Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Pan Stanisław siedział nazajutrz w swojej kwaterze dla bolu zębów, który go męczył, i otoczony przyjaciołmi, na jakich nigdy kuchni jego i piwnicy nie zbywało, słuchał jak pan Pękosławski opowiadał przytomnym wypadek z mecenasem, pstrząc go swojemi facecjami.
— Tandem — ozwał się jeden z przytomnych — i cóż tedy po policzku?
— Kolanem w tył i za drzwi jegomości wypchnęliśmy — dodał pan Jerzy.
— A on?
— Poszedł jak zmyty i tyleśmy go widzieli.
— Nie mówcie, że tyleście go widzieli — przerwał przyjaciel — zobaczycie go jeszcze pewnie, bo to człowiek, co gdy zechce szkodzić potrafi, a mściwy za katy!
— Kpiemy się z jego szkodliwości! — zawołał Szczuka, pokręcając wąsa.
— A co on nam zrobi? — rzekł Pękosławski. — Ot, odchuchawszy nadbitej szczęki będzie milczał i drugi raz w drogę nie wlezie.
— A tymczasem — rzekł inny z przytomnych — dziś już słyszałem, że podjął się sprawy pana starosty Wilskiego i grzebie się w dokumentach.
— Kto? on! — zawołał pan Stanisław.
— I — dodał ten sam — dał słyszę słowo staroście, że brakujących dokumentów odszuka.
Pękosławski rozśmiał się na głos.
— Sprawę przeciw deputatowi forytować? a to szalony!
— Dla czego? — spytał urażony trochę pan Stanisław — albośmy to wyjęci z pod praw? I owszem — i owszem! — ciekawym tylko jak się do niej weźmie, kiedy to swoją niesłusznością sławny już proces i sposobu nie tylko wygrać go nie ma, ale nawet wznowić.
— Nie mówcie tego — rzekł ktoś — promowował on i wygrywał takie sprawy, co je za zdesperowane uważano.
— Gdyby tę wygrał — zawołał pan Stanisław — wiecie waszmość panowie bracia coby z tego wynikło? Jak wam się zdaje? Odebraliby mi prawie całą majętność!
Wszystkim nosy zwisły i nikt na to pytanie odpowiedzieć nie chciał, Pękosławski aż czmychnął. Szczuka westchnął.
— I zkąd ta przyczepka? — spytał ktoś z boku nieświadomy.
— Za żonę — odpowiedział Pękosławski. — Nieborakowi jejmość uciekła do klasztoru, nie mogąc znieść srogiego obejścia, bo ją słyszę karmił spleśniałym chlebem i zgniłą rybą, a do tego po bokach pociągał.
— To fałsz — ozwał się Stanisław.
— A zkądże jegomość wiesz że fałsz?
Deputat zamilkł.
— Tandem ubzdurało się mu, że jego żonę nasz pan deputat uprowadził, co jej ani znał, ani widział.
— I to fałsz — dodał deputat — bom ją prawda znał, ale mało bardzo.
— Niechże się jegomość sam broni — odezwał się Pękosławski — ja już umywam ręce.
— Zkądże mniemanie że deputat ją uwiódł?
— Nie uwiódł ale uprowadził — przerwał pan Jerzy śmiejąc się — magna distractio.
— Ztąd podobno — kończył Stanisław — żem ją widywał w oknie siedzącą i rad się tamtędy przechodził; żem znał przed ożenieniem, a na nikogo więcej podejrzenia mieć nie mógł, tylko na mnie jednego.
— Ale — dodał ktoś — nie poczuwacie się do winy? spodziewam.
Pan Stanisław w milczeniu wzruszył ramionami pogardliwie.
Dano znać, że konie na których pokazanie oczekiwano, przywiedziono przed okna; wszyscy ruszyli oglądać siwych parę ogierów, wczoraj dopiero nabytych przez pana Stanisława.
Tymczasem pan Jerzy cofnął się z drugim w głąb okna ostatniego.
— Uważałeś — szepnął do poufałego — jak jegomość się źle bronił?
— Uważałem.
— I sam powiada, że ją znał?
— A prawda.
— I pamiętacie, że tamtego wieczora, kiedy pani mecenasowa znikła, była u nas hulanka, a gdy sobie podochocili goście, to gospodarz kazawszy nam poić i doliwać, sam kędyś owinąwszy się w płaszcz na chwilę uszedł?
— Pamiętam, i powróciwszy był czegoś niespokojny.
— Ani chybi, to jego sprawka. Ale cyt! Widać nie chce się z tem wydawać. Udawajmy że nic nie wiemy. — To mówiąc pan Pękosławski, jak gdyby tylko całe życie o siwych ogierach myślał, jął się unosić nad niemi i wychwalać, począwszy od nozdrzy do pęciny.
Wyprowadzono potem charty nabyte od pana Nabielaka Tatara, i oglądano je, bo były warte obejrzenia, tak urodliwe i szykowne; cuda zaś o ich zręczności powiadano. Oba pojedynkiem brały zające i lisy, a nie lękały się i na wilka puścić.
Oczekując objadu, do którego już stół coraz rozszerzając, w miarę przybywania gości przygotowywano, potrząsając obrusy kształtnie wysypanemi listkami kwiatów, formującemi rozmaite desenie, poczęto w dziedzińcu do wystawionego strzelać celu. Sam pan Stanisław mimo bólu zębów, może aby się rozerwać, stanął między zakładającemi o strzały i począł dawać dowody niepospolitej zręczności, przecinając kule na nożu, gdy dano znać o przyjściu mecenasa Zawady.
Porzuciwszy pistolet pobiegł ku niemu deputat i z nim razem do sypialnej udał się komnaty.
— Macie co nowego? — spytał.
— Nic — mówiłem tylko z Malepartą.
— Jam z nim mówił także — rzekł Górski — i dałem mu w twarz.
— Słyszałem i boleję nad tem — odpowiedział prawnik — źle jest draźnić dzikie zwierze, a gorzej złego człowieka.
— A wy coście z nim mówili?
— Mówiłem jako od żony ofiarując układy i zgodę.
— Nie przyjął?
— Słuchać nie chce, powiada że woli proces.
— Cóż będziemy czynić?
— Wstrzymajmy się chwilę ze stanowczemi kroki, a tymczasem....
Pan Pękosławski wbiegł cały zaperzony do izby.
— Czego tam chcesz? — spytał niecierpliwie deputat — nie mogłeś poczekać?
— Cud! cud!
— Co za cud?
— Dalipan cud!
— Oszalałeś?! daj mi pokój!
— Pan mecenas Paprocki...
— Cóż!
— Przyszedł.
— Maleparta?!
— Tak, on, czeka na jegomości w drugiej izbie.
— To być nie może.
— Ale klnę się jegomości że tak jest!
— Czegoż on chce?
— Zapewne drugiego policzka, aby krzywdy tamtej stronie twarzy nie było.
— Jakiemżo czołem?
— Takiem samem jak wprzódy. Spokojniuteńki przyszedł, gdyby nigdy nic, i prosi widzieć się z jegomością.
— Nie wychodź pan — rzekł Zawada — on gotów ci w łeb strzelić!
— Ale gdzie tam — przerwał Pękosławski — gardło dam, że przyszedł przepraszać iż na twardym jego pysku jegomość sobie rękę potłukłeś!
— Czekaj tu mecenasie — ozwał się Stanisław — nie wychodź. Gdyby cię tu zobaczył, miałby na mnie nową kreskę. Zaraz powrócę.
— Uczyń się waszmość chorym i nie wychodź — rzekł wstrzymując mecenas.
— Będzie myślał że się go boję — odparł deputat i otworzył drzwi.
W komnacie sparty o stół, czerwony pod wejrzeniami przytomnych, co chichocząc otaczali go, stał p. Paprocki, gryząc usta i wstrzymując duszący go gniew. Gdy się Stanisław ukazał, wzdrygnął się, ale przemógł i pozostał spokojnym. Wszyscy myśleli że wyzwie deputata na rękę, ale jakież było ich zdziwienie, gdy pokłoniwszy się, rzekł głośno i wyraźnie:
— Jaśnie wielmożny pan skrzywdziłeś mnie na honorze, ale ja sam, wprzód, napadłem go w własnym domu i pokrzywdziłem także bezrozumnemi słowy. Krzywda za krzywdę i koniec. Teraz przychodzę go w obliczu świadków przeprosić za uchybienie i prosić, abyś mi to zapomniał, jako ja zapomnieć muszę — będąc sam przyczyną swej zniewagi — otrzymaną srogą naukę.
Pan Stanisław tak był zdziwiony że milczał, po chwilce dopiero odezwał się trochę szydersko:
— Przebaczywszy sobie nawzajem, nie mamy nic więcej do powiedzenia. Przyjm wielmożny pan uniżony mój ukłon.
Odwrócił się i odszedł; Maleparta pokłoniwszy się także, wziął czapkę i spokojnie w swoją udał się stronę.
Po wyjściu jego łamali sobie wszyscy głowy, tłumacząc tak dziwny postępek, co go nikt zrozumieć nie mógł. Jedni mieli go za skutek bojaźni i podłości, drudzy za dziwną jakąś rachubę. Ci co znali Malepartę, radzili nie dowierzać łaszczącemu się i upokorzonemu. Pan Stanisław śmiał się.
Przez kilka godzin trwały jeszcze domysły, rozprawy, tłómaczenia i opowiadania o Maleparcie, potem jak to zwykle bywa gdzie osób wiele i zabawa szumna unosi z sobą najgłębiej tkwiące myśli, zapomniano o wszystkiem, na przemiany cytując anegdotki trybunalskie, dykteryjki starodawne o Smoliku i tym podobne we zwyczaju przy stole pogadanki, co już w większej części sto razy obiły się o uszy każdego słuchacza, a niemniej dla tego witane były zawsze równie serdecznym śmiechem. Dobrze już zmierzchało, gdy wstano od stołu próżnemi zastawionego flaszami, goście byli podochoceni, a p. Stanisław pozbył w ich towarzystwie dokuczliwego bolu zębów.
— Wiesz — odezwał się do Pękosławskiego, gdy biesiadnicy rozchodzić się zaczęli — dali mi znać o dobrych tokach nie daleko za miastem ku Zawieprzycom, posłałem tam już dla zbudowania szałasu i aby jutro być wcześniej na miejscu, pojedziemy nocą.
— A ból zębów?
— Przeszedł zupełnie.
— Ale wilgoć ranna go odnowi — reflektował Pękosławski, co wolał w łóżku ciepłem się wygrzewać niż noc spędzić na siodle, a ranek w budzie leśnej.
— Daj mi pokój, muszę się rozerwać — rzekł pan Stanisław — miasto mnie dusi.
— A kogo jegomość weźmie z sobą?
— Was obudwóch; ludzi wysłałem naprzód: każ osiodłać konia i nagotować strzelby, jeden kozak z nami niech jedzie. Księżyc świeci, noc piękna, użyjemy jej! Aby się tylko udały łowy. Dla mnie niech podadzą turczynka.
— Białego?
— Białego: pod waszmościów kasztana i białonóżkę.
Jerzy poskrobał się w głowę nieukontentowany i wyszedł w dziedziniec, gdzie głośno rozkazy wydawać począł, jak zwykł był czynić, gdy mu ich spełnienie polecano, nadając sobie powagę totumfackiego.
— Słuchajno — zawołał do masztalerza — jegomość pojedzie dziś w nocy, aby jutro rano trafić na opatrzone toki. Osiodłaj zaraz turczynka, kasztana i białonóżkę, kozak Wertun pojedzie za nami.
— A psy?
— Po kiegoż licha psy? Mówię ci że jedziem na toki!
W tej chwili zbliżył się do pana Pękosławskiego, jakiś człowiek w odartej opończy, podejrzany z postaci i podobny rozbójowi, bo twarz miał, mimo że ją okrywała kapuza, czerwoną i porysowaną od szabel, całą w narościach, guzach i szramach. Stał on w bramie, w ciemnym kącie, i na głos pana Jerzego zbliżył się ku niemu, pytając:
— To więc jaśnie wielmożny deputat dziś jedzie?
— A na co to waszmości?
— At, zwyczajnie biedota, chciałbym się do niego dostać za jałmużną i poradą, to czatuję kiedy by go zastać w domu można.
Tu skłonił się do kolan panu Jerzemu, co mu zawsze zwłaszcza przy ludziach wielu smakowało, i dodał:
— Za pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana.
— A co to chcesz kochanku?
— Kiedy też jaśnie wielmożny deputat powróci?
— Zapewne jutro wrócimy.
— I daleko to jedzie?
— Nie daleko, na łowy ku Zawieprzycom.
— I tak zaraz dziś?
— A dziś, po księżycu.
— I zapewne już go teraz widzieć nie można?
— Przyjdźcie jutro, albo lepiej pozajutro rano, gdy wszyscy suplikanci się zbiorą.
— Kłaniam do stóp jaśnie wielmożnemu panu.
— Bądź waćpan zdrów.
Odartus szybko odszedł i za bramą zniknął. Pan Pękosławski powrócił na górę.
Wróćmy teraz do Maleparty, który w chwili gdy się to dzieje, chodzi niespokojny po izbie, nie patrząc nawet na leżący przed nim stos papierów.
Mrok padał i zapalona świeca stała już na stoliku, gdy ostrożnie otwarto drzwi i wsunęła się postać w czarnym płaszczu, w której łatwo poznać było przechrztę.
— Nie mam czasu do stracenia — rzekł przybywający spiesznie — deputat dziś jedzie nocą na łowy ku Zawieprzycom, zasadzamy się w sześciu na drodze. Wybieraj się co najrychlej. Masz konia?
— Nie mam, ale go dostanę — odparł zapinając się Maleparta i wybierając w chwili.
— A pieniędzy te z sobą nie bierzesz? — spytał przechrzta.
— Wypłacę je potem, gdy się wszystko spełni, tu, na miejscu, możecie mi zaufać, macie mnie w ręku.
— Djabła w ręku!
— A jakżeż?
— Chcąc ciebie zgubić, trzeba by jednemu głowę nadstawić.
— Ależ mnie z sobą macie?
— A kat nam po tobie, jak nie masz pieniędzy. Ale nie czas się spierać, godziny upływają, musimy jechać, a ja jeszcze pozbierać ludzi moich biegnę. Wyjeżdżajcie natychmiast i czekajcie na nas u mostu, jeślibyście wprzód przybyli; jeśli nie, to my tam na was czekać będziemy, tylko nie spóźnijcie się, bo skoro księżyc zejdzie, deputat wyjeżdża.
— Dużo on ma ludzi z sobą?
— Samoczwart. — Jednego nie ma co liczyć, słyszę, bo gapimucha i do szabli niezdara. Ale nim do szabel przyjdzie, naprzód ich z rusznic pozdrowim, a ja mam celną strzelbę i guzikiem nabitą. Strzelałem nieraz po nocy do wilka, trafię i do człowieka.
Wzdrygnął się nieco mecenas, słysząc jak zimno mówił ten człowiek o zabójstwie i dreszcz go przeszedł na myśl, że równie obojętnie jemu by będąc zapłacony w łeb wypalił; ale chęć pomszczenia się przemogła i natychmiast wybierać się począł do drogi, od wszelkiego przypadku zostawując umyślnie świecę zapaloną w kwaterze, aby się światłem tym poświadczyć, że był u siebie. Ludziom powiedział, iż siada do papierów i drzwi zamyka, a sam wkrótce po odejściu przechrzty wysunął się cichaczem z domu wprost na żydowszczyznę. Biło mu potężnie serce, ale nie strachem, nie niespokojem sumienia: złością tylko i gniewem, co zawrzały na zbliżającą się chwilę nasycenia zemsty.
Na żydowszczyznie u znajomego żyda faktora, co mu posługiwał, znalazł łatwo konia z siodłem, i chociaż od dawna nie siedział w łęku i za chłopięcych czasów swych mało miał wprawy do tego, na wyjeżdżonej szkapie, łatwo sobie dał rady, gdyż ta więcej bata, niż cugli potrzebowała. Przebrnąwszy się błotnemi uliczkami przez miasto i kletki przedmieść, Maleparta znalazł się blizko mostu, gdy tylko co czerwony księżyc na szafirowem ciemnem niebie wschodzić poczynał.
Póki jechał przez miasto śmielszy był, ale znalazłszy się nagle sam jeden w gołem polu, zaczął truchleć od nieopisanego strachu. Stał już u mostu, u którego nikogo jeszcze nie zastał; wiatr tylko dął świszcząc, szumiała wezbraną wiosniana woda i zdaleka gwarzyło miasto. Przez chwilę zostawiony sam sobie, dumał o swojej tylko zemście i uśmiechał się cicho do swych myśli.
Nareszcie dał się słyszeć tentent od strony miasta i w mroku nocnym pokazało się kilka koni. Maleparta stchórzył, ale czekał w miejscu. — Zbliżyli się jeźdźcy, wszyscy byli na ciemnej szerści a różnego wzrostu koniach, zawieszone na plecach rusznice już z daleka lufami świeciły. Na przodzie jechał przechrzta, owinięty w płaszcz czarny; jak tylko postrzegł u mostu Malepartę, puścił się ku niemu i powiedziawszy tylko:
— Dalej żywo! chwili nie ma do stracenia.
Puścił się z nim razem, drogą ku Zawieprzycom naprzód.
Z początku jechali w milczeniu, ale ubiegłszy kilkaset kroków, sam Maleparta spytał:
— A gdzie się zasadzim?
— Niedaleko ztąd jest dębnik gęsty i jar, którego minąć nie można. Jest tam kamienna figura na rozdrożu, to najlepsze miejsce.
— A jak rozpoznamy naszego?
— Jedzie na białym koniu.
— Pewnie?
— Niezawodnie.
Kłusowali dalej, a za niemi owi ludzie przechrzty, szemrząc coś między sobą spieszyli. Dobiegli do zarośli dębowych i tu w samej szyi jaru zatrzymał się przechrzta.
— Stój!
— Na lewo bez drogi pod górę i z koni. — Rozkaz został wypełniony ściśle i ludzie po jednemu zbili się z drogi drapiąc krzakami. Maleparta i przechrzta szli pozsiadawszy przodem. Nieco opodal zostawiono jednego do trzymania koni, a reszta położyła się nad samym jarem w rząd tak, że przejeżdżający lufy miał nad głową; księżycowe zaś światło biło prosto na podróżnego i łatwo go było wziąść na cel. Maleparta położył się z bijącem sercem, najpierwszy z brzegu, a przechrzta szeptał po cichu swoim:
— Celować do białego konia, po wystrzale skoczym wszyscy do nich, ażeby się przekonać czy w istocie trafiony. — Ognia dawać wszystkim razem; ani słówka nie pisnąć! — Dwóch niech zastąpi od tyłu, aby nikt nie uciekł i nie pobiegł za rychło dać znać do miasta.
Po uczynionych przygotowaniach, każdy położył się w milczeniu, opatrzywszy strzelbę, i nic słychać nie było, tylko szelest wiatru w krzakach, szum daleki rzeki, a niekiedy westchnienie którego z niecierpliwszych, zaraz stłumione znakiem milczenia przechrzty.
Po długiem oczekiwaniu nareszcie daleki niewyraźny dał się słyszeć tentent. Leżący przyłożywszy ucho do ziemi, najpierwej go usłyszeli, wzajemnie się ostrzegli, zwrócili oczy na drogę i czekali.
Zbliżał się tentent, coraz a coraz wyraźniejszy, aż i głosy słyszeć się dały dolatujące z wiatrem dobitnie do ucha zbójów. Z początku była to rozmowa głośna i wesoła, potem zaczął się śpiew. Maleparta dosłyszał wyrazy znajomej pieśni pobożnej.
Kto się w opiekę.
Jezdni widać powoli bardzo jechali, bo i pieśń się skończyła, a jeszcze do jaru nie zbliżyli się. Przestawszy śpiewać, znowu zaczęli rozmawiać, i do uszu mecenasa dolatywały coraz wyraźniej słowa, niekiedy tylko silniejszem zadęciem wiatru przerwane.
— Chłodna noc! — ozwał się ktoś jeden.
— Nie od dziś wiadomo, żeś waść piecuch, panie Jerzy.
— A dalibóg nie taję się, że wolę za ciepłym piecem siedzieć.
— I piwo z grzankami popijać.
— Choćby bez piwa.
— Proszę! — I zaczęli się śmiać.
— No, co to mi za polowanie, na które trzeba jechać całą noc, a djabeł wie, czy się jeszcze uda?
— Moje lepsze — rzekł w duchu przechrzta — bo pewnie się uda. — Jadący mówili dalej.
— I dla cietrzewia tam nie spać, telepać się na szkapie.
— A zły cietrzew?
— Ba! na buraczkach wyśmienity.
— A na tokach?
— Niech go kaduk porwie!
— Czemużeś się aść nie został w domu?
— A to by pięknie było, gdybym jegomości nie dotrzymał towarzystwa.
W tej chwili nikt już nie nadstawiał ucha na rozmowę, bo jadący zbliżyli się pod sam jar i słychać było szelpotanie liści o które konie potrącały, i usuwającą się ziemię pod kopytami.
Zaciemniało w szyi jaru i razem ukazali się jezdni. Naprzód jechał ktoś na ciemnej szerści konin, dalej na białym, dalej jeszcze opodal trochę. Maleparta, jak tylko postrzegł siwego, niewytrzymawszy i nim w jar wszyscy się wcisnęli dał ognia, za nim reszta.
Za dymem przez chwilkę nic widać nie było, ale ludzie przechrzty skoczyli wnet w parów dobywając szabli, a Maleparta z niemi. Po wystrzale i wykrzyku, co się prawie jednocześnie dał słyszeć, tentent ku stronie miasta rozległ się gwałtowny i nadbiegający z szablami zbóje znaleźli tylko jednego człowieka, rozciągniętego na piasku, twarzą o ziemię upadłego. — Obok targał się postrzelony w piersi koń biały. Maleparta jak tylko to ujrzał, nieczekając więcej, obłąkany rzucił się w krzaki kędy były konie, porwawszy pierwszego z brzegu, dosiadł, zaciął silnie — poleciał! Sam nie wiedział, jak przebiegł przestrzeń dość znaczną dzielącą go od mostu, i wpadł na przedmieścia, jak przebył żydowszczyznę. Odetchnął dopiero w Grodzkiej bramie, gdzie spamiętawszy się nieco zsiadł z konia, nikogo blizko nie widząc, puścił go wolno, a sam pobiegł pędem do kwatery. Tu ledwie mogąc rozeznać klucze, odmykał i ryglował za sobą szybko, bezprzytomnie; wpadł na górę i oglądając się, nasłuchując, cały drżący, siadł za swój stół, na którym topniała reszta niedogorzałej świecy. Włosy stały mu kołem, oczy słupem, ręce się trzęsły, zęby szczękały, serce biło przez piersi całe, zimny pot go oblewał.
Zaledwie usiadł i ochłonął nieco, gdy głos tuż podle niego słyszeć się dający przeraził go tak, że się schwycił z siedzenia i rzucił w stronę z której wyszedł, z rozstawionemi rękoma, jakby miał zdusić napastnika.
— Na Boga! co to mecenasowi? — zakrzyczał wystraszony dependent.
— A! to ty! — zawołał Maleparta.
— To ja! i nie pojmuję co się z jegomością dzieje! Gdzież jegomość biegał, zkąd powrócił taki przestraszony, poalterowany?
— A jak wiesz — krzyknął mecenas — żem biegał, żem poalterowany? Po co mnie szpiegujesz? Na co?
— Na miłość Boską — ozwał się dependent — cóż ja winien że mam oczy i uszy. Leżę na tapczanie i czekam na jegomości w antikamerze, toć musiałem słyszeć jak powracał.
— Ja nie chodziłem nigdzie.
— A zkądże?
— A tobie co do tego, trutniu.
— Niechaj trutniu, ale jegomość dalipan coś nie swój — cóż się stało?
— Milcz i spij, kiedy cie nie pytam.
— Milczeć będę, a spać choćbym chciał nie mogę.
— Idź precz.
— Dalipan oszalał — szepnął dependent. Stukanie do drzwi silne i natarczywe słyszeć się dało i w jednej chwili Maleparta zgasił świecę i padł na tapczan.
— Słuchaj — rzekł do dependenta — jeźli piśniesz słowo żem nie był w domu, żem wracał w nocy; jeśli powiesz cokolwiek o tem komukolwiek, kiedykolwiek, pożegnaj się z tym światem.
— A po co ja mam to gadać?
Stukanie do drzwi trwało.
— Coś to pilnego, czy nie może jegomość otworzyć — rzekł cicho dependent — bo zabierają się drzwi wyłamywać czy co, tak w nie gruchoczą.
— Milcz!
To mówiąc zerwał się z łóżka bezprzytomny i porwawszy za kołnierz niespokojnego wepchnął do alkierza. Spuścił na zamek, potem stanął rozmyślając.
— Pewnie przechrzta bije do drzwi. A jak ci co go może gonią, złapią pod moim domem? Nie lepiejby otworzyć i zapłacić? Ale taką sumę płacić? I nie wiedzieć za co? Nie — nie!
Tymczasem bicie do drzwi nagle ustało i słychać tylko było, szybki bieg po pod oknami. Maleparta wyjrzał, jakiś człowiek pędził ku Krakowskiemu przedmieściu. Poznał przechrztę. Jeszcze chwilę niespokojny postał u okna, potem odstąpił i usiadł znużony na tapczanie, to przysłuchując się najlżejszemu stukowi w ulicy, to sam gadając do siebie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.