Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Dojeżdżając do Grabowego dworu, wielkie oczy wytrzeszczył p. Antanazy na niesłychane zmiany, jakie tu zaszły od dwóch tygodni. Posłaniec nic mu o nich nie mówił, a było o czem, zważywszy sam pospiech, z jakim się dokonały. Dziedziniec, stary dwór, oficyny, zabudowania blizkie, wyglądały do niepoznania odmłodzone, odświeżone, upięknione; droga nawet co wiodła do dworu wysadzana staremi wierzbami, przybrała jakiś pozór niedzielny. Po obu jej stronach na nowo okopano rowy, wystawiono mostki, zgarnięto suche napadłe gałęzie, wyrównano doły. Dziedziniec otoczył się świeżym bielejącym z daleka parkanem i ogromną bramą otwierał, sam dwór, do którego się teraz dojeżdżało brukowaną drogą, wybielony, z nowemi okny, drzwiami, słupami, barjerami, wydawał się jak nowy.
Stajnie, wozownie, zabudowania folwarczne równie starannie ubrane były w nową sukienkę. Ale co najbardziej, co do niepoznania zmieniało Grabowy dwór, to ruch w dziedzińcu, niedawno tak milczącym, gdzie tylko gęsi, kaczki i indyki czasem się zatrzepiotały i odezwały. Teraz wcale tu inaczej już było, przed stajniami gromadka ludzi w barwie porządnej krzątała się przy koniach, wozach, kolasach i ogromnej, złocistej, malowanej, skórą pąsową wybijanej karecie, której gałki świeciły wspaniale nad ogromnym pudłem, umocowanym na czterech wyrzynanych misternie słupach. Wiedziono pokryte żółtemi derami konie od wody i do wody, opatrywano inne, przeprowadzano zwolna w ręku. Przy folwarku kręciła się licznie zgromadzona czeladź, u drzwi domu ukazywało się pełno dworaków, siedzących, wychodzących, krzątających się, wnoszących kufry i paczki.
W obu gankach ścisk był różny.
Rotmistrz który głowę na widok tej metamorfozy stracił, i czuł że się źle wcale wydawał przy tym dworze tak świeżo i wytwornie odzianym, tak licznym; mimo że niedawno pysznił się swoim luzakiem, teraz zwinął chorągiewkę i nie wiedział już przed który ganek zajechać.
— To cały szatan — rzekł w duchu: — kiwnął palcem i patrzajcie co zrobił! Teraz to już nie żartem wygląda na jaśnie wielm. pana! Co za dwór, jaka wystawa, jaka kareta! co za konie! Do tysiąc fur djabłów, to niepojęta. Ale nie traćmy przez to głowy. Dobra nasza, bez marjasza!
I to mówiąc, a dla dodania rezonu, którego mu brakło, pokręcając wąsa potężnego, rotmistrz stanął u ganku, pytając:
— Jest pan doma?
— Jaśnie wielmożny pan?
— Już i jaśnie wielmożny! — rzekł w sobie pan Atanazy.
— Tylko co nadjechał! — odpowiedział dworzanin, mierząc oczyma przybysza.
Pan Atanazy zsiadł z konia i rzucił się we drzwi, pamiętając gdzie dawniej stał mecenas; ale go wstrzymano.
— Prosiemy tędy.
Wskazano drzwi na prawo, które się otwarły i zdziwiony coraz bardziej rotmistrz wszedł do wielkiej sali, wybitej pstrą materją w kwiaty, w której nikogo nie zastał.
— Pozwólcie żebym was oznajmił — rzekł wchodzący wygalowany (jak to już wówczas poczynano) sługa.
— Patrzcie, już czekać na siebie każe! dodał w duchu p. Atanazy. — Szatan nie człowiek! A takie to było pokorne, takie przystępne!
I gdy sługa szedł dalej w głąb, Atanazy rzucił okiem do koła. Podziwienie jego rosło co chwila wzmagając się. W tym domu, w którym będąc raz pierwszy, zastał dwa stołki drewniane, stół dębowy i tapczanik tylko, teraz wspanialej było niż na Porajowskim zamku. Ściany błyszczały świeżą i całą jeszcze pięknością swych barw, jaśniejącą materją jedwabną w kwiaty ogromne. Do koła białe ze złotem stały krzesła, stoliki marmurem kryte, kanapy, przeciw okien wielkie źwierciadła; w kącie zegar cały błyszczący od złoceń i cacek co go ubierały. Od pułapu zwieszał się pająk misternej roboty z pięknego szkła rzniętego i złoconego. A wszystko tak świeże, tak nie tknięte, tak młode, że p. Atanazemu, co przywykł był do okurzonej i wybladłej wspaniałości Porajowa, oczy od blasków się zmrużały.
Ledwie miał czas obejrzeć się, gdy sługa drzwi otwierając, poprosił go dalej, a rotmistrz przytrzymując karabelę, i cisnąc czapkę pod pachą, pospieszył. W drugiej izbie powtórne zadziwienie. Maleńka, cała była kosztownemi wschodniemi kobiercami wybita, strusie jaja wisiały z pułapu, oręż turecki po ścianach, do koła siedzenie nizkie, także dywanami na podłogę aż rozścielającemi się wybite. Rotmistrzowi aż żal było stąpać po ślicznych kobiercach, ale musiał iść i jeszcze jedną izbę przebyć. Ta była cała w drobnych zwierciadłach, od stropu do podłogi i sto tysięcy razy odbiła się w niej fizys skłopotana zgawronionego pana rotmistrza, który już o czarach myśląc miał się żegnać, gdy przeciwległe drzwi otwarły się z trzaskiem. Wszedł dziedzic otwartemi rękoma witając, kłaniającego mu się nizko, zdaleka gościa.
I Malepartę trudno poznać było. Na nim strój choć domowy, ale przedziwnie bogaty i piękny, wszędzie spinki i guzy błyszczące, na palcach sygnety, karabela kameryzowana od rękojeści aż do końca pochwy, pas z szalu tureckiego. A mina! Nie ten to już uniżony, nieśmiało patrzący szlachcic, co niedawno nie umiał słowa powiedzieć, ale ponury, surowy jak dawniej, a dumny i pewien siebie pan. Rzekłbyś że całe życie ubierał się w tyftyki i pana grał rolę. Wpatrzywszy się w oczy znawca byłby postrzegł jedyny znak fałszu: patrzały one niepewnie, nieśmiało, choć udawały dumną pewność, biegały w prawo i lewo, a to się śmiały szydersko, to groźnie badały, to blado świeciły na gniew czy strach duszy.
Maleparta postrzegł konfuzją rotmistrza.
— Ot widzisz — zawołał — jakem cię posłuchał!
— Jak to?
— Zrzuciłem dawną skórę, masz mnie w nowej.
— Ależ, prawdziwie — jąkał pan Atanazy — to nie do pojęcia.
— Co, rotmistrzu?
— Te zmiany w domu, koło was, ten dwór.
— Sameś mi tego potrzebę wystawił.
— Prawda, alem —
— Aleś się nie spodziewał, tak rychłego i zupełnego posłuszeństwa?
— Bo to przechodzi wyobrażenie!
— A pieniądze od czego? — dumnie odparł Maleparta.
— Musisz ich mieć waszmość do licha, że jemu tak łatwo rozrzucać.
— Na długo nie zabraknie. — I mecenas uderzył się jakby po kieszeniach, a potem odwracając rozmowę:
— Jak tam, spytał, mają się w Porajowie?
— A, właśnie, właśnie, jaśnie wielmożny starosta polecił mi oświadczyć —
— Bardzom mu wdzięczen: siadajcie.
Rotmistrz rad był zaproszeniu, bo w skutek pospiesznej drogi i zdziwienia łytki mu drgały nieprzyjemnie. Usiadł i oglądając się na wszystkie strony, a wszędzie znajdując w zwierciadełkach powtórzoną stokroć razy twarz swoją, kawałki sukni, tu rękę, tu nogę, tam wąs i tam czuprynę — spluwał uśmiechając z dziecinnem podziwieniem.
— Komedja ten pokój! — odezwał się.
— Nie prawda że ładny?
— Aż niemiło siedzieć! wszystko zdaje się że do kogoś tyłem i o kogoś zawadzę! Zkąd jegomości ten koncept?
— Zachciałeś, to ten bestja Włoch co mi dom wyporządzał skoncypował to głupstwo, i kazał sobie dobrze zapłacie za nie, papląc mi o jakichś tam gdzieś książętach, którym podobne izby robił.
Maleparta, jak każdy nowo zbogacony i pierwszy raz chwalący się swem dobrem, niewymownie połechtany był podziwieniem naiwnem rotmistrza!
— Ależ wystąpiłeś pan, wystąpiłeś! — zawołał Atanazy. — Stupendum! A jaka kareta, choć do Warszawy.
— Bo też z Warszawy sprowadzona.
— A konie?
— Drogo bo mnie kosztują! rzekł Maleparta z ciężkiem westchnieniem, które wydało go, że jeszcze żałował pieniędzy.
— I czyż dziw że drogo!
— A widziałżeś dwór? — spytał Maleparta.
— Widziałem, wszystko widziałem i ciągle się dziwię.
— A tamte izby?
— Nie wiem czy u króla piękniejsze.
— A co kosztuje! — rzekł znowu mecenas. — Nie uwierzysz.
— O! uwierzę bardzo! Teraz już jegomości nic nie pozostaje — dodał zręcznie wywiązując się z poselstwa rotmistrz — jak ożenić się i zostać posłem.
— Tak myślisz?
— Tak sobie powiedziałem, zobaczywszy te cuda.
— O tem potem! — rzekł powstając mecenas i pocierając ręką po czole. — Przekąsisz co rotmistrzu?
Pan Atanazy tylko się ukłonił, mając na pamięci, znajome: Qui tacet consentire videtur.
Mecenas w dłonie klasnął i nadbiegła służba dworna drzwiami.
— Przekąski!
Trochę poczekali, Maleparta tymczasem obwodził rotmistrza, pokazywał mu wszystko szczegółowie i jako prawdziwy dorobkowicz, każdej rzeczy cenę mówił, nad każdą droższą się unosił, rozkazując chwalić i uwielbiać koniecznie. Aż znowu drzwi się otworzyły i dwóch sług wnieśli na ogromnej tacy srebrnej żądaną przekąskę. W kilku flaszach były gdańskie wódki, na misie złocistej kurzyła się wyborna kiełbasa, w drugiej bigos zapachem nęcił, były i flasze z winem i kielichy i słodkie zakąski podostatkiem.
Oblizał się na ten dostatek rotmistrz, uśmiechnął zwycięzko mecenas, zdając mówić: A co?? Nie mniej bowiem od śniadania, zwracało oczy pana Atanazego podanie go na tacy ciężkiej srebrnej, w misach złoconych, w flaszach rzniętych, całych połyskujących, kolorowanych. Wkrótce jednak zapomniał o tem wszystkiem, począwszy po jednym i drugim kielichu, na jedną i drugą nogę, staroświeckim obyczajem, wypitym, zajadać wyborną przekąskę. A zajadał tak, że mu za uszyma trzeszczało, że wąsy smarowały się w sos, zawadzały i unosiły z sobą kawałki bigosu i szamerowały rozlicznemi jasnemi pręgi nowiuteńki jeszcze kontusz, o którym w zapale zapominał. Zaczęto pić węgrzyna i gdy słudzy odeszli zostawiwszy flaszę na stole, poczęła się rozmowa ożywiona między gospodarzem a gościem, bo oba mieli na siebie widoki i wzajemnie wybadywać się chcieli, a obu rezolutności dodał trunek.
— Powiadam jegomości — rzekł rotmistrz ocierając usta zatłuszczone i tłuściejsze jeszcze wąsy — teraz chyba w konkury jechać i żenić się, takeś nam tu przybył pańsko i wspaniale. A jeźli się nie mylę, to to i nie bez myśli pewnie?
— Zapewne że nie bez myśli — odparł mecenas: — ale sobie moją myśl źle tłumaczycie.
— Więc tak nie jest, nie chcecie się żenić??? — spytał szybko wpatrując się w niego rotmistrz. — Żartujecie chyba ze mnie.
— Czas już było przestać domatorstwa i począć żyć, odezwał się mecenas: — chcę zostać urzędnikiem na sejmiku tutejszym, a do tego musiałem wystąpić.
— Ale na cóż tak bardzo występować, jeźli waszmość nie miałeś myśli — ożenienia.
— Jam to kilkakroć mówił ci, mój rotmistrzu, że nie obstaję przy tem, ale gdyby się trafiło.
— A! a widzisz jegomość, więc byś się ożenił? — Przerwał radośnie pan Atanazy. A widzisz!!
— Ale to tylko, gdyby dobrze a łatwo.
— Jegomość bo wszystko chcesz tak jak z płatka wywinął, i że się udało dwór, dom urządzić bez kłopotu, to i ożenićby się tak chciało. Jeszcze może, żeby i narzeczoną do domu przywieźli? Cha! cha!
— Przyznam ci się rotmistrzu, że kłaniać się nie lubię i nie będę.
— I jegomość chce jeszcze żeby się jemu pokłoniono?
— Pozwól, rotmistrzu, że kiedy dając fortunę taką, wyciągam rękę.
— Więc jegomość chcesz dać fortunę? — Zagadniony w ten sposób mecenas pomięszał się:
— Dać? albo mówiłem że dam? To się rozumie, że używać jej będzie ze mną.
— E! to wcale co innego! — odparł rotmistrz.
— Chciałeś żebym się jej zrzekł! A! a! nie takem głupi! — śmiejąc się zawołał mecenas.
— Ale jednak coś musisz dać, będąc wdowcem, a jeźli się ożenisz z panną, to secundum vetustas consvetudines zapis nieuchronny.
— Zapewne, coś nie coś.
— Z jegomościnej fortuny, to i to coś będzie jeszcze dobre. A dalipan — dodał rotmistrz — jakem mu radził zmienić tryb życia, tak bym mu teraz życzył ożenić się. Co u licha! Tak samemu jednemu gawęczyć, bez familji, bez dzieci, fortunę niewiedzieć tam komu porzucić! Życie bez celu, bez nadziei.
— Ja sam to mówię! — rzekł mecenas. — Ale niechaj no się wprzód co trafi.
— Ot, wiecie co — zawołał zbierając się na odwagę i mentalnie żegnając rotmistrz. — Ot! wiecie co, chociaż nasza znajomość krótka, i nie mogę się zaszczycać ufnością, na którą non merui, dałbym wam jeszcze jedną radę.
— Słucham jej.
— Powiem wam, (pan Atanazy zbliżając się do rozwiązania węzła, ciężko wzdychał, pot ocierał, bełkotał); — powiem wam, że mnie się zdaje abyście się starali o siostrę jaśnie wielmożnego starosty.
Mecenas się uśmiechnął, a rotmistrz choć to postrzegł kończył:
— Chociaż jaśnie wielmożny starosta i słusznie dumny jest rodem swoim i kolligacjami; rodem, który wysokiej starożytności sięga, i od brata św. Wojciecha, arcybiskupa Gnieźnieńskiego, męczennika pruskiego, wywodzi się. Chociaż Żyrosławów, Radostów, Boguchwałów, Wincentych, na biskupich stolicach, liczy między przodki swoje, chociaż znakomitego Kadłubka krewnym ma, a kasztelanów, podskarbich, podkanclerzych, począwszy od Chrobrego czasów, tuzinami do drzewa genealogicznego wiąże — (tu odchrząknął) tandem, kto wie, ażaliby się starosta nie zmiękczył i siostrze swej imci pannie kasztelance wyjść za was nie dozwolił.
Mecenas parsknął szerokim śmiechem na te słowa, które wedle pana Atanazego, wielki effekt uczynić były powinny; w nich on bowiem wszystko czego się od starosty przez tyle lat nauczył, wysypał. Jakże się przeląkł, gdy śmiech usłyszał!!! Śmiech co mu się wydał zuchwałym, prawie bluźnierskim.
— Pozwólcie sobie powiedzieć, rotmistrzu, że w naszej Polsce szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie; a szlachectwo Jastrzębców Paprockich, warte szlachectwa Porajów.
— To za wiele!!
— Nie, nie za wiele! — odparł mecenas — prawda, senatorów w mojem imieniu nie naliczę ci, ale w dzielnicy naszej nie spisałby ich na wołowej skórze! W całej Polsce rozrodzony herb Jastrzębiec, dowodzi dawności swej i ojcem on połowy znamion do których podkowy wchodzą! Wiecie to?
— Nie, nie wiedziałem — pokornie odparł pan Atanazy, który się mięszał.
— Ojczyzną Paprockich Jastrzębców była primitive ziemia Dobrzyńska: sławny on Bartosz nasz, miał za sobą Kosobudzkę kasztelankę Sierpskę wdowę po...
— Ale ja nie uwłaczam nobilitati imci panów Paprockich — przerwał rotmistrz: — wystawuję tylko, że nowym lustrem okryli by się, kolligując z starodawną rodziną Porajów, herbu Róża: wystawuję też tej kolligacji beneficia, przez wpływy i wielki kredyt jaśnie wielmożnego starosty.
— Ja bynajmniej temu nie przeczę, rotmistrzu, tylko bym chciał, abyś mi za wielką łaskę, nie okazywał kolligacji przez imci pannę kasztelankę, która wielce jest poważna i zacna osoba, ale nie pierwszej już pono młodości.
— Ale i wy też nie najmłodsi jesteście.
— Wiecie, że mężczyzna do pięćdziesięciu lat w samej sile?
— A kobieta — jąkał się pan Atanazy.
— A kobieta, decrescit począwszy od dwudziestu.
— W miarę jednak lat waszych.
— Za stara — odparł mecenas. — Nie ożenię się nigdy ze starą! Po co bym się żenił, nie mając nawet nadziei potomstwa.
Rotmistrz dostawszy tak formalnego od kosza, a nie mając plenipotencji do rekomendowania starościanki, umilkł i dalej nie nalegał, skrobał się tylko w głowę, nie wiedząc jak to wręcz odmówienie, donieść potrafi staroście, aby go nie obrazić i nie odebrać zupełnie nadziei przywiązania mecenasa.
— Z tak zacnego domu — dodał jeszcze, — choć wytrawną i dojrzałą niewiastę, nie oglądając się wziąść by można. A do tego pani Katarzyna jeszcze dziś piękna, i gdybyście widzieli ją dawniej! a! a!
— Ale ponieważ, to jest Praeteritum plusquam perfectum?
— No! no! jak chcecie! A może to i dobrze — odpowiedział rotmistrz — bo nużby starosta na to nie chciał zezwolić? On! taki dumny, tak dbały o podniesienie jeszcze gdyby można lustru imienia!
Mecenas się wykrzywił złośliwie.
— Niech będzie spokojny! nie naprę mu się panny Katarzyny, a nawet starościanki.
— A! co to, to już niepojęta! Zakrzyczał pan Atanazy, flor incomparabilis, róża w herbie Porajów i istna róża rozkwitła! I tej byś się waszmość nie naparł? Panie mnie skarż, jeźli waszmości rozumiem.
— Nie lubię się kłaniać?
— I dla niej byś się waszmość nie pokłonił?
— Hm! dla niej! — I mecenas zamilkł.
— A widzicie, a widzicie, że to tylko przechwałki! Nasza panna Zuzanna królewicza warta, i gdyby królewicz nie był się zakochał wprzód. Kto wie! Sam starosta powiada, że nielepszy Korwin od Poraja —
— Kiedyż będziecie u starosty? dorzucił biorąc czapkę.
— Jabym sądził, że starosta będzie u mnie? wszak ci byłem u niego — rzekł mecenas.
— Gdy nie dla inszej racji, to aby zobaczyć starościankę, warto drugi raz Porajów odwiedzić!
— Cha! cha! tak myślicie?
— A starosta będzie u was niechybnie, i wielekroć go zaprosicie do siebie.
— Proszę go, ile razy mnie zaszczycić zechce.
— A sami tych dni będziecie w Porajowie?
— Jutro?
— Jutro na obiadek? Starosta nawet polecił mi prosić.
— Będę mu służył.
Po tych słowach rozeszli się, i rotmistrz pomięszany, skłopotany, nie rad ze skutków poselstwa poruszony do żywego, wspaniałością i wystawą w Grabowym dworze widzianą — odjechał.
Maleparta z uśmiechem patrzał przez okno na niego, i w pochylonej głowie, wzdętych ustach, odgadywał zły humor posła.
— Szpakamiście karmieni, ale i mnie w ciemię nie bito — rzekł w duchu. — Chcieliście mnie złapać, a nie wiem kto tu się złapie z nas dwojga! Prosić was nie będę, wy mnie sami poprosicie! Chcę tego, ale nie powiem że chcę: będziecie myśleli, że wam łaskę robię. Zuzanna będzie moją! Starostę kupię za kilka set dukatów, będzie mi służył na sejmikach i w Warszawie! Tym sposobem zatrze się przeszłość, zapomni! zapomni!
I Maleparta powtarzał sto razy z wlepionemi dziko oczyma na ścianę: Zapomni! Właśnie w tej chwili musiał najbardziej czuć, że jemu tej przeszłości, zapomnieć, wyprzeć się, będzie niepodobna nigdy.
Maleparta szedł wielkiemi ofiarami do tego celu. Chciał się oczyścić w oczach ludzi, odmienić do niepoznania, wbiedz w nowy świat, w którym był nieznany i zostawić za sobą przeszłość całą, jakby się z nią żadnym nie łączył węzłem. Kosztowało jego skąpstwo i chciwość, wysypanie tylu pieniędzy, walczył z sobą, i wyrzucając je, tłumaczył sobie, że niemi kupuje zapomnienie wszystkiego.
Tymczasem, gdy mecenas przypatruje się swojej wspaniałości, cieszy się swym dworem, marzy, niepokoi, rotmistrz jedzie do Porajowa, ani już spoglądając na luzaka co mu tyle w początku swoją asystencją pochlebiał. Ze spuszczoną głową, wjechał w bramę zamkową, milcząc, oddał bułanka w ręce masztalerza i smutnie wszedł na wielkie wschody. Starosta już go czekał we drzwiach swojej komnaty. Jakże po świecącym zbytku mecenasa, brudno się wydał rotmistrzowi, niedawno tak go zachwycający Porajów. Wszystko tu zdawało się padać i rozsypywać ze starości, zbutwienia; sam starosta mniej poważny i wielki stanął mu w oczach.
— A cóż rotmistrzu?
— A cóż — z westchnieniem szepnął pan Atanazy: — to szatan nie człowiek.
— Albo co!
— Cała historja!
— Czegoś tak prędko powrócił?
— Nie było tam co robić.
— A juścić cię nie wypędził?
— Najpiękniej mnie przyjął.
— Czegożeś nos na kwintę spuścił?
— Traktaty nie udały się.
— No, opowiedzże mi wszystko, porządnie, bo niespełna cię rozumiem.
— Naprzód, masz jaśnie wielmożny pan wiedzieć, rzekł rotmistrz, że to szatan nie człowiek. Co on zrobił we dwa tygodnie z siebie i Grabowego dworu, to nie do opisania.
— Cóż takiego?
— Tać to wspaniałość królewska, złoto kapie, dwór jakby książęcy, karety, cugi, konie, barwy! galony! srebra, sprzęty od złota i kamieni!
— Co mu się stało?
— Ot, widać chce tak polować na szlachtę sejmikową, aby być wybranym.
— Bez mojej pomocy! zagrzmiał starosta — to być nie może!
— Ale owszem, on tego nie powiada: tylko posłuchajcie chwilkę a wszystkiego się dowiecie. Naprzód, kiedym wjechał, tom do połowy przytomność z podziwienia stracił! Wspaniałość niesłychana, a wszystko co zobaczyć jak z igły, świeżuteńkie!
— Znać nowo zbogaconego! — wzgardliwie bąknął starosta.
— Tandem śliczności! Pokoje wybite adamaszkami, dywanami, kobiercami, zwierciadłami. Wyobraźcie sobie że jeden cały od stropu do podłogi w zwierciadle jednem, aż patrzeć nie można: a co sreber, co makat, co bogatych sprzętów!
— Dajcież mi pokój z tem opisaniem.
— Przyjmował mnie jak wielki pan. Musiałem oczekiwać rychło li się oblicze jego ukazać raczy! Tandem, serdecznie, ochotnie mnie przyjął. Ja tedy gdyśmy — po kiełbasie napijma się — powiedziawszy, podweselili się odrobinę wyśmienitym węgrzynem, z daleka zajechałem niby żartując z ożenieniem. — A dobrze, powiada, jabym się ożenił. — Ja tedy znowu zręczniuteńko, nuż niby mu szukać narzeczonej i po długich circum lokucjach, z wielkiem wahaniem się i wątpliwością, ażaliby to przyjść mogło do skutku, wystawiłem mu w dalekiej perspektywie, połączenie z przezacnym domem Porajów, przez jaśnie wielmoż. kasztelankę. A on, panie, jak mi na to odpowie, sypiąc gdyby gradem panegirykami swojego tam jakiegoś herbu i związków.
— A do trzysta! — zawołał starosta oburzony — ośmielił się równać!
— Ale nie, nie — rzekł rotmistrz mitygując: — tylko to było dla tego, żem ja zbyt wysoko postawił tę kolligacją.
— Nie mogłeś jej postawić zbyt wysoko.
— Alem ją prawie niepodobną nazwał, dla wielkiego lustru familji jednej, a nikczemności drugiej, czem się widać szlachcic obraził.
— I cóż? — spytał starosta niecierpliwiąc się.
— A cóż! parsknął potem śmiechem niegodziasz i powiada: — albo ja szalony ze starą się żenić!
— Ośmielił się nazwać kasztelankę starą!
— Dalipan.
— A waćpan co na to?
— A cóż, zjadłem mydło i umilkłem: on potem zaczął perorować, jako się nigdy i nikomu kłaniać nie lubi, i tu mu się wypsnęło, że nie tylko dla kasztelanki, ale dla starościanki tego by nie uczynił!
— A to łajdak jakiś! — zakrzyczał w egzasperacji starosta.
— Posłuchajcież no tylko — przerwał rotmistrz: — jednak się zaraz zreflektował, i dodał: — Ot nie wiem, możebym się i pokłonił.
— Tak mówi?
— Wyraźnie, a w rozmowie z tem dał się słyszeć, że zapisy by uczynił, chociaż widać, na wielkie trudno go będzie wyciągnąć.
— Hm! hm! — mruknął starosta chodząc po izbie. — Prawda, że szatan nie człowiek. Byłem pewny, że mi się jeszcze za kasztelankę do ziemi pokłoni, a jemu się chce do imienia i młodości! Ptaszek, mości panie! Będę musiał, własną córkę poświęcić mu! Ależ przynajmniej, dowiedzieć by się potrzeba zkąd to wyszło i jak! Zkąd jemu tyle fortuny i to tak nagle, bo mówią że cale jej po rodzicach nie wziął, a po żonie tylko cząstkę.
— O tem to się dowiemy — rzekł rotmistrz: — essencja, aby go zwabić. Tak teraz podumniał, włożywszy karmazynowe hajdawary, że już myślał, iż mu jaśnie wielmożny starosta winieneś odwiedziny.
— To sprawiedliwie! Był u mnie.
— Ale ja mu to wybiłem z głowy i powiedziałem, że prosim go do Porajowa na jutro.
— Ach! toś waćpan wielkie głupstwo zrobił!
— Jak to?
— Wiesz jak to trudno teraz o pieniądze, a tu potrzeba występować; jemu się teraz wyda...
— Aleć trzeba mu pokazać kogo się wyznacza, trzeba tandem zbliżyć, aby miał czas przejrzeć się, choćby w starościance.
— To prawda! — Starosta poskrobał się po nosie, ruszył ramionami. Czy co będzie, czy nie, a ostatki na to pójdą. Ruszajże rotmistrzu do miasteczka zaraz i postaw żydom egzekucją, aby pieniędzy dali; a nie, to wszystkich do turmy.
— Kiedy się podobno nie należy?
— Jakto nie! Ja lepiej wiem, należy się — zawołał starosta! — Mogli oni Chrystusa Pana męczyć, niechże pokutują! Pieniędzy, a nie to do turmy! Należy się! Niedopłacili raty: ruszaj do miasteczka, a za żydem posłać, u którego są srebra w zastawie żeby z niemi przyjechał, jak ich teraz nie zobaczy, to gotów się domyślić. Ruszaj rotmistrzu.
Pan Atanazy pobiegł jak mógł najprędzej po wschodach, i już miał wynijść na ganek, gdy głosek, który dla niego nigdy tak nie był słodkim, wstrzymał go.
— Cóż to tak spieszysz rotmistrzu?
Pan Atanazy zdjął czapkę i powitał kasztelankę, na ten raz uśmiechającą się wdzięcznie i sznurującą sine usteczka, po nad któremi czarniawy meszek od wiatru poruszany, melancholicznie się kołysał.
— A nie wstąpisz do mnie, na wódeczkę? — spytała panna Katarzyna z najmilszym w świecie uśmiechem, gdyby mu odjąć było można, lat dwadzieścia.
— Hm! hm! — odpowiedział rotmistrz, nie mogący pojąć tej szczególnej grzeczności, nigdy go nie spotykającej. — A czemuż nie, gdyby nie tak pilno, jaśnie wielmożny starosta posyła mnie.
— Ale możesz się napić rotmistrzu? — I panna Katarzyna otworzyła drzwi swojego pokoju, a pan Atanazy zawahawszy się, nie mając siły odmówić, wszedł.
Nim się znalazła flaszka, kieliszek i zakąska, panna Katarzyna, zaczęła rozpytywać ciekawie, z nienasyconem zajęciem o sąsiada, od którego wracał. Postrzegł rotmistrz i porozumiawszy o co chodziło, postanowił wywdzięczyć się bolesnym ciosem, za tysiące przykrości, jakie mu nie raz, dziś tak słodka panna kasztelanka wyrządzała.
Niby rozczulony, zaczął się wynurzać.
— A wiecie — rzekł po cichu — z czem jeździłem do niego?
— Hm! Powiedzcież mi proszę, nic nie wiem a takam ciekawa.
— To bo się was nawet tycze!
— Mnie, na Boga! — I zaczerwieniła się ze skromności panna Katarzyna. — Cóż to?
— Starosta ma myśl.
— Jakąż, zmiłuj się.
— Chciał dać do zrozumienia — szepnął cicho rotmistrz temu panu, że dla niego jedynem szczęściem byłoby wejść w kolligacją z domem Porajów, tak wziętym, tak starożytnym, — tak...
— Ale cóż, rotmistrzu kochany?
— Tandem, polecił mi insynuować sąsiadowi, myśl połączenia z domem swoim, przez...
— Przez kogoż, zmiłujże się?
— Przez jaśnie wielmoż. kasztelankę.
— Przezemnie?
— Tak jest.
— I rotmistrz to powiedział.
— Powiedziałem.
— A cóż? zmiłujże się, cóż on na to? cóż odpowiedział.
— On — rzekł spuszczając oczy rotmistrz i zabierając ze stolika ostatni piernika kawałek — powiedział...
— Cóż powiedział?
— Nie mogę przełknąć! zaraz, zaraz — rzekł nielitościwy rotmistrz.
— Ale bo wy mnie dręczycie.
— Za pozwoleniem — zreflektował się pan Atanazy przełknąwszy. — A nie powiecież nikomu? Starosta nakazał mi najgłębsze milczenie: nie powinienbym.
— Ale zmiłujże się! Jak Boga mego kocham, nie powiem nikomu, tylko powiedzcie. Cóż on na to?
Rotmistrz ruszył ramionami.
— Powiedział, że się nigdy ze starą nie ożeni.
Panna Katarzyna usłyszawszy to, krzyknęła, cofnęła się, zmarszczyła brwi i zaczerwieniła się cała.
Rotmistrz ukłonił się i wyszedł.
— Nie daruję mu tego — szepnęła trzęsąc się kasztelanka: nie daruję mu tego nigdy! I ten niegodziwy rotmistrz! Nie daruję im tego!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.