Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

U bramy deputackiej kwatery wyrwał się z rąk dworzan Maleparta, i rwiąc włosy z głowy wybiegł jak szalony na miasto. Uniesienie zbyteczne go zgubiło i zawiodło gdzie się dojść nie spodziewał. Mało by go bolał policzek gdyby był potajemnie dany, ale sromota w obliczu tylu ludzi, ale języki ludzkie, co z tego wypadku ukuć mogły niewiedzieć jakie dziwy, ale skompromitowana sprawa cała!! Idąc do pana Stanisława sądził, że trafi na tem łatwiejszego, tem pokorniejszego, że do winy poczuwającego się człowieka; stało się przeciwnie. Chcąc wymódz na nim wyznanie, za daleko się posunął rozdraźniony, i zyskał tylko sromotne uderzenie, haniebne wygnanie z domu, a co najgorsza, wzgardliwe oswobodzenie, wówczas gdy się spodziewał gorszącego więzienia, coby przynajmniej po policzku za nim mówić mogło. Wypchnięty sromotnie i nie pociągniony do prawa za napad, jak się spodziewał, nie wiedział co począć, nie pojmował jak iść dalej. Chciał wyzwać Stanisława, i nie śmiał tego uczynić i wahał się, bo nowej sromoty się lękał, odmówienia. Chciał mścić się, nie czuł się na siłach, bo myśląc odzyskać co stracił, postradał już czci ostatek. Jak obłąkany leciał nie wiedząc dokąd i po co idzie: włosy w nieładzie, potargane odzienie, dobyta szabla, zwracały na niego wejrzenia wszystkich. Wzięto go za szalonego lub pijanego, i ci co rozpoznali w biegnącym Malepartę, pojąć nie mogli, co go z zwykłej obojętności wywiodło i do takiego doprowadziło szału.
Nieprzytomny, uczuł się nagle schwytanym za rękę i wstrzymanym w biegu; podniósł już szablę i miał ciąć zajadle nie patrząc kogo, gdy głos znajomy trafił do jego uszu.
— Co ci jest? W imię Boże, człowiecze! Co ci się stało?
Tak mówił do niego ojciec Józef, kapucyn, który stał przed nim i żegnał go krzyżem świętym.
— Upamiętaj się! dokąd lecisz? — Co ci się stało? człowiecze! Bóg z tobą!
— Co mi jest? zawołał Maleparta. — Co mi jest? Puszczaj! nie powiem, nie wiem, oszalałem! Czuję policzek na twarzy — chcę zemsty!
— Bóg z tobą! zatrzymajże się choć na chwilę! Zemsta ci nie da spokoju; mów, co to jest? Gdzieś był?
— Nie mogę, nie mogę — zaryczał Maleparta — powtórzyć nie potrafię, odpowiedzieć nie umiem, wszystko stracone!
— Cóż się stało?
— Chodź do mnie.
— Nie powinienem cię opuszczać w takim stanie — odrzekł kapucyn, i wziąwszy pod rękę Malepartę, powiódł go szybko do jego domu. Tu padł na łóżko mecenas i chwilę bez przytomności leżał, pobladł straszliwie, dychał ciężko, nareszcie jakby ta burza powoli osiadać zaczęła i uspokajać się, coraz nieruchomszy leżał — pot tylko zimny kroplami występował mu na czoło.
Oczy obłąkane, przemknęły się, usta ścięły i powstał żółty, z wywróconemi rysami twarzy, ale na pozór spokojny.
Kapucyn widząc go uśmierzonym, powtórzył swoje pytanie.
— Powiedzże mi, co ci się stało?
— Mnie? nic! Zrobiłem głupstwo i odpokutowałem za nie — wyrzekł nareszcie zgrzytając zębami Maleparta. — Powiedz mi ty ojcze coś zrobił. Czy wyszukałeś moją żonę? Czyś ją nawrócił do powrotu?
— Wiem gdzie się znajduje — odpowiedział kapucyn, — ale dałem słowo, że tego nie wyjawię. Ona mi wyznała wszystko, i wiem dla czego od męża uciekać musiała. Uczynek to zawsze naganny, ale na ten raz może wybaczony.
— I ty to mówisz, księżę?
— Uderz się w piersi, człowiecze — rzekł kapucyn — a uznasz, że żyć z tobą nie mogła. Oderwałeś ją od całego świata i nic jej nie dałeś w zamian. Uczyniłeś ją niewolnicą, której tylko urągać lubiłeś: uczyniłeś ją w dostatkach nędzną. Blizką tobie była a zupełnie obojętną. Nie dałeś jej serca i tego nawet co psu, który wrot pilnuje, dają — łagodnego słowa. Bóg nie dał jej nadludzkiej, jakiej potrzeba było, cierpliwości. Mogłaż wytrzymać z tobą?
— Anim ją bił, anim katował — rzekł Maleparta — do ubóstwa była przywykła. Kochać nie umiałem, zmyślać miłości nie potrafię; mogła tak żyć, kiedy ja tak żyję, choć mnie nikt nie kocha i nikt dobrego nie da słowa.
— Ty to co innego, ależ to słaba kobieta — zawołał ojciec Józef — aleć to pieszczone dziecko, które matka przyzwyczaiła do nieustannej troskliwości, do kochania i do czułych starań.
— Temci gorzej, księżę — odparł mecenas — temci gorzej; dzieci trzeba do złego wychowywać, nie do dobrego, nie do szczęścia, którego nie ma na świecie, ale do niewoli i niedoli! — Te słowa wyrzekł z gorzkim szyderskim śmiechem.
— Wszyscy się do niej rodzim — odpowiedział ksiądz Józef powolnie — ale Bóg rozkazał kochać bliźniego i pomagać mu dźwigać ciężar życia. Ufając w miłości chrześcjańskiej bliźnich, ludzie się wychowują do lepszego trochę niżby powinni losu. Co ty mogłeś wytrzymać, mój panie, temu ona nie podołała, nie miej jej tego za złe i daruj, jako chcesz aby ci twoje winy darowano.
— Kpię ja z darowania winy! — złośliwie zawołał Maleparta — a co sam to nigdy jej nie daruję! — To mówiąc uderzył o stół pięścią. — Nigdy! mogę i muszę udać że nic nie czuję, nic nie pamiętam, ale prędzej lub później!...
— Moje dziecię — rzekł kapucyn — zły duch cię obłąkał, upamiętaj się. Musiałeś doświadczyć wielkiej przykrości; ulżyj sobie ciężaru, powierzając mi strapienie.
— Cóż ci powiem? — odparł mecenas — żem dostał w twarz przed chwilą od człowieka, któremum pierwszy raz w życiu się uniosłszy powiedział, com był powinien pomyślić, nie mówić? Ot cała historja. — Dostałem w twarz a oddam w serce. O! oddam, chyba żyć nie będę.
— Człowiecze! szatan mówi przez ciebie! — Maleparta uśmiechnął się złośliwie szydersko.
— Gdyby był wasz szatan na świecie.
— Nie chcę słuchać bluźnierstw — przerwał ojciec Józef. — Odchodzę, niech się Bóg wszechmocny zlituje nad tobą.
— Ale poczekajże ojcze — zatrzymując go za suknię zawołał mecenas — powiedz mi, cóż ci ona mówiła? Nie chce powrócić żadnym sposobem, i nie podaje warunków jakich?
— Prosi cię mojemi usty, abyś ją w pokoju zostawił. Rozwodu nie chce, bo wie że co Bóg złączył ludzie nie rozłączą; i choć przysięga ta znaglona...
— Dobrowolnie! mam świadki — zakrzyczał Maleparta.
— Rozwodu nie chce — mówił dalej kapucyn — ale żąda na zawsze usunąć się do klasztoru a mienie swoje rozdać na ubogich i kościoły.
— To wy ją mnichy podmawiacie! — zawołał mecenas — ale niedoczekanie wasze.
— Słuchaj — rzekł kapucyn — wiesz, bo widziałeś co mam, więcej nad to nie potrzebuję. Naszemu zakonowi bogatej nawet nie wolno przyjąć jałmużny, i dla tego miedzią tylko brać ją możemy. Podmawiać na swoją korzyść nie mógłbym, i nikt myślę z księży tego by nie uczynił. Ale gdyby tak było, moje dziecko, dałbym chętnie rozgrzeszenie temu, coby ci odebrał na lepszy użytek majątek wydarty wdowie i sierocie. Będę się modlił, aby cię Bóg nawrócił, a gdy uczujesz zgryzotę sumienia, naówczas dopiero przyjdź do mnie.
To mówiąc kapucyn wyszedł po cichu. Maleparta rzucił za nim wzrokiem szyderskim i zadumał się głęboko, wlepiając chmurne oczy w stół przed nim stojący.
— Ten policzek — mówił w duszy — albo jest zasłużony, co nie wiem, albo niewinnie wzięty a on porywcą. Trzeba mi dójść tego i pomścić się po cichu, tak aby śladu zemsty nie zostało. Żona w klasztorze bezpieczna, powrócić do mnie musi — dajmy się jej uspokoić i zapewnić. Będzie czas ją odebrać. Teraz do zemsty! — Wyzwać go? głupstwo! — lepiej zrobię — lepiej.
Wziął za czapkę i miał wychodzić. — Wstrzymał go hałas na wschodach.
Do izby weszło kilku ludzi nieznajomych, ze stroju i miny okazujących się bogatą szlachtą. Jeden szedł naprzód, podżyły już, siwiejący, blady, posępnego oblicza, za nim w niejakiem oddaleniu towarzystwo, w którem rozpoznał Maleparta znajomych dwóch prawników Lubelskich.
Ułożywszy twarz stosowną, mecenas udał zajętego papierami i znużonego pracą. Postąpił ku niemu najstarszy i powitawszy skinieniem głowy, odezwał się:
— Służby moje powolne: miło mi poznać tak sławnego i wielce renomowanego prawnika, jakim wielmożny pan słyniesz. Jestem Czerniawski, starosta Wilski do usług, i przyszedłem tu naradzić się z panem w jednej mojej ważnej sprawie, gdyż jak mówią nikt nad wielmożnego pana w trudnym razie.
— Pochlebiają mi, jaśnie wielmożny starosto — odrzekł z ukłonem mecenas. Jestem cały do usług jaśnie wielmożnego pana. A tymczasem siadać proszę.
— Mój patron, jegomość pan Pęchalski, opowie wielmożnemu panu o co rzecz idzie szczegółowo i dokumentalnie; co do mnie — rzekł starosta siadając — ograniczę się nie wielą słowy. Mam sprawę sukcesyjną, wielce zawikłaną na nieszczęście, z jednym z deputatów, a że w trudnych razach wielmożny pan zda się tu jedyny, stręczą mi wszyscy pomoc jego. Od trzech dni posyłałem i dowiadywałem się o niego napróżno, nareszcie sam jadąc mimo zaszedłem się personaliter submittować i spytać, azali się, mimo trudności sprawy, podjąć onej nie zechcesz?
— Z którym z deputatów? — spytał Maleparta niechętnie.
A pan Pęchalski odpowiedział:
— Tać to wielmożny pan wiedzieć musisz, bośmy ją kilkakroć przegrywali, i coraz z nowej beczki wznawiamy, z jaśnie wielmożnym Stanisławem Górskim.
Na to imię porwał się z ławy Maleparta, pokraśniały mu policzki, zapłomieniły się oczy.
— Tak, tak, przypominam, — zawołał — przypominam, sprawa, w której ichmościom dowodów tylko do wygranej brakuje. Sprawa święta.
— Święta sprawa! tak, tak, — dodał starosta — a dowody?
— Dowody będą — zawołał mecenas — i sprawę wygramy! Biorę ją na siebie. — Te słowa wyrzekł tak impetycznie Maleparta, z tak niezwykłym sobie zapałem i porywczością, że wszyscy przytomni po sobie spojrzeli, i starosta o zachwalonym adwokacie zwątpił, widząc jego niesłychaną presumpcję, niczem nie usprawiedliwioną.
— Tylekroć już szwankowałem, nawet gdy deputat przeszłego trybunału forsą mojej partji obranym nie był, że się i spodziewać nie śmiem. Choć on sam nie forytował swej sprawy, dla imienia i koleżeństwa inni ichmość panowie deputaci nie dopuszczą nawet dojść jej.
— To fraszka — zawołał mecenas — naprzód deputat często się absentuje, możemy przydybać porę kiedy go na sesji nie będzie i w mieście; powtóre deputatów ująć, jeśli, jak się spodziewam, jaśnie wielmożny starosta żałować datku nie będziesz, bardzo można.
Starosta głową kiwnął.
— Dalej — mówił żywo. — Instygatora z woźnym wołających sprawy, przekupić, co najłatwiejsza, bo na to nie wiele potrzeba. Nareszcie jeśli podobna, stającego ze strony deputata-adwokata, ująć dla siebie możemy także. Kto to taki?
Pan Pęchalski poddmuchnął nazwisko.
— I to się zrobi — rzekł Maleparta — a teraz do dokumentów, proszę o nie.
Starosta zdziwiony pospiechem z jakim brał się do sprawy mecenas, w milczeniu usunął się na stronę, a pan Pęchalski, wyjął z zanadrza sumarjusz dokumentów i status causae. Po odczytaniu papierów głęboko zamyślony Maleparta zdawał się zwątpiewać o sukcesie.
— Jaśnie wielmożny starosto, rzekł, dokumentów nam braknie. A chociaż prawa nasze w rzeczach sukcesji wielce są niedostateczne i ciemne, żywić się muszę wykładem i prejudykatami; jednakże koniecznie nam tu na poparcie potrzeba coś więcej nad to co mamy.
Za całą odpowiedź starosta uderzył ręką po kieszeni.
Maleparta się skrzywił.
— Będziemy, rzekł, szukać dokumentów po aktach.
— Szukaliśmy ich gdzie tylko było można.
— To nie racja — odpowiedział mecenas — boście ichmość źle szukali. Proszę mi zostawić papiery.
Starosta wziął na stronę Malepartę. — Wyszedł z nim do bocznej komnaty, i po chwili wrócił mecenas z rozjaśnionem nieco czołem, a za połą kontusza pod pasem widać było założony spory węzełek.
— Jestem cały na usługi — rzekł we drzwiach — i wszelkich sił dołożę, aby i dokumenta wynaleźć i sprawę na dobrym stopniu postawić. Jakoś to będzie — dodał pełnym złości uśmiechem, zacierając ręce.
Po chwilce rozmowy, w której rozpowiedziano nowemu patronowi szczegóły tyczące się sprawy, położenia wzajemnego stron obydwóch itd. — rozeszli się, z radą Maleparty, aby nie odwlekając odwiedził starosta wskazanych mu deputatów, których listę mu dano. Zaledwie byli za progiem, porwał Paprocki za czapkę, i spiesznie zatrzasnąwszy drzwi, ruszył z domu. Na wyjściu samem zastanowił się i podumał chwilę, gdzie miał iść, a potem ruszył ku ratuszowi.
Niedochodząc do niego rzucił się w prawo i przez przechodnią kamienicę, zbiegł mecenas na tyły domostw, potem ku przedmieściu. Tu ścieszkami małemi, krętemi, czepiającemi się po pagórkach, doszedł do niewielkiego stojącego między seciną kletek ubogich domku lichego pozoru. Obejrzawszy się puknął do drzwi, ale z razu nikt nie otworzył. Puknął głośniej powtóre, i dopiero dał się słyszeć chód powolny wewnątrz, i czarna głowa wyjrzała okienkiem obok drzwi w ścianie będącem. Po czem odsunął się rygiel i Malepartę wpuszczono.
— A to wy — ozwał się grubym głosem gospodarz, ogromnej atletycznej postawy mężczyzna z wielkiemi czarnemi wąsami, ten sam któregośmy widzieli dowodzącego cygańskiemi świadkami — to wy: bardzo przepraszam, nie mogłem się spodziewać takiego gościa.
W akcencie gospodarza przebijało się coś żydowskiego. — Maleparta nic nie odpowiedziawszy, wleciał do izdebki niewielkiej, ogołoconej ze sprzętów, w której tylko stały pałasze w kącie, kilka strzelb, dzbanek próżny i tapczan kilimkiem zasłany w kącie. Młoda żydóweczka siedziała pod piecem, ale na widok obcego wnet uciekła do alkierza.
— Cóż mi rozkażecie? — spytał gospodarz — potrzebujecie mnie? A widzicie żem wam dobrze potrafił usłużyć.
— Pst! cicho! — rzekł szybko Maleparta. — Nie po to co wprzódy przyszedłem. Odprawcie jeśli kto jest w alkierzu: mam mówić o daleko ważniejszem.
— Ważniejszem? — śmiejąc się przerwał gospodarz — to chwała Bogu! możecie mówić śmiało, nie ma tu nikogo — ta głupia Rachel, nic nie rozumie. Możecie mówić. No, a cóż?
— Nie będę mówił, póki nie będziemy sami. Odprawcie gdzie chcecie tę dziewczynę.
— Czegoż się tak boicie?
— Dość że nie chcę mówić przy świadkach.
Wzruszywszy ramionami wyszedł na chwilę gospodarz i coś pomruczawszy w alkierzu powrócił.
— Teraz słucham.
— Podejmiecie się usłużyć mi szablą, jakeście służyli językiem?
— Czemu nie! — zawołał przechrzta — czemu nie! O wa! aby dobrze zapłacić.
— Dobrze zapłacę.
— A na kogo? Wielka figura?
— Wielka.
— Może mecenas? — spytał gospodarz.
— Coś lepszego!
— O! może kto z trybunału?
— Z trybunału!
— Regent? hę?
— Szukaj wyżej.
— Co, wyżej?
— Śmiało.
Gospodarz strapiony zastanowił się i umilkł.
— To coś niebezpiecznego — dodał cicho.
— Niebezpiecznego w istocie — rzekł Maleparta.
— To dajcie mnie pokój.
— Jak chcecie — odpowiedział mecenas i poszedł ku drzwiom. Gospodarz jednak widocznie się wahał i nie puszczał go jeszcze.
— A powiedzcież wprzód kto to?
— Nie ma potrzeby, jeśli się nie podejmujecie.
— Stary, młody?
— Młody i odważny.
Czoło gospodarza chmurzyło się.
— Wielki pan?
— I pan — dodał Maleparta.
— To ciężka sprawa — rzekł przechrzta. Niechajno się namyślę i poradzę, a jutro dopiero dam odpowiedź.
— Słuchajżeno — zawracając się ode drzwi dołożył Maleparta — ja sam jutro przyjdę po odpowiedź, nie waż się krokiem na próg mój stąpić.
— A gdyby w nocy?
— Gdyby i w nocy: mógłby kto nadejść, mogliby cię zobaczyć wychodzącego, poznać...
— Cha! cha! zaśmiał się przechrzta — widzę że jasny pan rozumiesz, że masz jeszcze coś do stracenia!
Surowo spojrzał na gospodarza Maleparta i nie kiwnąwszy głową odszedł; ten stojąc w progu potrząsał także gęstą czupryną, mówiąc do siebie:
— I ten przechrzta ma się za coś lepszego odemnie! Jać przecie nigdy sam fałszywo nie przysiągłem, a jeśli kto zginął od mojej ręki, przeciem napadając własnego życia nadstawił! Tfu! I to się dmie, że mi nie dozwala przystąpić do siebie.
Mecenas tymczasem szybkim krokiem postępował nazad ku ratuszowi, minął placyk i skierował się ku klasztorowi dominikańskiemu, gdzie w ciemnym zaułku ulicy dostał się do kilkopiętrowego domu, zasunionego w sam głąb i jakby kryjącego się przed okiem ludzi; przeszedł jedne, drugie i trzecie wschody, aż nareszcie dopadł drzwi skrytych w sionkach ciemnych i brudnych, u których znowu długo stać i stukać musiał. Wyszedł nareszcie ku niemu średnich lat, chudy i blady człowiek, obwiniony starą opończą, w oberzniętych butach służących mu za pantofle, nasadzonych na gołe nogi. Na głowie miał zawiniętą jakąś chuścinę, brodę zarosłą, oczy zyzem patrzące i przez brew prawą szram czerwony.
— A to jaśnie, a to mecenas! chi! chi! mecenas! służeczka — odezwał się nieznajomy obwijając się opończą, z pod której białe widać było szarawary płócienne, na cieńkich kołyszące się nogach. Do nóżek upadam, servus, proszę, chi, chi, proszę. — I zamknął zaraz rygiel za wchodzącym, którego pokornie kłaniając się przyjmował. Izba do której weszli była obszerna, w pośrodku jej stół dębowy, zarzucony papierami zapisanemi, pargaminowemi karty, foljantami. Wśród nich stały kałamarze i pieczęcie, na podłodze walało się mnóstwo obrzynków papieru, ostróżyn piór i strzępków jedwabiu różnofarbnego.
Na ścianach nagich widać było tu i owdzie pozapisywane daty, nazwiska, imiona, formułki jakieś niezrozumiałe, notatki. Gdzieniegdzie przyklejony kawał papieru pro memoria. Na drugim stoliku pod oknem także plika tylko papierów leżała, a pod nim butelka szklanką wywróconą nakryta. W framudze były drzwiczki otwarte do drugiej niewielkiej izdebki, gdzie stało łóżko ubogie i nie posłane, kuferków parę kilimkami zasłanych i zegarek drewniany w skrzyni ciemno malowanej. Dwóch czy trzech dość odartych ichmościów pisali za stołem i odczytywali papiery.
Gospodarz z Malepartą udali się przez wielką izbę do bokówki, gdzie zawsze osłaniając się swoją opończą, i poprawując czupryny z pod chustki wywijającej się ów jegomość, poprosił naprzód siedzieć mecenasa.
— Przynoszę ci robotę — rzekł Maleparta.
— Nóżki całuję, chi! chi! nóżki całuję, choć jej zawsze jest do licha, że nastarczyć nie można i podołać trudno, a człek do reszty oczy wyślepi.
— Ależ to nie darmo, panie Czubak.
— Zapewne, że nie darmo, mecenasie. Ale chleb, niech go kaci porwą: człek się i strachu naje i nanudzi, nielicząc że nie ma nocy spokojnej, bo wciąż jakieś straszliwe mary po łbisku się włóczą.
— Co chcesz? — rzekł Maleparta — każdy się musi frasować. Nic bez tego!
— A zapewne, mecenasie — odparł pan Czubak — to się tak gada, a robota swoją drogą. I niechwaląc się lubi człek popracować, aby wszystko było jak się należy. Niechwaląc się, ekspedjujem przywilejów więcej niż kancelarje królewskie obie! A gdybyś waszmość widział staroświeckie hramoty naszej fabryki, gdy się dobrze w bułce chleba dopieką; gdy atrament wyżółknie, wosk na pieczęci powykrusza się, przysiągłbyś że oryginalne. No już to, niechwaląc się, lubimy robić co się zowie! To to panie nie łatwo skoncypować sine errore et menda stary dokument, albo przywilej i wypisać go ut sic. To sztuka! to sztuka! I niechwaląc się...
— Niechwaląc się mości Czubak, nieustannie się chwalisz — odrzekł mecenas.
— Niechwaląc się, ja to mówię — kończył jegomość w opończy i chustce na głowie — bo JW. mecenas, bardzo zawsze honorarja liche wyznacza, nie mając baczności co to za praca głową i ręką! Ta to potrzeba myśleć, szukać, dłubać aby się ludzie nie poznali, i wartować, która księga akt zaginęła gdzie, aby z niej wypisać ekstrakt cum omni formalitate et sigillo. Ta to mecenasie, kiedy przyjdzie podpisami świadki datować, to mozolna robota, szukać jacy kiedy żyli, kto na jakim był urzędzie, jak się pisał? kędy JK. mość w tej a tej dacie najdował się, aby się niepośliznąć. A wyrażeniaż, a łacina, a niechwaląc się i kaligrafja, to fraszka myślicie? Co starsze, to gorzej! A pieczęcie! Albo to! Niech ich kaci porwą! Mało kroniki czytać, herbarze przerzucać, akta drabować, jeszcze pamięci trza djabelskiej, aby bąka nie uciąć: a nim ten nieszczęsny dokument albo przywilej wynijdzie gotowy z fabryki, kosztuje on potu więcej niż za niego płacą pieniędzy. Niechwaląc się mecenasie.
— Nie chwal się, i daj mi gadać — przerwał Maleparta.
— Ale bo to chi! chi! szanowny mecenas wszystko chce mieć pół darmo, a to tak mi Panie Boże dopomóż, nie łatwo! A co strachu...
— A któż was musi do tego?
— Człowiek uczciwie na kawałek chleba pracuje.
— Uczciwie? — spytał Maleparta.
— A cóż? albo nie? — odbąknął jegomość w opończy, trochę oburzony. — Hm! A cóż myślicie? A mnie kaduk potem, czy tam kto mojej pracy na złe użyje, czy nie? Czy ja to wiem? Toćby i płatnerza przyszło karać, co miecze przedaje, za wszystkie zabójstwa popełnione niemi.
— A teraz ad rem, mości Czubak.
— Słucham.
— Potrzeba nam kilku dokumentów; ale akta już przez obie strony mocno wartowane były. Robota trudna, aby się na niej nie poznano, bo szczelnie wyglądać będą.
— Już to ja się tego nie boję — odpowiedział Czubak z uśmiechem — skoro wezmę na siebie, zrobię jak należy, cum omni formalitate.
— Z tego tedy grodu, a raczej z tych grodów, w których kwerendy czynione były skrupulatnie, nie ma co dawać ekstraktów; ale z poblizkich i gdzieby, prawdopodobnie, dokumenta oblatowane być mogły, uważając z których lat księgi casu belli albo incendio poprzepadały.
— A! chi! chi! tego już mnie nie uczcie, to elementa naszej sztuki — zawołał Czubak — to nasza rzecz. A jakiegoż to gatunku dokumenta?
— Naprzód, odezwał się mecenas, testamentu nam brakuje.
— To można oryginał zrobić. Trzeba tylko wiedzieć — podchwycił Czubak — z kim nieboszczyk żył, jak stał w interesach i kogo mógł za pieczętarza i egzekutora wezwać.
— Tu są gotowe notatki.
— Dobrze.
— Powtóre, potrzeba nam kwitu panów Górskich, którzy z mocy testamentu obejmując swoją schedę, imieniem swojem i sukcesorów reces uczynili do dalszej substancji, akceptując testament. Co jest wielkiej wagi: tu sęk. Bo kwit zeznany być powinien przed aktami i trzeba szukać kędy go wścibić.
— Poszukamy — mruknął Czubak, potrząsając głową. — A dalej?
— Potrzeba nam jeszcze starodawnego jakiegokolwiek dokumentu ad libitum, z któregoby się dowodziło pokrewieństwo.
— Et! to to fraszki! Byle znać procedencje: a więcej?
— Więcej nic.
— A co za to?
— Trzydzieści czerwonych złotych — rzekł Maleparta.
— A na Boga — załamując ręce ozwał się Czubak — co waszmość mówicie! Ta to jeden testament wart dwa razy tyle: tać to mnie jeździć, szukać, ślepić potrzeba, pomocników płacić, pieczątki rzezać! A ekstrakt z akt?
— Więcej dać nie mogę, głowa w głowę po dziesięć!
— Tak mi Boże dopomóż, nie mogę przyjąć! Klnę się jegomości, nie mogę. Bo co można to można, ale to tak już bez miłosierdzia mało! Zlituj się mecenasie i postąp, bo nie zrobię. Popytaj się po czemu drudzy płacą.
— E! ba! po czemu płacą! kiedy ja waszmości mam w ręku! — zawołał Maleparta.
Pan Czubak obwinął się konwulsyjnie opadającą opończą, i zawołał:
— No, jak jegomość chce, a ja za te pieniądze, szelma jestem kiedy zrobię.
— Waćpan i tak nim jesteś.
— O! ho! a zawsze żarty. Chi! chi! Nie chwaląc się, a kto tak potrafi jak ja? dalipan nikt! Daj pięćdziesiąt i zgoda.
— To chyba bym swoich dołożył — rzekł mecenas.
— Kiedy klnę się jegomości, że za te pieniądze zrobić nie mogę.
— Zrobi się.
— Nie mogę.
— No, wiesz aspan co, dołożę swoich dziesięć i zgoda.
— Mało, dobrodzieju! Sam testament, klnę się jegomości, więcej wart, kiedy mówię, że wczoraj, nie dalej jak wczoraj, niechaj ci panowie poświadczą, zapłacili mi za fraszkę, za kwicik (co to bagatela) dwieście złotych.
— Co mnie tam do tego jak kto płaci, daję czterdzieści, bierzesz?
— Ostatnie słowo pięćdziesiąt — rzekł Czubak — to mecenas myśli, mnie się z tego wielkie rzeczy okroją? Jak przyjdzie policzyć koszta, może dziesięć dukatów, klnę się jegomości, nie więcej.
— A ja ci się klnę, że nie dam nad to co mówiłem.
— A na kiedy to?
— Jak najrychlej.
— Nie mogę, tak i co nie mogę, to nie mogę! teraz roboty nawał. Pracujemy nad przywilejem Władysława Jagiełłowicza, co niech go trzaśnie, jaki trudny. Musiałem aż starać się wzoru. Kosztował mnie niemało, a co chodzenia do książek! Kat mu nadał w cudzych krajach mieszkać! Tak i nie mogę.
— To jak sobie chcesz, ale pamiętaj — rzekł Maleparta — żebyś mnie potem w nogi całował, nie dam ci roboty i nie chcę cię znać; a jak wleziesz w kaszę, brońże się drugi raz sam.
— A! łaskawco, mecenasie! to się nie godzi, to się nie godzi. Już ja tak i zawsze sługa twój, a ty się mnie nie zapieraj; kiedy każesz napiszę, ale klnę się, że z krzywdą moją.
— Bylebyś napisał.
— Szanowny mecenasie — chcesz mnie zgubić?
— Jeszcze nie, boś mi potrzebny.
— A zawsze żarty — chi, chi. No! no! Jakoś to będzie, proszę o notatki i zadatek.
— Notatki daję, a zadatku nie mogę.
— Dalipan mecenasie, grosza przy duszy nie mam i ostatniem ciągnę.
— A dwieście złotych za ów kwit? spytał Maleparta.
— Boruchowa zabrała, bom jej winien górą trzysta, i nie ma za co kwarty wina wypić. — Dziesięć czątych dasz?
— Nie dam.
— Dalipan musisz dać! — Już proszę.
— Pięć.
— Potrzebuję dziesięciu.
— Na ci pięć.
Na widok dukatów pan Czubak się nachylił na stół.
— Jegomość uważa, że wszystkie poobcinane?
— Jam ich nie obcinał, jakie mi dali takiemi płacę.
— A co z jegomością robić! — i westchnął gospodarz chowając szybko złoto, jakby się lękał aby mu go nie wydarto.
Po tych słowach, cicho jeszcze coś poszeptawszy, wyszedł Maleparta od twórcy przywilejów i dokumentów, który go z ukłonami odprowadził aż do drzwi, i przekradając się aby go nie widziano, dostał się nazad do domu.
Nazajutrz szarym już zmrokiem popędził znowu do znajomego domku na przedmieściu, w którym był wczoraj, ale gospodarza nie zastał i Rachel tylko spała na ławie pod piecem. Już klnąc miał odchodzić, gdy się zjawił przechrzta — wracający widać z dalekiej przechadzki, bo ubłocony po kolana z szablą u pasa i cały spocony. Zrzucił płaszcz i rękawice skórzane, otarł czoło i powitał mecenasa.
— E! toście mnie śliczną chcieli sprawę dać na kark — zawołał zaraz.
— A bo co, jaką?
— A tę wczorajszą!
— A zkądże wiesz jaką?
— Ba! Ani chybi macie ansę do deputata Górskiego, co wam dał w policzek.
— Zkąd ty to wiesz?
— Albo to ja tylko? całe miasto wie.
Zgrzytnął zębami mecenas i podchwycił:
— Nie chcecie się tego podjąć?
— Hm! — rzekł powolnie przechrzta, to nie łatwo, a chcecie go pewnie wyprawić tam zkąd nie wracają?
Mecenas kiwnął głową.
— Młody, silny i nigdy sam nie chodzi.
— A mnie co do tego?! Rozprawiaj się z nim jak i gdzie chcesz, bylebyś zrobił czego żądam. Co ci zapłacić, oto gadaj.
— Co dasz? — spytał przechrzta.
— Sto czerwonych złotych.
— Ba! ba! ba! — gadaj to komu innemu a nie mnie! Tam gdzie można pójść na szubienicę prosto z mostu.
— A mnie co do tego?
— No! ale mnie do tego — sto! słyszałeś? — I ruszał ramionami wzgardliwie. — Tać to trzeba stać, chyhać, burdę zrobić, zaczepić, wyzwać na rękę, obskoczyć i dopiero zmykać do Węgier. Bo deputata zmieść nie fraszka, mosanie — to jakem mówił szubienicą pachnie, kiedy nie ćwiertowaniem.
— Co chcesz? — spytał Maleparta.
— Trzeba — ozwał się żyd — abym miał o czem i ja i moi jakich lat dwa, póki się to nie przydusi, mieszkać za granicą — trzeba coś i za sztuczkę, aby się było czem dzielić, bo sam nie podołam.
— Cóż chcesz? — powtórzył Maleparta.
Przechrzta myślał, myślał, chodził i nareszcie rzekł:
— Ot tak jak sobie chcę. — Bierz licho strach i szubienicę — jak dacie sześćset to zrobię.
— Co? sześćset?! Idź do djabła i z twoją pomocą!
— A policzek? — spytał śmiejąc się czarny — nie wart sześciuset? Ja bym za niego dał tysiąc! A wa! I zaryhotał na całe gardło.
Mecenas poczerwieniał i za włosy się targnął.
— Słuchaj, rzekł, dam ci trzysta.
— Ani chcę słuchać.
— Ostatnie słowo czterysta.
— Ostatnie słowo pięćset.
— Bierz cię djable: czterysta pięćdziesiąt.
— Bierz i ciebie. Ręka, słowo!
— Słowo i ręka.
— A wypłat?
— Na miejscu i po uczynku.
— Jakto?
— Ja będę z wami.
— Tak? zgoda! Rozumiem! — dodał szydersko. Chcecie się przekonać, czy mu damy rady, a może i odpoliczkować? No! no — niech tak będzie!
— Ale nie myślcie, abym pieniądze miał z sobą — rzekł Maleparta — mogłyby was skusić. Wypłacę je w domu.
— A kto mi zaręczy że wypłacisz?
— Będziesz mnie przecie miał w ręku!
Przechrzta bystro spojrzał w oczy Maleparcie, jakby śledził czy go nie oszukuje, potem mruknął:
— No! no. Dajże zadatek.
W milczeniu mecenas wysypał z trzosa trzydzieści oberzniętych dukatów, i chowając za nadrę woreczek — wyszedł.
— Dasz mi znać gdy czas i miejsce opatrzysz — rzekł, wymykając się.
— Dam.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.