Po bezsennej, ale dla natłoku cisnących się burzliwie myśli, krótkiej nocy, Maleparta ujrzał z przestrachem świtający w oknach dzień. Wypadki nocy wydawały mu się jakby snem gorączkowym; począł się wytrzeźwiać powoli i przychodzić do siebie. Odemknął drzwi od alkierza i wywołał dependenta.
— Co to jegomości w nocy się stało? — spytał przecierając oczy pomocnik.
— A! wielkiegom się nabrał strachu — rzekł spokojniej już Maleparta. — Chodziłem w jedno miejsce, nie daleko na żydowszczyznę i zbójcy mnie napadli w Grodzkiej bramie, ledwie zdążyłem uciec przed niemi i zaryglować się, a jeszcze zuchwalcy i do wrot się dobijali.
— Proszę! — rzekł dependent — pod bokiem trybunału nie ma bezpieczeństwa na ulicach!
— Ale o tym wypadku wara gadać, — dodał mecenas.
— A ktoby gadał! — rzekł dependent.
Posławszy po szklankę mleka, zwykłe swoje śniadanie, do którego żydowski dodawał obwarzanek, Maleparta siadł do papierów. Ale nic zrobić nie mógł, tak był niespokojny i jeszcze ochłodzić się nie potrafił, a choć ustąpiła gorączka nocna, biły się jeszcze straszne myśli po głowie.
Dependent powrócił wkrótce i stawiając szklankę, odezwał się:
— A to jakaś djabla noc była, bo słychać....
— Co słychać? — spytał szybko wlepiając w niego oczy Maleparta.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/66
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ VI.