Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O wa! aby dobrze zapłacić.
— Dobrze zapłacę.
— A na kogo? Wielka figura?
— Wielka.
— Może mecenas? — spytał gospodarz.
— Coś lepszego!
— O! może kto z trybunału?
— Z trybunału!
— Regent? hę?
— Szukaj wyżej.
— Co, wyżej?
— Śmiało.
Gospodarz strapiony zastanowił się i umilkł.
— To coś niebezpiecznego — dodał cicho.
— Niebezpiecznego w istocie — rzekł Maleparta.
— To dajcie mnie pokój.
— Jak chcecie — odpowiedział mecenas i poszedł ku drzwiom. Gospodarz jednak widocznie się wahał i nie puszczał go jeszcze.
— A powiedzcież wprzód kto to?
— Nie ma potrzeby, jeśli się nie podejmujecie.
— Stary, młody?
— Młody i odważny.
Czoło gospodarza chmurzyło się.
— Wielki pan?
— I pan — dodał Maleparta.
— To ciężka sprawa — rzekł przechrzta. Niechajno się namyślę i poradzę, a jutro dopiero dam odpowiedź.
— Słuchajżeno — zawracając się ode drzwi dołożył Maleparta — ja sam jutro przyjdę po odpowiedź, nie waż się krokiem na próg mój stąpić.
— A gdyby w nocy?
— Gdyby i w nocy: mógłby kto nadejść, mogliby cię zobaczyć wychodzącego, poznać...
— Cha! cha! zaśmiał się przechrzta — widzę że jasny pan rozumiesz, że masz jeszcze coś do stracenia!
Surowo spojrzał na gospodarza Maleparta i nie kiwnąwszy głową odszedł; ten stojąc w progu potrząsał także gęstą czupryną, mówiąc do siebie: