Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mał go biegącego przechrzta, po wczorajszej zasadzce przechadzający się po mieście jakby nigdy nic.
— Ha! przecież waszmości nadybałem.
— Bardzom rad ze spotkania.
— Moje pieniądze?
— A umowa?
— Wszakże spełniona.
— Żartujesz ze mnie! — deputat żyje, możecie go widzieć wychodzącego z sessji.
— To być nie może!
— Tak jest! Postrzeliliście.
— Mów waszmość pan, postrzeliliśmy.
— Ja — ja — jąkając się, rzekł mecenas — nie strzelałem!
— Koło mnieście leżeli, widziałem!
— Postrzeliliście... na śmierć pana Szczukę, a deputat z drugim uciekli.
— Aleśmy zrobili co chciałeś, zasadzaliśmy się. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi — dodał szybko.
— Bez skutku: albo mnie to... bez skutku.
— Bierz cię djabli! możem tę sztukę gdzie indziej powtórzyć. Nie zrywacie układu?
Mecenas się zawahał.
— Pomówiemy o tem kiedy indziej. Wiecie, dodał, że znaleziono guzik wasz w sercu pana Szczuka?
— Ho! i cóż?
— Myślą po guziku dochodzić i instygują, wynieście się na czas.
— To bym dopiero głupstwo zrobił!
— Czemu?
Zeby postrzegli, żem zaraz po zasadzce zniknął i pogonili za mną na pewne. Małoż takich guzików na świecie??
I przechrzta nie nalegając dalej, odszedł ku ratuszowi się kierując. Maleparta popędził dalej ku kwaterze deputata. W chwili gdy do niej dochodził, usłyszał nagle spiewy księży i człowiek niosący krzyż zastąpił mu drogę. — Jak oparzony cofnął się ku ścianie kamienicy Maleparta i pozostał przy niej jak przykuty.