Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Po bezsennej, ale dla natłoku cisnących się burzliwie myśli, krótkiej nocy, Maleparta ujrzał z przestrachem świtający w oknach dzień. Wypadki nocy wydawały mu się jakby snem gorączkowym; począł się wytrzeźwiać powoli i przychodzić do siebie. Odemknął drzwi od alkierza i wywołał dependenta.
— Co to jegomości w nocy się stało? — spytał przecierając oczy pomocnik.
— A! wielkiegom się nabrał strachu — rzekł spokojniej już Maleparta. — Chodziłem w jedno miejsce, nie daleko na żydowszczyznę i zbójcy mnie napadli w Grodzkiej bramie, ledwie zdążyłem uciec przed niemi i zaryglować się, a jeszcze zuchwalcy i do wrot się dobijali.
— Proszę! — rzekł dependent — pod bokiem trybunału nie ma bezpieczeństwa na ulicach!
— Ale o tym wypadku wara gadać, — dodał mecenas.
— A ktoby gadał! — rzekł dependent.
Posławszy po szklankę mleka, zwykłe swoje śniadanie, do którego żydowski dodawał obwarzanek, Maleparta siadł do papierów. Ale nic zrobić nie mógł, tak był niespokojny i jeszcze ochłodzić się nie potrafił, a choć ustąpiła gorączka nocna, biły się jeszcze straszne myśli po głowie.
Dependent powrócił wkrótce i stawiając szklankę, odezwał się:
— A to jakaś djabla noc była, bo słychać....
— Co słychać? — spytał szybko wlepiając w niego oczy Maleparta.
— Pana Górskiego, deputata, także jacyś zbóje napadli tej nocy jadącego za miasto.
— I cóż? — podchwycił mecenas.
— Nie wiem: kogoś tam nawet ubito, a reszta uciekła — dodał chłopiec. — W całem mieście tylko o tem gadają, i już też mleczarka mówiła, że to widać jakaś banda zbójców, kiedy i jegomości napadli.
— Zkądże wie że mnie napadli?
— A to ja powiedziałem.
Mecenas porwał się z pięściami.
— Przykazałem ci abyś milczał, trutniu — a nie, to ci łeb roztłukę!
— Ja, ja, bąkał struchlały chłopiec — ale cóż to z tego?
— Kazałem ci milczeć, czy nie?
— Kazałeś.
— Więc milcz jak ściana.
— Be — będę — szepnął przerażony tą gwałtownością dependent, i ustąpił poglądając z podełba.
Cały ranek upłynął na niespokojnem udawaniu pracy, godzina sessji wybiła i mecenas, któremu o to wielce chodziło, aby się na trybunale pokazać, wdziawszy suknie, wziąwszy papiery, poszedł ku ratuszowi. Po drodze lękał się zaczepić kogokolwiek, bo zdało mu się że każdy mówić będzie o zabójstwie deputata i czytać z jego oczów niepokój, na jego czole napisany wyraz — zbójca.
Tak doszedł na trybunał już, i przeleciał wschody, gdy w ustępnej izbie podnosząc oczy, wśród żywo rozprawiającej gromadki osób, pierwszego postrzegł pana Górskiego, żywego i zdrowego, opowiadającego jak widać było swoje wydarzenie nocne.
Na ten niespodziewany widok, mecenas który był pewien, że deputat nie żyje, bo widział sam swemi oczyma z białego konia zwalonego jeźdźca, aż się cofnął przerażony, niedowierzając swym własnym oczom; opamiętawszy się jednak, prędko ochłonął i wlepiając weń ciekawe oczy, musiał ukłonem przymuszonym pozdrowić.
Niezręczność tego ukłonu i towarzyszącą mu konfuzję łatwo było deputatowi przypisać niedawnemu wypadkowi z Malepartą, ale mecenas myślał już że go wszyscy palcami jako rozbójnika wskazywali i usiadł jak najrychlej na ławie, ledwie dysząc. Deputat mówił dalej do otaczających:
— Co mnie najbardziej niepokoi, to że nie mogę pojąć przyczyny zasadzki, bo nie mam sobie do wyrzucenia przeciw nikomu takiej sprawy, co by zemstę pociągnąć mogła za sobą.
Po tych słowach zamyślił się i dodał:
— Chyba... ale to być nie może. — I rzucił okiem na mecenasa.
— A ten biedny? — spytał ktoś z boku.
— Już skończył — rzekł deputat: — opłakałem jego śmierć, bom go sam na to nieszczęsne polowanie namówił. Poczciwy Szczuka! przesiadł się na mojego białego konia, aby mi dać białonóżkę, na którym przyszła mi jechać fantazja! Może to przyczyna że zginął. Pękosławski co się wlókł z tyłu najlepiej wyszedł, bo najpierwszy drapnął nic nie oberwawszy, prócz srogiego strachu.
— I puścicie to tak płazem?
— O nie! — rzekł deputat — instygujemy, śmierć Szczuki wkłada na nas obowiązek pomszczenia się. Biedna matka, miała go tylko jednego podporą i pomocą!
— Sąż jakie ślady? dowody?
Tu Maleparta więcej niż wprzód uszów nastawił, a serce mu zabiło.
— O tem się teraz jeszcze nie mówi — odpowiedział pan Stanisław — spodziewam się że je znajdziemy, bo Bóg nigdy bezkarnie zbrodni nie puszcza.
Nigdy mecenas nie miał wiary, sam nie wiedział czemu teraz po pierwszy raz zadrgało w nim coś na te słowa, na wspomnienie nieuchronnej sprawiedliwości Bożej.
Pan Stanisław szepnął ciszej do otaczających poufałych:
— W sercu biednego Szczuki znaleźliśmy tkwiący guzik srebrny, po którym jak po nici do kłębka dojść zamierzamy.
Po tych słowach, wszedł deputat na salę, na której już inni zgromadzili się sędziowie, a mecenas rozpoczął na pozór spokojnie z otaczającemi go rozmowę. Nie było żadnej na ten dzień przypadającej sprawy, do którejby należał, i po chwili pobytu w izbie ustępnej, czując że mu ciężko między ludźmi, a pokazawszy się już wszystkim o co mu chodziło, usunął się do domu.
Nie wiem jakim przypadkiem zajrzał po raz pierwszy do alkierza zajmowanego przez żonę, a postrzegłszy w nim porozrzucane i dotąd na ziemi leżące rzeczy, począł je machinalnie z niecierpliwością na kupę ściągać.
— Trzeba posprzedawać te rupiecie — mówił do siebie — dobrze żeby i za to jaki grosz przyszedł, już mnie ona nie mało kosztuje i pieniędzy i zgryzoty.
Mówił i rozważał, ile za co wziąść od żydów będzie można, gdy z między sukien wypadł papierek, w którym coś ciężkiego uwiniętego było, i upadając zabrzęczało na ziemi. Chwycił go szybko Maleparta, i przeczytawszy nadpis znajdujący się na wierzchu, podskoczył z radości, unosząc go w górę.
— Aha! otóż i dowód! Nie myliłem się! Poczekajcie! Wygrana przy mnie. Na próżno się teraz zapierać!
W papierku znajdowała się spinka dana Rózi przez pana Stanisława przed samą śmiercią matki, a na papierze napisano wielkiemi literami:
— Do oddania panu Stanisławowi Górskiemu. Szybko schował ją w zanadrze mecenas i niedoczekawszy się ukończenia rannej sessji, wybiegł wprost do kwatery deputata.
Nowy ten wypadek stłumił w nim niespokojność i silnie go zajął. Trzymał w ręku dowód stosunków żony z panem Stanisławem, dar kosztowny, którego przyjęcie świadczyło o stopniu poufałości w jakim z sobą zostawali.
Co innego byłoby zgryzło, jego ucieszyło. — Poleciał do pana Stanisława, ale przed samym ratuszem, wstrzymał go biegącego przechrzta, po wczorajszej zasadzce przechadzający się po mieście jakby nigdy nic.
— Ha! przecież waszmości nadybałem.
— Bardzom rad ze spotkania.
— Moje pieniądze?
— A umowa?
— Wszakże spełniona.
— Żartujesz ze mnie! — deputat żyje, możecie go widzieć wychodzącego z sessji.
— To być nie może!
— Tak jest! Postrzeliliście.
— Mów waszmość pan, postrzeliliśmy.
— Ja — ja — jąkając się, rzekł mecenas — nie strzelałem!
— Koło mnieście leżeli, widziałem!
— Postrzeliliście... na śmierć pana Szczukę, a deputat z drugim uciekli.
— Aleśmy zrobili co chciałeś, zasadzaliśmy się. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi — dodał szybko.
— Bez skutku: albo mnie to... bez skutku.
— Bierz cię djabli! możem tę sztukę gdzie indziej powtórzyć. Nie zrywacie układu?
Mecenas się zawahał.
— Pomówiemy o tem kiedy indziej. Wiecie, dodał, że znaleziono guzik wasz w sercu pana Szczuka?
— Ho! i cóż?
— Myślą po guziku dochodzić i instygują, wynieście się na czas.
— To bym dopiero głupstwo zrobił!
— Czemu?
Żeby postrzegli, żem zaraz po zasadzce zniknął i pogonili za mną na pewne. Małoż takich guzików na świecie??
I przechrzta nie nalegając dalej, odszedł ku ratuszowi się kierując. Maleparta popędził dalej ku kwaterze deputata. W chwili gdy do niej dochodził, usłyszał nagle spiewy księży i człowiek niosący krzyż zastąpił mu drogę. — Jak oparzony cofnął się ku ścianie kamienicy Maleparta i pozostał przy niej jak przykuty.
Kondukt wyciągał się od strony jezuickiego kościoła ku dominikanom. Wiodło go licznie zebrane duchowieństwo. Na kirem obitym wozie w odkrytej trumnie, postrzegł Maleparta bladą twarz pana Szczuki, którego od razu poznał, w oczach mu się zaćmiło, pod kolanami zadrgało, i stał wryty sądząc, że co chwila krzykną nań — zbójca!! — Że palcem powstając z trumny wskaże nań umarły i powie:
— Ten mnie zabił!!
Kondukt przeszedł, lud za nim przepłynął, Maleparta jeszcze stał nieruchomy i drżał cały; zdawało mu się że oszaleje. Powoli przeszło wzruszenie nareszcie.
Widząc że jeszcze nie powracano z sessji i domyślając się że pan Stanisław wprost z ratusza uda się do dominikańskiego kościoła, gdzie odprawiano egzekwje, Maleparta puścił się ulicą bez myśli, aby czas zabić. Potrzebował on tej przechadzki dla ochłonienia z przestrachu, którym go przejęło spotkanie konduktu i dla zebrania rozproszonych myśli.
Zegar na krakowskiej bramie wybijał drugą, gdy znużony przechadzką gwałtowną mecenas wracał ku kwaterze deputata.
Spotkał go w samym progu, otoczonego licznym dworem i assystencją szlachty, a pozdrowiwszy dość śmiało, wyraził intencją pomówienia na osobności.
Pan Stanisław odwrócił się szybko i rzekł:
— Od niejakiego czasu, mimo policzka którym musiałem wielm. pana od siebie odpędzić, leziesz mi w oczy bezustannie, proszę więc niech ta rozmowa będzie ostatnią. Więcej ich z nim mieć nie życzę.
— I ja się spodziewam, że będzie ostatnią — odrzekł, z przyciskiem mecenas, — ale dla samego jaśnie wielm. deputata, życzę, aby się odbyła na osobności.
— Ja tego nie widzę potrzeby — rzekł pan Stanisław, nie mam tajemnic przed memi przyjaciołmi z niczego, i proszę mówić co mi powiedzieć macie.
— Jeszcze raz prosiłbym o rozmowę na osobności.
— Jeszcze raz odmawiam jej wielmożnemu panu — odrzekł pan Górski.
— Stanowczo?
— Nie mam jak jedno słowo.
— Jestem więc posłuszny — rzekł mecenas zbliżając się i głos podnosząc. — Niech będą świadkowie na to co powiem, tem dla mnie lepiej. Wczoraj jeszcze przepraszałem, dziś odwołuję przeproszenie upokarzające i domagam się satysfakcji, bo mam w ręku dowód, żeś wielmożny pan nie był obcym mojej niewiernej żonie i zostawał z nią w stosunkach tak ścisłych, żeś i bogatych na skorumpowanie jej darów nie szczędził. Oto jest — dodał, dobywając spinki z zanadrza i ukazując ją wszystkim — oto jest znaleziona przezemnie spinka, należąca do niego, jak świadczy własnoręczny napis mojej żony, na obwijającym ją papierze, pozwolicie mi mniemać, że wy, a nikt inny jesteście porywcą niewiernej.
Pan Stanisław przez chwilę stał zarumieniony i zmieszany, wszyscy na niego zwrócili ciekawe i badawcze wejrzenie. Maleparta zdawał się tryumfować.
— Nie zapieram się tej spinki — zawołał deputat po chwili.
— Biorę waszmość panów za świadków jako się do niej przyznał! — zawołał mecenas, obracając się do koła.
— Tak jest, przyznaję się do niej — rzekł pan Stanisław — ale potrzeba abym wytłómaczył, jak i kiedy dałem ją żonie wielmożnego pana.
— O tłómaczenie nie trudno — krzyknął złośliwie Maleparta, chowając corpus delicti za nadrę.
— Posłuchajcie mojego — rzekł surowo deputat. — Przechodziłem ulicą przypadkiem mimo mieszkania wielmożnego pana, gdy jego żona, zaledwie mi z twarzy znajoma...
— Pewnie dla tego żeście się waszmość tylko po nocy widywali — rozjuszony zawołał Maleparta.
— Proszę cię milcz, bo tą pięścią po raz drugi pysk ci zaprę — zawołał Górski w gniewie podnosząc rękę: — twoja żona wybiegła w rozpaczy, wołając księdza do umierającej matki, po którego ty posłać nie chciałeś. Zaklęła mnie, abym go zwołał i obłąkana prawie jęła przedemną płakać nad tem, że ani go czem opłacić, ani w razie śmierci pogrzebu sprawić nie będzie mogła. Nie płonnie lękała się waszmościnego skąpstwa, boś grosza nie dał na pogrzeb tej której ogromne miałeś w ręku dobra, a moim kosztem uczyniony, udawałeś jakobyś sam sprawił. Naówczas dałem twojej żonie worek pieniędzy i tę spinkę. Nie mogła mi jej oddać, bo mnie odtąd nie widziała, a napis świadczy, że oddać mi ją chciała.
— O! wyborna bajeczka! — zawołał Maleparta — ale nie dość jej! Sami na siebie piszecie wyrok. Napróżno byście się starali okazać, żeście dali pieniądze i spinkę przez litość. Pierwszej nie znajomej kobiecie nie daje się pieniędzy i kosztowności. Znaliście ją, mieliście z nią stosunki. Inaczej, odezwałażby się do was?
— Znałem ją dziewczyną — odpowiedział deputat — nie chcę kłamać, znałem ją, alem raz tylko w życiu z nią mówił.
— Plećcie te androny komu chcecie — odparł wzgardliwie Maleparta — Ja im nie wierzę i uważam was za uwodziciela, a niesłusznie i zuchwale obelżony od was, chociaż wczoraj jeszcze przepraszałem, dziś domagam się satysfakcji: wyzywam was na rękę.
— Mości panie — odrzekł deputat — spodziewam się że nie wątpicie, iżbym wyszedł i bił się z każdym równym.
— Jestem szlachcic jak ty.
— Aleś infamis i łotr!
Maleparta porwał się ku deputatowi, którego zasłonili otaczający.
— Kijem po grzbiecie kiedy chcesz rozprawię się z tobą — rzekł rozjątrzony Górski.
— A ja, wedle prawa odwiecznego, jak psu ci w łeb strzelę — zawołał mecenas cisnąc się do niego przez otaczających.
— Puśćcie niech go rozedrę — krzyczał Górski i pienił się od gniewu.
Zaczęto naradzać się i szeptać. Maleparta urągliwie warcząc coś niewyraźnego stał w miejscu.
Przyjaciele pana Górskiego dowodzili mu tymczasem, że jakimkolwiek był ten człowiek, nie godziło się, dawszy mu w policzek, odmówić szlachcicowi wyzwania na rękę.
— Mamże się bić z tym łotrem? — wołał deputat. — Ja, z nim?
— Potrzeba tego koniecznie.
Dał się nareszcie przekonać Górski i z pogardą odchodząc, rzekł do stojącego Maleparty:
— Przyślę kogo o oznajmienie godziny. Bądź spokojny: chciałeś krwi, będzie krew.
— Chcę jej i niechaj będzie — odparł Maleparta. — Ale słuchajcie panowie, dodał, mogę być ja pociągniony potem o napaść, lub deputat. Każdy z nas zrobi wprzód zeznanie, że sam dobrowolnie śmierć sobie zadał.
— O tem wszystkiem w miejscu i czasie pomówi się — rzekł Pękosławski. — Czekajcie nas u siebie.
— Niecierpliwie — odchodząc zawołał Maleparta.
Na tem się rozstali. Ku wieczorowi, wedle obietnicy, nadeszli dwaj wysłannicy deputata do kwatery mecenasa, który ich przyjął z krwią najzimniejszą. Postanowiono spotkać się w dniu następnym, na gościńcu do Zamościa wiodącym, z rana o wschodzie słońca; szablą bić się miano, gdyż Maleparta strzelać nie umiał i na ówczas więcej daleko na szable niż na pistolety odbywały się spotkania; każdy z przeciwników miał wprzód uczynić zeznanie, jakie doradził Maleparta i takowe zostawić u siebie w domu. Pan Stanisław brał z sobą świadków, a mecenas przywieść ich nie obiecywał, spuszczając się na tamtych, bo wyrachował, że nikt mu nie zechce nawet za świadka posłużyć. Po tych preliminarjach, Maleparta zajął się noc całą porządkowaniem papierów, pisaniem, i dopiero nad rankiem, kazawszy się dependentowi obudzić skoro świt, położył się na twardy tapczan. Ale napróżno chciał usnąć — tyle od niejakiego czasu doznanych wzruszeń zmrużyć mu oka nie dawały. Blada twarz pana Szczuki stała przed jego oczyma, jak ją widział w trumnie. Kondukt pogrzebowy chodził nieustannie po jego głowie, a śpiew rozlegał się w uszach. Niespokojny, zły, zerwał się z tapczana, nie czekając chwili wyznaczonej i poszedł dobierać szabli. Wybrał ją długą, sprężystą i prawie prostą, doświadczona już była, bo w pierwszych czasach swego zawodu bił się nią razy kilka. Potem usiadł za stół dla napisania deklaracji, którą sam proponował; ale i w tej chwili fałszywe, na przypadek swej śmierci, zostawił na papierze zeznanie, nie że dobrowolnie popełnił samobójstwo, ale że ginął wyzwany od pana Stanisława Górskiego, tym sposobem przygotowywał zemstę na po śmierci nawet.
Zaświtało. — Maleparta zbudził ludzi, pozamykał drzwi, przypasał kord i wyszedł.
Po części z potrzeby, po części z ciekawości i niecierpliwości skierował się mimo kwatery pana Stanisława, koło której przechodząc spojrzał, ale u wrót otwartych żadnego ruchu nie spostrzegł. Minąwszy więc je szedł dalej, i wkrótce stanął na umówionym placu pod dwoma dębami, niedaleko wielkiej drogi.
Świeży ranek wiosenny, chłodny, mglisty ale wesoły, młodością tchnący, obwijał ziemię, okrytą rosą perlistą. Ptaszęta świegotały żwawo, tak jak tylko na wiosnę świegotać umieją, chmury rzadkie unosiły się po nad widnokręgiem do kota, środek jego był czysty, na wschodzie jaśniał brzask poranku i księżyc z drugiej strony świecił blado zachodząc.
Od miasta ukazali się jadący konno samoczwart, mecenas poznał deputata, on wskazywał palcem na dęby, widać także postrzegł oczekującego, bo puścił się czwałem. — W chwilę przeciwnicy stali przeciw sobie. Z panem Górskim był nieodstępny Pękosławski i dwóch jeszcze nieznajomych szlachty. Kozak trzymał konie opodal. Nie pozdrowili się, ani słowem do siebie nie przemówili spotykający. Stanisław zrzucił płaszcz i spróbowawszy kilku szabel, wybrał jedną z nich. Świadkowie opodal, ale tak aby wszystko widzieć mogli, stanęli.
Zaczęło się spotkanie w milczeniu wzgardliwem. Od razu poznał, złożywszy się tylko deputant, że miał do czynienia z lepszym niż się spodziewał rębaczem. Maleparta nacierał zajadle, Górski bronił się zimno, oczekując aż zmęczy przeciwnika. Ale na próżno, kilkakroć nieznacznie się drasnęli. Zdawało się że Maleparta wolnieć i męczyć się zaczął, potem słabnąć widocznie. Deputat natarł żywiej korzystając z tego i pędził już ustępującego mu przeciwnika. Chwilę tak w największem milczeniu trwała walka zmieniona, gdyż pan Stanisław ciągle nacierał a Maleparta tylko się bronił. Nagle jakby nabrał siły, gdy się najmniej spodziewał przeciwnik, płatnął go mecenas w odkrytą głowę — i powtórzył uderzenie natychmiast.
Krew oblała twarz Górskiego, któren niepuszczając z prawej szabli, lewą chwycił się za oczy, zachwiał i padł; a nim dobiegli świadkowie, Maleparta zadał mu jeszcze kilka cięć z całej siły, leżącemu na ziemi bezbronnemu.
— To zabójstwo! — wołali świadkowie.
— To zemsta! — zakrzyczał Maleparta donośnie — to mój policzek za policzek!!
I z zimną krwią otarłszy szablę o trawę, schował ją do pochew, potem stanął nad popłatanym, popatrzył jakby się chciał nasycić, i odepchnięty dopiero odszedł.
Pan Stanisław leżał bez przytomności na ziemi, a krew lała mu się z głowy strumieniem, zatamować ją i otrzeźwić omdlałego napróżno wszelkiemi znajomemi sobie sposoby starali się przyjaciele. Pękosławski pobiegł dosiadłszy konia do miasta po cyrulika Abrahama, znanego w Lublinie ze swej zręczności w podobnych razach kalectwa; reszta pozostałych na prędce robili nosze z gałęzi, aby na nich przenieść Górskiego na kwaterę. Zdawało się że rany były śmiertelne, bo głowa głęboko kilkakroć przeciętą została i upływ krwi był straszny. Raniony nie ocucił się, włożono go jeszcze nieprzytomnego na nosze, dopiero ruch, czy powiew wiatru z omdlenia go na chwilę wywiodły; otworzył oczy, powiódł niemi, westchnął i znowu je zamknął.
Powoli wlekli się niosący deputata w milczeniu smutnem ku miastu, a nim kwatery doszli, przywiózł Abrahama Pękosławski. Stary żyd, zobaczywszy rannego, którego natychmiast chciał opatrzyć i położyć bandaże, potrząsł smutnie głową, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
Na troskliwe zapytania przyjacioł nic nawet nie odpowiedział, posłał tylko po wodę, dobył narzędzi, postrzygł włosy i jął rany opatrywać. Z bolu ocucił się znowu Górski, ale z bolu powtórnie omdlał, słowa nie przemówiwszy.
— Będzie żyć? będzie żyć? — pytali do koła wszyscy.
— Pan Bóg wie, a nie ja — odpowiedział Abraham, kładnąc bandaże i trzęsąc głową, — człowiek pracuje, a Pan Bóg skutkuje. Dużo krwi stracił, bardzo ranny; potrzeba doktora, ja sam nie poradzę.
I gdy jedni nieśli Górskiego ku kwaterze, drudzy rozbiegli się za doktorem. Abraham powolnym krokiem szedł przy noszach, dając coraz wąchać octu z flaszeczki mdlejącemu.
Gdy się zbliżyli ku kwaterze, już przed nią zastali tłum znajomych, przyjaciół, sług i dworzan, lamentujący, płaczący, wyrzekający na zabójcę. Wszyscy mieli łzy w oczach a przekleństwo na ustach; potrzeba było ich widzieć z objawiającem się tak silnie przywiązaniem, aby ocenić człowieka co je wzbudzić umiał. Tłum zalegał dziedziniec, wschody, pokoje, stał u okien domu. Ubodzy, szlachta przez deputata wspierana, krzyczeli i odgrażali się, wrzawa była okropna. Ale największa boleść malowała się na twarzach sług i dworzan; niektórzy siedzieli i płakali, inni z założonemi rękami w milczeniu chodzili, inni do szabel się coraz rwali i chcieli biedz hurmem rozsiekać Malepartę.
On zaryglowany siedział już w domu, wysławszy pomocnika na wzwiady.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.