Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Po wyjeździe Maleparty z zamku, starosta zacierając ręce, kręcąc wąsa, pociągając pasa, wszedł do komnaty, gdzie dwie panie dryzlowały poglądając w milczeniu jedna na drugą, nie bez niejakiej niechęci. Obu im marzyło się już bogate za mąż pójście, i obie roiły, że one tylko mogą się podobać Maleparcie, którego posępne oblicze, wzrok wilczy, bynajmniej ich nie odstraszał.
Obie także domyślały się, że w sobie miały współzawodnicę. Jedna drugą mierząc okiem, szukała na twarzy wyrazu uczucia, którego się w duszy domyślała, i znajdowały czego szukały, bo nie umiejąc kłamać twarzą, pod wpływem myśli silnej, wydawały się to półuśmiechem bez przyczyny zjawiającym się na ustach, to zamyśleniem głębokiem.
— Śmieszna ta ciocia, mówiła w duchu Zuzanna, że jej się dotąd śni za mąż pójście i jeszcze tak świetne.
— Dziwna ta Zuzia ze swojemi marzeniami, mówiła ciotka, pewna jestem, że jużby chciała złapać tego człowieka. Ależ szalona! młode to jeszcze, nic nie zna, nie rozumie, a już się wybiera za mąż! I za kogoż jeszcze.
Tak obydwie wzajemnie poglądały na się i szydziły w duchu z siebie, gdy wszedł uradowany w różowym humorze starosta.
— Mamy go teraz całego, rzekł, niepochlebiając, przywiązałem go do siebie węzłem ambicji, którą w nim wzbudziłem. Jedyną może mieć podporę we mnie i nie obejdzie się bez niej!
— Któż to? — spytały obie kobiety, niby nie wiedząc o czem mowa.
— A! przecież nasz sąsiad! Krezus! Krezus!
— Ale jakże okropnie wygląda! — odezwała się ciotka, udając obojętną wzgardę: — o milę czuć szlachciurę zagrodowego.
— Ja tego nieznajduję — przerwała Zuzanna — prawda że nie piękny, ale ma coś w twarzy, w ruchu, wspaniałego, wzbudzającego uszanowanie.
— Powiedzcie raczej strach i wstręt, — szydersko, złośliwie i prędko, dodała ciotka.
— Ja tego nie widzę.
— Co do mnie — rzekł starosta — nieznajduję, ani jednego, ani drugiego. At! sobie fizys jakich tysiąc na świecie! Prawda nie ma w niej wiele szlachetności, ale natomiast jest coś surowego, co za nią płaci.
I usiadł zamyślony. Widok siostry i córki, nowych mu myśli napędził do głowy. Nagle jak błyskawica przeleciał przez nią pomysł, związania Maleparty i jego fortuny ściślejszemi węzły z sobą. Począł dumać o ożenieniu go z jedną z tych dwóch kobiet, które w milczeniu siedząc, na pozór obojętne już tą samą nadzieją się kołysały.
— Ambicja obudzona, ożenienie, nowym dla mnie środkiem będzie! — rzekł w sobie: — myśl złota! Prawda, poświęcić potrzeba pamięć rodu naszego, jego świetności: ale za to, nie wiem jakich ofiar od niego wymagać nie mogę. Zrobi wszystko co zechcę.
— Co innego jest traktować z obcym, co innego z powinowatym! Potrzeba go ożenić, koniecznie ożenić! Rotmistrz mu tę myśl podda: córki nie poświęcę, nadto jeszcze młoda, mam widoki na nią, książątko to w Warszawie, bardzo na nią patrzało, mógłbym mieć zięciem człowieka wziętego u dworu i ze znaczeniem, a bogatego szwagra. Przytem, p. Katarzyna blizka lat pięćdziesięciu. On nie młody. Zmarliby bezdzietnie, sukcesja na mnie lub córkę dopilnowawszy się z intercyzą. Obstanę przytem aby zrobił opis potrzebny i rozumie się że inaczej niedopuszczę małżeństwa, chyba wyposaży ją dobrze i zapisze majątek. Myśl złota! Trochę jej poświęcić potrzeba. I ileż to ekskuzuje mnie przykładów, ile małżeństw podobnych w najpierwszych rodzinach kraju. Ile połączeń z domami szlacheckiemi, bez fortun nawet, a tu fortuna — i jaka jeszcze fortuna! Złota myśl, powtarzam, to tylko sęk, czy p. Katarzyna zechce; mówiła coś o nim z przekąsem? Pełnoletnia! Zawsze jednak zostaje pod moją władzą i opieką. Namówię ją, namówi się sama! A w ostatnim razie, w razie oporu — Zuzia pójdzie za niego! Nie chciałbym jednak dawać mu Zuzi!
Starosta mówił tak sam do siebie, chodząc po izbie wielkiemi krokami i niezważając wcale na kobiety, które w milczeniu to na siebie, to na niego poglądały.
— Tak jest! — powtarzał — jeźli tylko wieści nie zwodzą, jeźli tak bogaty w istocie, jeźli się dowiem o nim, że przynajmniej nie splamił się niczem zbyt brudnem, dam mu siostrę, wreszcie córkę. Będę go miał w ręku! Rotmistrza użyję na spenetrowanie jego zamysłów i poduszczanie go z lekka. To zręczny człowiek: rozmówmy się z nim.
Szybko wybiegł z pokoju zamyślony starosta i udał się do swojej komnaty, w drugiej stronie zamku położonej. Była to jedna z tych staroświeckich izb sklepionych, z wązkiemi oknami, grubemi i pełnemi framug ścianami, z drewnianemi wśród nich ramami, w których wisiały resztki niedopłowiałego zielonego adamaszku. Na nim z czarnych grubych ram, wyglądały zasępione portrety kilku Porajczyków, z długiemi wąsy, w szubach karmazynem pokrytych, z laskami w ręku, sygnetami na palcach, czapkami futrzanemi na głowach. Nad każdym z nich świecił herb w górze, jak owa gwiazda trzech króli, wiodący ich do wielkich czynów, do świata sławy i blasku. Starosta spojrzał wchodząc na przodków, i uczuł się małym, w oczach tych nieugiętych sarmatów. Jeden z nich poległ w obronie kraju, na granicy tureckiej; drugi zubożał na posługach Rzptej; trzeci rozsiekany został przez szlachtę, gdy ją od szału odwodził i upamiętać chciał słowy rozsądku i przykładami cnoty. Jak daleko było wnukowi do dziadów! Jeszcze ten sam na nim był strój, ta sama krew w żyłach, język w ustach, a już serce tak różne, charakter tak odmienny. Jak niżej stał od tych ludzi, co nieśli każdy do potomności z sobą jakąś zasługę i cnotę!
W tej izbie, nie było jak dawniej bywało, za onych dziadów i pradziadów sławnych; wisiały tam niegdy kolczugi, zbroje, pancerze, pawęże, proporce, buńczuki, szable, arkabuzy, rusznice — teraz na ścianie jednej zwierciadło w ramach srebrnych, na drugiej wizerunek bitwy wyblakły i płowy, w kącie zegar z postumentem szklannym, w pośrodku stół papierów pełen, pod nim papiery, po kątach, na oknach, całe życie w mizernych papierach, adresowanych z szczerym affektem do Mościwego pana brata, i rzuconych w kąt przez niego.
W najciemniejszym izby rogu, jedna stała karabella zardzewiała, niedotykana i widocznie tylko pro forma noszona. Nigdzie zbroi, nigdzie śladu rycerskiego dzieła, co dawniej wsiąkało w siebie wszystkie życie polskiego szlachcica. Smutno, ciemno, zapylono!!
Środkiem tej izby chodził żywo starosta z chmurnem czołem, ręce założone w tył, głowa spuszczona ku ziemi.
Posłał po rotmistrza i czekał obracając się ku drzwiom, a ten ktoby go widział przed chwilą w sali między szlachtą, wesołego, ochoczego, dumnie po gościach spoglądającego; zdziwiłby się nagłej odmianie twarzy. Porysowało się czoło, oczy blask straciły, usta uśmiech, schylił się we dwoje, zmalał, znikczemniał. Tak myśli go gryzły, tak niespokojność piekła go wewnątrz, że widać było wszystko choć na przywykłej do tajenia, co się w duszy działo, twarzy.
Nareszcie nadszedł rotmistrz, przecierając oczy, trochę podpity, bo mu zasnąć nie dali, a właśnie był uprojektował sobie spocząć, gdy go z pierwszego snu, zbudzono. Smutny, drapiąc się w głowę, stanął przed starostą, który dostrzegł, że nie można z nim było o niczem mówić na serjo, a przecież nie mogąc pokonać potrzeby wynurzenia się zawołał:
— Wiesz Atanazy, przyszła mi doskonała myśl do głowy, chciałem ci ją zaraz odkryć, bo ci ufam i tyś u mnie prawą ręką.
Rotmistrz coś mruknął dziękującego, za odpowiedź.
— Jeźli to prawda — dodał starosta, — że ten twój Paprocki, tak bogaty.
— To pewna, jaśnie wielmożny starosto, że jak gdyby był żydem, albo —
— Co pleciesz — krzyknął starosta w gniewie. — On nie może być żydem.
— Albo przechrztą — dodał spokojnie rotmistrz ziewając i ukrywając ziewanie w rękawie.
— On nie może być przechrztą — przerwał gwałtownie starosta: — to być nie może. Albo waćpan słyszałeś że on przechrzta?
— Ani wiem; ani słyszałem, ani być może. Szlachcic z szlachty starodawnej, wypróbowanej, miał (wiem od niego) sprawę z synowcami czy stryjami, nie pamiętam, o majątek. Tandem gdyby był przechrztą, nie miałby ani stryjów ani synowców.
— Masz Waćpan racją, tak, tak, — dorzucił starosta — nie może być przechrztą, nie może. Zgubiłby mnie.
— Jakto jaśnie wielmożny panie?
— A tak, bo mi doskonała myśl przyszła. Mam na niego projekta.
— To ja wiem — wycedził p. Atanazy powoli i ospałe, przecierając oczy.
— Ale Waćpan nic nie wiesz.
— Może i nie wiem.
— Słuchajże Waćpan.
— Słucham jaśnie wielmożny starosto.
— Przerywasz mi, rotmistrzu.
— Milczę jaśnie wielmożny starosto.
— Milczże i słuchaj.
— Milczę i słucham.
— Ale chciejże milczeć, naprawdę! — Rotmistrz, który po pijanu rozumując, sądził że powinien był dotrzymywać rozmowie jakiemi takiemi odpowiedziami, znowu gębę otworzył, ale mu już starosta niecierpliwy, nie dał mówić.
— Złota myśl, powiadam Waćpanu! Jeźli tak bogaty, czemu by się nie miał ożenić, albo z p. Katarzyną?
— Istotnie, ożenić by go z panną Katarzyną.
— Albo — dorzucił starosta — jeźli żadnym sposobem nie zechce, to z Zuzią.
— Istotnie jaśnie wielmożny starosto, ożenić.
— Waćpan napiły jesteś rotmistrzu?
— Istotnie, jaśnie wielmożny panie.
— Idźże waść spać.
Rotmistrz pokłonił się w milczeniu i odszedł. Dopiero nazajutrz rano, na chłodno, wzięto tę rzecz pod rozwagę.
— Ale — rzekł nasamprzód starosta — wara o tem szepnąć komukolwiek, bo fora ze dwora! Pójdziesz Aść precz bez litości.
— Jeszczem się nigdy nie wygadał.
— Waćpan go spenetrujesz, gdy tam z tego Lublina powróci, czy ma intencją ożenić się.
— Jużem go spenetrował.
— I cóż?
— Ile przypominam sobie, mówił mi że gdyby dobrze.
— Ależ nie może być lepiej nad to co mu się stręczy.
— Z panną Katarzyną?? — spytał rotmistrz.
— Chociażby.
— Nie zechce.
— Dla czego? Dojrzała, wytrawna, sam wiek dla niego, imienia pięknego, fortuny mu nie potrzeba, koligacje zaszczytne, protekcja nareszcie.
— Nie zechce.
— Dla czego?
— Bo ma pod ręką starościankę, a z dwojga wybierając.
— Ja mu jej nie dam.
— Hm! — szepnął rotmistrz — to się zobaczy, spróbuje.
— Waćpan, jak powróci, niby tak od siebie, radź mu połączenie z moją familią, ogólnie. Nie taj jednak że będą trudności.
— Alboż będą? naiwnie spytał Atanazy.
— Muszę się podrożyć!
— Aha! rozumiem.
— Mów od siebie, wystawując korzyści takiego połączenia, opisz moje wpływy, (ale zawsze od siebie): podbijaj bębenka, ja co z mojej strony potrzeba będzie uczynię. Nade wszystko wystaw mu Waćpan, że tu się bez wielkich ofiar pieniężnych i zapisów nie obejdzie. Potrzeba aby mi zapłacił za to, że się aż do niego zniżam. A jeźli mi dobrze usłużysz, bądź pewien mojej łaski i protekcji.
— Właśnie chciałem się przypomnieć jaśnie wielmożnemu staroście, już to piąty rok, jak o ten przywilej proszę, i zawsze —
— I zawsze mnie ktoś ubiegnie — przerwał niecierpliwie starosta: — ale teraz gardło ci daję, że go wyrobię u króla. Ostatnią razą król mnie ściskając przepraszał, że nie mógł zadość mej prośbie uczynić i zapewnił, że pierwszy wakans.
Rotmistrz za kolano uścisnął starostę.
— To Waćpana interes jak mój — dodał pan — bo jeźli nie będę miał pieniędzy od tego człowieka, nie pojadę do Warszawy i wszystko w łeb weźmie.
— Ja się będę starał duszą i sercem jaśnie wielmożny panie.
— Równie dla mnie, jak dla siebie to uczynisz. Dodaję jeszcze, jeźli się to uda, karego ogierka z mojego stada co się tak Waści podobał. A kiedy miał powrócić z Lublina?
— Mówił że z drogą do dwóch tygodni zabawi.
— Przypomnij mi waść, abym się potem w Lublinie o nim dowiedział.
— Dowiemy się, ja sam pojadę.
— Dobrze, ale naprzód ułóżmy wszystko, przygotujmy, spenetrujmy go: przechrztą być nie może, ani tak już jawnym łotrem. Zresztą bogaty, wiele mu ludzie zapomną, a wiele mogą i niewiedzieć, wszak w Lublinie mieszkać nie będzie?
Po tych słowach rozstali się.
Gdy tak burzy się starosta projektami i niecierpliwie przybycia Maleparty oczekuje, dwie panie z Porajowa roją, każda sobie, na rachunek sąsiada, dziwnie piękną przyszłość. Jak to się dzieje, nie wiem, że gdy kochankowie się poznają wejrzeniem, tak samo poznają się nienawistni sobie i współzawodnicy? Jest coś co szepcze do ucha — on ci nie sprzyja, on równo z tobą do jednego bieży celu.
Poznały dwie kobiety, ciotka i siostrzenica, z wejrzenia, nie wiem z czego, że obie godziły do jednego zamąż pójścia i zawsze nie bardzo zgodne, teraz jeszcze mniej się stały przyjazne. Nie mówiły do siebie, a jeźli się ozwały, to się wzajemnie kłóły temi słówkami na pozór niewinnemi i bez znaczenia, co najgorzej bolą, bo się do rany od nich przyznać nie można, ani o nią poskarżyć. Zuzia jako młodsza i pod władzą ciotki zostająca, władzą, którą za tyrańską uważała, zawsze z uszanowaniem odzywała się do p. Katarzyny, ale niemniej ranić ją umiała boleśnie. P. Katarzyna ani się taiła ze złym humorem i swoją do siostrzenicy pretensją.
— Gdyby jej tu nie było — mówiła w duchu — musiałby pomyśleć o mnie; a tak gotów rzucić okiem na młodszą. Ale to być nie może! Nie, nie, statysta, poważny człowiek, miałżeby sobie tę przepiórkę, tego trzpiota, tę lalkę francuzką podobać? — Nigdy, pewna jestem, że jeźli myśli o ożenieniu, zwróci się ku mnie.
Zuzia spoglądając na ciotkę mówiła w duszy znowu:
— Jużcić cioci śmiesznie byłoby chcieć iść za mąż! Mało co młodsza od ojca, sama mówi, że pamięta doskonale nieboszczyka Augusta II! A on, mógłżeby pomyśleć o niej? Niepodobna! O! gdyby się ze mną ożenił!
Z tą myślą troje mieszkańców Porajowskiego zamku, kładli się spać, i wstawali przez dwa tygodnie.
Z rozkazu starosty, od połowy drugiego, codziennie konny posłaniec, przejeżdżał przez Grabowy dwór, zatrzymywał się u karczmy i pytał arędarza o powrót pana. Żyd zawsze odpowiadał: codzień się spodziewają.
Nareszcie jednego dnia, doniósł posłany, że kuchnie, konie powodne i część dworu nadeszły, a dziedzic spodziewany był nazajutrz.
Rotmistrz pobiegł z wiadomością do starosty — uśmiechając się do siebie.
— A co tam!
— A co! dziwne dziwy jaśnie wielmożny starosto. Wszak to nasz sąsiad, już spaniał.
— Powrócił!
— Nie, jeszcze nie, dopiero się go jutro spodziewają. Ale słyszycie! on com go w białym kitlu płóciennym, z jednym chłopakiem do posług, pierwszy raz tam będąc, znalazł, teraz jedzie dworno, kuchnie, konie powodne i część dworu dziś przyszły.
— Któż ci to mówił?
— Posłany i dodaje, że dwór ogromny, konie piękne, czeladź ubrana wytwornie i kuchnie i piwnica zajmowały kilka wozów.
— Skutek danych mu tu przestróg. To wyśmienicie — zawołał starosta — znać że słaby człowiek, zrobiemy z nim co zechcemy! Waćpan miej się na pogotowiu do wyjazdu jutro.
— Jutro dopiero przyjedzie.
— Masz racją, więc pojutrze dopiero, pojutrze rano na bułanego, a uważaj dobrze abyś mi wszystko opisał dokładnie. Dziwny człowiek, dodał, albo my go nie rozumiemy, albo słabego bardzo charakteru; z czego się cieszę mocno.
— Ale, ale — przerwał po chwilce odwołując od drzwi rotmistrza: — kiedy tak, Waćpanu nie wypada zjechać do niego lada jak, bo byś źle tam mój dwór reprezentował. Weź ze sobą Kondrata niemca luzaka, rząd na konia nowy, i przybierz się jak tam uważasz.
— Już to niepochlebiając sobie — odpowiedział rotmistrz (trochę rad luzakowi, trochę markotny przestrogą) — damy sobie radę.
W pół godziny potem, starosty siostra i córka wiedziały już, przez panny służące, które słyszały od ludzi, co słyszeli od człowieka, wiedzącego o tem od rotmistrza, iż pan Paprocki nadjechał do Grabowego dworu z królewskim dworem, w wielkiej assystencji, z kuchnią, końmi, kolasami, ludźmi, i obie na tę wieść poklasnęły w dłonie.
— Widocznie chce się starać! Już nie darmo taki zachód, taka wystawa!
I spojrzały na siebie ukradkiem, wyczytały wspólną radość, zasmuciły się nią, skrzywiły i tyłem obróciwszy, odeszły.
— Ręczę, że cioci się zdaje, że to wszystko dla niej.
Gdy nadeszło pojutrze owe, którego i starosta i rotmistrz wyglądali zarówno, raniuteńko siadł na koń Atanazy i wedle zwyczaju przeżegnawszy ziemię przed koniem, potem siebie, ruszył z kopyta, poglądając na luzaka w barwie starosty, co mu raz pierwszy assystował.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.