
— Dalipan — ozwał się — Aspaneś tu sobie rezydencją pańską urządził i to tak prędziuteńko! Jak z bicza trząsł. To dziwna! Ledwiem poznał Grabowy dwór, bo to było opuszczone, zaklapane za dawnego dziedzica! A teraz, dalipan, wyśmienicie. Mianowicie mi się podobają kobierce! Moja córka dawno sobie życzy mieć choć jeden do swojej komnatki, ale u Greka w Warszawie nie mogłem nic pięknego dla niej wybrać.
— Jeźli pozwolicie — rzekł Maleparta, — poślę starościance, co mam najpiękniejszego. — Starosta dumnie spojrzał, jakby się pytał. Myślisz że przyjmiemy? A głośno dodał:
— O! bardzo wam dziękuję, zamówiłem dla niej przepyszny kobierzec w Warszawie.
Maleparta umilkł i odszedł, mrugając na rotmistrza; a gdy starosta przyglądał się to dywanom, to dziedzińcowi przez okna; mecenas odwiódłszy p. Atanazego, odezwał się do niego:
— Słuchajcie, rotmistrzu, użyć was chcę do jednej traktacji, mam prośbę —
— Całem sercem, co rozkażecie?
— Otwarcie i szczerze, mam intencją prosić starostę o rękę jego córki, wyrozumiejcie czy co z tego być może, abym posunąwszy się wstydu nie miał. Jeźli on uczyni nadzieję, pocznę bywać w Porajowie w tym celu.
Rotmistrz wąsy spuścił, oczy podniósł.
— A jeźli się to uda — dodał Maleparta — sto czerwonych złotych i koń z mojej stajni do wyboru dla waszmości.
Lice się rozjaśniało p. Atanazemu i za kolano uścisnął. Wrócili do pokoju. A gdy Maleparta, gdzieś się na chwilę wymknął, rotmistrz zdał sprawę z poselstwa staroście.
— O tem potem. — Była cała odpowiedź. — A jeźli można daj mu do zrozumienia, że łatwiej byłoby o kasztellankę.
— I on nie chce i kasztellanka dała się z tem słyszeć, że nigdyby za niego nie poszła.
— Kiedy?
— Wczoraj to mówiła publicznie.
— Damy mu odpowiedź później.
Znowu tedy wzięto się ówczesnym obyczajem za kielichy, bo niespojony nie uważał się za ugoszczonego pod panowaniem Sasów. Pić było potrzeba koniecznie, czy się chciało lub nie.
Starosta nie odtrącał kielicha a i rotmistrz nie dał sobie lać za kołnierz: wyjechali zmrokiem podpili i drzemiący obydwa; ludzie także nie całkiem trzeźwi, bo się raczyli z czeladzią, gdyż wyraźny rozkaz mecenasa, przepisał ten traktament.
Nazajutrz dopiero, posłano z odpowiedzią list rotmistrza. Nie sam go pisał pan Bryndza, ale wspólnie ze starostą, ćwiczonym w to szermierstwo wyrazów, i umiejącym w potrzebie, napisać tak aby na dwie strony można było tłómaczyć. List ten zimny, grzeczny, pełen form i łacińskich zwrotów używanych w korespondencji, powiadał tylko mecenasowi, że mógł bywać w Porajowie, ale nic nadal nie obiecywał, a raczej przestrzegał, że odwiedziny mogą spełznąć na niczem.
W skutek listu mecenas począł dojeżdżać do Porajowa coraz częściej, i bardzo wyraźnie konkurować o pannę starościankę, czego starosta zdawał się nie uważać. Kasztellanka za to widziała doskonale o co chodziło i starała się przeszkadzać ile możności, a że mniej więcej pod jej dependencją zostawała panna Zuzanna, nikt wzbronić nie mógł, ciągle jej assystować. P Katarzyna nieodstępna, nieubłaganie każdy krok śledząca, każde słowo tłumaczyła fałszywie i psuła szyki mecenasowi, wygadując na niego niestworzone rzeczy przed bratem, i jątrząc Zuzię.
Pannie Zuzannie, nie chodziło wcale o miłość Maleparty, o którą najmniej dbała, ale o za mąż pójście tylko. Pomimo przeszkód nieubłaganej ciotki, pomimo jej szyderstw, Zuzia zawsze jak najsłodziej witała konkurenta, przyjmowała go najmilej i czyniła mu ze swej strony wszelkie sukcessów nadzieje. Starosta zawsze udawał że nic nie widzi; a p. Katarzynę usiłującą go oświecić, objaśnić, źle przyjmował, upierając się, że miała przywidzenia fałszywe i nic więcej.
Tak się to wszystko ciągnęło dość długo, tymczasem nadeszły sejmiki i Maleparta serjo mówić zaczął o swojej kandydacji na posła.
Starosta, zawsze jak przez szczypce przez rotmistrza działający, zobowiązał się podtrzymać kandydata, ale wymagał na koszta, dla rozsypania między szlachtą i ujęcia potrzebnych, najmniej tysiąca czerwonych złotych. Mecenas obiecał je wyliczyć. Nastąpiły sejmiki i starosta zgromadziwszy swoich partyzantów w wielkiej liczbie, z kuchnią, piwnicą i niezmierną czeredą obszarpańców, pojechał na nie. Mecenas ze swojej strony, cały dwór zabrawszy, pociągnął za nim. Na wstępie zaraz w kościele gdzie się sejmik odbywał, drzwi główne i zakrystji osadzono swojemi, aby nie wpuszczali przeciwników; opanowano stolik i pióro, a choć wrzawa była wielka, szable się podniosły nie raz, przecież p. Jan Aleksander Paprocki posłem wybrany został. Tegoż dnia resztę, spędzono na pijatyce u niego, która trwała do następnego rana, a nazajutrz przeniosła się kosztem Maleparty i jego winem, do kwatery starosty.
Nowo wybrany, ośmielony tem, przez rotmistrza postanowił staroście definitive się oświadczyć i prosić o rękę córki. Pan Atanazy pamiętając na przyrzeczone mu sto czerwonych złotych, podjął się pośrednictwa. Starosta ujęty tysiącem dukatów, które już leżały w szkatułce, odpowiedział, że chce sam mówić z panem posłem.
Na wieczór mieli się zejść sam na sam, a choć Maleparta, wszelką sukcessu karmił nadzieję; choć mu rotmistrz dodawał ducha; wspomniawszy dumę starosty, a swoją przeszłość, niebardzo był spokojny. O wyznaczonej godzinie, starosta czekał z surową twarzą stojąc u okna, sam jeden. Wszedł pan poseł — powitali się zimno i obydwa pomieszani widocznie. Usiedli przeciw sobie, milczeli, nareszcie Maleparta odezwał się:
— Pan rotmistrz uproszony odemnie, zapewne opowiedział JW. staroście, z jaką do niego dziś prośbą przychodzę? Będąc niejako upoważniony do nadziei —
— Ja wielmożnego pana do niczego nie upoważniłem — zawołał starosta szybko; — protestuję się żem się żadną dotąd obietnicą nie związał.
— Czekam więc na otwarte odmówienie, lub przyrzeczenie — krótko dodał poseł.
— Pozwólcie, abym wprzód wzajemne nasze położenie wyświecił — rzekł starosta. Nie obrażajcie się niczem i nic mi za złe nie miejcie.
Maleparta głową poruszył — on dalej mówił:
— Jakkolwiek trzymam najlepiej o szlachectwie starodawnem wielmożnego pana i o domu ich całym, pozwolisz sobie powiedzieć, że między mną i domem moim a nim, jest przedział wielki. Gdybym zezwolił na ofiarę imienia i połączenie z nim, zamiast jedyne dziecko wprowadzić w dom zacny, wwiódłbym w nieznane nazwisko i zagasił świetne pochodzenie ostatniej dziedziczki klejnotu naszego, zaprzedając ją niejako. Mogę się połączyć przez nią z najpierwszemi domy, dość mi na posag, herbu naszego. Zważ wielmożny pan, jakąbym uczynić musiał ofiarę, dając mu córkę moją?
Maleparta poczerwieniał, biło mu serce z upokorzenia i gniewu, ale słuchał do końca cierpliwie.
— Temu wszystkiemu niezaprzeczycie, rzekł starosta a zatem, powiedzcież mi otwarcie, ofiarę za ofiarę, co dla mnie i dla córki mojej uczynić zamyślacie?
Tu już tak wyraźny poczynał się targ, że Maleparta nadzieję odzyskał, i postanowił tylko, jak najmniej dać się obedrzeć. Połączenia zaś z Porajami życzył, bo ono go wwodziło w świat inny, i dawało expektatywę honorów, których starosta w interesie własnej dumy, dla zięcia powinien się był starać.
— Podając warunki, odezwał się, mógłbym niemi, mimowolnie obrazić JW. starostę, nieumiejąc wyrachować ofiary jaką mi JW. pan czynisz, nie potrafię ocenić kompensacji stósownej. Oczekuję więc ultimatum z ust jego.
— Nie targuję się przecie o moje córkę — dumnie odparł starosta — i woli jej w niczem gwałcić nie chcę, za pierwszy kładnąc warunek, zezwolenie własne; czekam od wielmożnego pana propozycji.
— Powtarzam, że nie śmiem jej uczynić.
— Proszę o nią.
— Starając się o połączenie z domem pańskim, cenię je nadto, i lękam się utracić, abym ryzykował powiedzieć, czego potem poprawić nie wypada, ani się godzi. Lepiej jest, abyś mi JW. starosta otwarcie wyrzekł, czego po mnie wymagasz?
— Wielmożny pan jesteś uparty, dziwnie uparty.
— Powiedzcie ostrożny — mruknął Maleparta.
— Ależ przecie — rzekł starosta. Jeźli warunki wasze nie przypadną dla mnie to je poprawim.
— Nie obrazicie się mojemi, jeźli się wam za mało znaczne wydadzą?
— Bynajmniej.
Gdy się tak certują oba wzajemnie, pierwsze słowo zrzucając na siebie, jeden myślał, że wygra, gdy nie powie, drugi że zyska, gdy zda się na tamtego. Starosta sądził że Maleparta może dać więcej, niżby on śmiał żądać; mecenas że starosta mniej zażąda niż on dać myślał. Nareszcie przymuszony do uczynienia propozycji, Maleparta odezwał się głosem stłumionym, po pewnym czasu przeciągu.
— Odpisuję żonie mojej przyszłej, oprawę równającą sumie posagowej.
— Cały Porajów po mojej śmierci, lekko go liczyć na miljon, teraz dać nic nie mogę, znajdzie się po mnie.
— Mecenas skrzywił się nieznacznie i zamarszczył.
— Nie cofam słowa, rzekł, ale pozwólcie sobie uczynić uwagę, że długi umniejszą szacunek fortuny.
— Spłacam je i spłacę — krótko odparł starosta: — dalej co?
— Na wieczność zapisuję żonie Grabowy dwór z przyległościami.
— Hm! to dość pięknie — rzekł starosta i nie miałbym nic do powiedzenia na to gdyby nie pewne okoliczności. A w razie bezpotomnego zejścia wielmożnego pana?
— Dożywocie na całym majątku.
— Tylko? — spytał starosta.
— Czegoż byście chcieli więcej?
— Zapisu wieczystego całej fortuny.
Mecenas ogromne oczy otworzył.
— Chcielibyście więc wziąść wszystko? —
— Po waszem najdłuższem życiu, łaskawy panie: Zuzia może się spodziewać zawsze dłuższego od was życia si Deo placet, poświęca swoją młodość, imię, dla wielmożnego pana, czemużby ojciec dla niej nie miał myśleć o wynagrodzeniu?
— Zapis ten — po chwilce wyrzekł Maleparta — na wypadek zejścia bezpotomnego, uczynię. Nie mam krewnych, a nie mając dzieci, to mi wszystko jedno, dożywocie sobie waruję.
— Ale to naturalnie! — zawołał uradowany starosta, widząc że mu idzie jak z płatka. — Tylko jeszcze słowo.
— Słucham, co mi rozkażecie.
— Na moje interesa, potrzeba mi kilku tysięcy czerwonych złotych sposobem pożyczki, mam nadzieję, że mi ich nie odmówicie.
— Wiele ich będzie potrzeba?
— Sądzę że pięć wystarczy.
— Wyliczę je chętnie.
Po tych słowach, zmiękczony tak niespodzianą łatwością pana posła, starosta wyciągnął rękę nieutrzymując swej radości i rzekł:
— A zatem, macie moje słowo, jedziemy razem do Porajowa i tam oświadczycie się solennie, poczem nastąpią zaręczyny wasze.
Maleparta uścisnął starostę, ale zimno i nieokazując żadnego ukontentowania, okupił on ogromnemi ofiarami swoje przyszłe ożenienie, zawarte przez próżność i dumę. Pocieszał się w duszy, że raz ożeniwszy, potrafi wszystko jak zechce przerobić, i tylko te pięć tysięcy czerwonych złotych, uważał za zupełnie stracone, które przyrzekł dać staroście, reszty był pewien że odzyska. Tak się rozeszli, pomówiwszy jeszcze o interesach i tając oba przed sobą najważniejsze, gdy się na pozór bardzo serdecznie wynurzali. W kilka dni potem, upakowano kuchnie i piwnice i oba ruszyli do Porajowa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.