Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnej chwili Maleparta zgasił świecę i padł na tapczan.
— Słuchaj — rzekł do dependenta — jeźli piśniesz słowo żem nie był w domu, żem wracał w nocy; jeśli powiesz cokolwiek o tem komukolwiek, kiedykolwiek, pożegnaj się z tym światem.
— A po co ja mam to gadać?
Stukanie do drzwi trwało.
— Coś to pilnego, czy nie może jegomość otworzyć — rzekł cicho dependent — bo zabierają się drzwi wyłamywać czy co, tak w nie gruchoczą.
— Milcz!
To mówiąc zerwał się z łóżka bezprzytomny i porwawszy za kołnierz niespokojnego wepchnął do alkierza. Spuścił na zamek, potem stanął rozmyślając.
— Pewnie przechrzta bije do drzwi. A jak ci co go może gonią, złapią pod moim domem? Nie lepiejby otworzyć i zapłacić? Ale taką sumę płacić? I nie wiedzieć za co? Nie — nie!
Tymczasem bicie do drzwi nagle ustało i słychać tylko było, szybki bieg po pod oknami. Maleparta wyjrzał, jakiś człowiek pędził ku Krakowskiemu przedmieściu. Poznał przechrztę. Jeszcze chwilę niespokojny postał u okna, potem odstąpił i usiadł znużony na tapczanie, to przysłuchując się najlżejszemu stukowi w ulicy, to sam gadając do siebie.