Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pana Górskiego, deputata, także jacyś zbóje napadli tej nocy jadącego za miasto.
— I cóż? — podchwycił mecenas.
— Nie wiem: kogoś tam nawet ubito, a reszta uciekła — dodał chłopiec. — W całem mieście tylko o tem gadają, i już też mleczarka mówiła, że to widać jakaś banda zbójców, kiedy i jegomości napadli.
— Zkądże wie że mnie napadli?
— A to ja powiedziałem.
Mecenas porwał się z pięściami.
— Przykazałem ci abyś milczał, trutniu — a nie, to ci łeb roztłukę!
— Ja, ja, bąkał struchlały chłopiec — ale cóż to z tego?
— Kazałem ci milczeć, czy nie?
— Kazałeś.
— Więc milcz jak ściana.
— Be — będę — szepnął przerażony tą gwałtownością dependent, i ustąpił poglądając z podełba.
Cały ranek upłynął na niespokojnem udawaniu pracy, godzina sessji wybiła i mecenas, któremu o to wielce chodziło, aby się na trybunale pokazać, wdziawszy suknie, wziąwszy papiery, poszedł ku ratuszowi. Po drodze lękał się zaczepić kogokolwiek, bo zdało mu się że każdy mówić będzie o zabójstwie deputata i czytać z jego oczów niepokój, na jego czole napisany wyraz — zbójca.
Tak doszedł na trybunał już, i przeleciał wschody, gdy w ustępnej izbie podnosząc oczy, wśród żywo rozprawiającej gromadki osób, pierwszego postrzegł pana Górskiego, żywego i zdrowego, opowiadającego jak widać było swoje wydarzenie nocne.
Na ten niespodziewany widok, mecenas który był pewien, że deputat nie żyje, bo widział sam swemi oczyma z białego konia zwalonego jeźdźca, aż się cofnął przerażony, niedowierzając swym własnym oczom; opamiętawszy się jednak, prędko ochłonął i wlepiając weń ciekawe oczy, musiał ukłonem przymuszonym pozdrowić.