Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom I/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom I
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Nazajutrz, dzięki wybornemu miodowi, eks-mecenas znalazł się na stanowisku pierwszy, i z pociechą ujrzał, że Matja okupiwszy się jakoś, znów w otwartej gospodarował szynkowni; a co mu miało ubyć gości, to jeszcze się ich liczba ciekawemi powiększyła, dowiadującemi się o wczorajszym wypadku, któren rozmów wszystkich był przedmiotem.
— Cóż tedy dalej mecenasie?
— A na czem stanęliśmy?
— Rózia wyglądała oknem za jakimś nieznajomym przechodniem.
— A ha. Idźmy tedy dalej.
W serduszku dziewczyny kołatało jakieś nieznane uczucie, wpół radosne, wpół smutne. Każde wielkie szczęście człowieka tej jest natury, że się prezentuje przed nim ubrane jak pajac w różnobarwne płaty, połowa jego jasna, pół w cieniu.
W każdej rozkoszy ziemskiej jest coś smutku; ten tylko kto się zaparł świata, a oddał Bogu, nie zna podziału tego w uczuciach swoich.
Wróciła matka, a Rózia jeszcze zadumana na łóżeczku siedziała, i dopiero dla niej wesołą twarzyczkę przybrała, jak dawniej dla nieznajomego w kwiaty, tak teraz dla matki w uśmiech się strojąc. Biedne dziewczę, przez poczciwość kłamać musiało! Parę dni znowu nie było Maleparty, ale ciągłe o nim gadanie. Pani Mrozicka trzeciego dnia wybrała się z domu i spotkała go we drzwiach kamienicy. Chciała się zawrócić, nie puścił jej i zatrzymał.
— Pozwólcie, rzekł, abyśmy się tu rozmówili, choć miejsce nie po temu, ale przy córce nie zawsze można wszystko mówić, a usunąć jej nie ma gdzie.
— Cóż mi takiego powiedzieć macie?
— Przebrałem papiery, namyśliłem się, poradziłem ludzi (a bajka, jako żywo, bo nie radził się nikogo, prócz siebie, i dawno wiedział co miał czynić). Przyszedłem z ultimatem do pani.
— Jakież ono jest, niech wiem? — spytała wdowa cała w strachu.
— Rzeczy wielce niepewne, Bóg wie, mówił dalej Maleparta, co z procesu wypadnie. Nabywać pretensyj nie mogę; ale tak, namyślcie się, czybyście mnie za zięcia nie przyjęli, a w takim razie zajmę się waszym interesem jak własnym i poprowadzę go swoim kosztem.
Pani Mrozicka radośnie wykrzyknęła:
— A! mój dobrodzieju, wielką mi czynicie łaskę i cześć waszą propozycją. Ale Rózieczka to takie jeszcze młode, takie płoche! — W naszej nędzy, ani nadziei wydźwignienia bez ciebie; ale gdyby mi z głodu umierać przyszło, woli jej gwałcić nie będę!
Maleparta się namarszczył.
— Spodziewam się jednak, pewna jestem, dodała wdowa, że Rózia z ochotą, z wdzięcznością, na waszą propozycją przystanie. Dozwólcie mi tylko czasu, niech ją wybadam, wyrozumiem. Bywajcie u nas częściej.
— Moja pani — odrzekł dumnie Maleparta, ale ile możności mitygując zły humor, bo się spodziewał że go od razu za oświadczenie w ręce ucałują. — Ja starać się i cholewek smalić czasu nie mam. Chcecie, dobrze, a nie chcecie, drugie dobrze. Rozmyślcie się tylko. A waćpani wręcz córce powiedz, że to dla waszego podźwignienia potrzebne. Juścić jakkolwiek młoda, porozumie o co chodzi i jakiej to wagi.
— A! bądźcie pewni, że jej wszystko co będę umiała i mogła powiem, że spokojną jestem o nią; bo bym jej w ogień wskoczyć kazała, i to by dla mnie zrobiła. Ale nie chcę jej zmuszać, potrzebuję wyrozumieć.
— No! no, dobrze, jak tam sobie chcecie, odparł Maleparta — a na kiedyż odpowiedź? bo ja jej potrzebuję koniecznie rychło. Dodaję dla waszej wiadomości, że jeźli chcecie popytać ludzi, dowiecie się o mnie wiele złego.
— O was! miły Boże! zakrzyknęła wdowa, a któżby to śmiał?
Maleparta się uśmiechnął.
— O, są ludzie, co przez zazdrość licho wie co plotą! Jestem tu najwziętszym w Lublinie mecenasem, nieprzyjaciół też mam wielu i gorliwych. Ale ci sami wam powiedzą, żem człowiek majętny, żem dobry szlachcic i nie utracjusz, nie hulaka, nie kostera, nie rozpustnik żaden. To wam mówię, pewien będąc, że nikt temu zaprzeczyć nie potrafi; a trzeba abyście przecie wiedzieli za kogo córkę dacie.
— Zmiłujcie się; potem coście dla nas uczynili — dodała wdowa składając ręce — mogliżbyśmy uwierzyć złym językom i wątpić o waszem sercu?
Maleparta odwrócił się nagle żywo i pożegnał panią Mrozickę.
— Bądźcie zdrowi? A kiedy odpowiedź?
— Nie wiem, dni kilka — szepnęła wdowa. — Bądźcie łaskawi się dowiedzieć. A nie moglibyście jeszcze nam dopomódz — wyszepnęła po cichu.
— Nie mam z sobą pieniędzy — rzekł Maleparta odchodząc. — Niechaj trochę pocierpią — dodał w duchu.
Pani Mrozicka już nie poszła na miasto, ale cała pomięszana wróciła do swojej izdebki, nie wiedząc czy zaraz córce powiedzieć wszystko, czy ją wyrozumieć, i w razie gdyby wstręt czuła ku temu związkowi, zerwać go nic o tem nie mówiąc, aby próżnego żalu Rózia nie miała i zgryzot po niewczasie, lub z miłości ku matce gwałtu sobie nie uczyniła.
Szczęściem lub nieszczęściem dla Rózi, rozmowa ta odbyła się dość głośno w fórcie kamienicy i doszła uszu ciekawie podsłuchującej dziewczyny. Biedna, pomimo cierpienia, gdy posłyszała chód matki, gdy ją ujrzała wchodzącą, pokryła w sobie smutną wiadomość i powitała ją tylko:
— Już z powrotem?
— Już, moje dziecię, rozmyśliłam się i nie pójdę na miasto.
— A! to dobrze, chwała Bogu, bo po co też mama tak pracuje!
— Dopóki się Bogu nie podoba losu naszego odmienić, muszę — zawołała wdowa z westchnieniem.
I obie zamilkły, a Rózia posłyszała chód znajomy w kurytarzu, odkaszliwanie, ujrzała nawet pióro przez okienko, ale nie miała siły pójść wyjrzeć i pokłonić się. Tylko westchnęła sobie i pomyślała:
— Czemu to nie on?
Matka z prawdziwie macierzyńską troskliwością jęła wybadywać córkę zręcznie, powolnie, tak że choć Rózia wiedziała o co chodzi, nie raz z początku rozmowy domyślić się nie mogła jej celu. Serce ją tylko ostrzegało biciem, i wówczas pomimo wstrętu do tego człowieka, powiedziawszy sobie że się dla matczynej spokojności poświęci, udawała gotowość wyjścia choćby za niego, udawała że jej to wcale obojętnem, kogo dla niej matka wybierze.
Jeszcze jednak pani Mrozicka nie powiedziała Rózi wyraźnie, że się Maleparta oświadczył, tknęły ją ostatnie słowa, chciała się o nim u ludzi dopytać, coś więcej nad to co wiedziała dowiedzieć. W tym celu postanowiła odwiedzić swoje dawne a zapomniane znajome, z któremi dla nędzy, do której przyszła, musiała zerwać stosunki; a osobliwie panią regentowę Przyjemskę, niegdy wielką przyjaciółkę, rodem z Inflant i bodaj czy nie krewną nawet daleką.
Pani regentowa, żyjąca pod władzą męża i despotycznym jego rządem, nic sama przez się nie mogąc, ulegając sknerze i gderze, którego pokonać ani poprawić nie potrafiła w ciągu długiego pożycia, w niczem pomocną nie była Mrozickiej w jej smutnem położeniu. Ani tego od niej przyjaciółka wymagała, ani za złe jej miała pozornej obojętności; bo wiedziała, że regentowa w domu kluczyków nie nosi i niczem nie władnie. Pani Przyjemska została jednak zawsze przyjaciółką naszej wdowy, choć z oczów ją straciła, bo ta swojej nędzy pokazywać znajomym co ją w lepszym bycie pamiętali, nie chciała. Na nią najwięcej rachowała Mrozicka. I nie bez przyczyny. Nieszczęśliwa w pożyciu ze srogiego charakteru mężem, sknerą i gderą jakem powiedział, pani regentowa pocieszała się, zbierając z ludzi wzorki i wiadomości miejskie. Nikt od niej wprzód i lepiej nie mógł wiedzieć, co się gdzie, z kim, kiedy stało. Wielkich i mniejszych familij znała doskonale parantellę, kolligacje, stosunki, procesa, interesa, wiedziała przyjaźnie i zajścia; procedencją osób, wypadki ich życia, charaktery. I nie w chęci szkodzenia wcale badała tak, dowiadywała się, a potem rozpowiadała słyszane. Najlepsze w świecie miała serce; ale bezdzietna, nie młoda, skazana na domowe nudy, szukała w tem zajęciu, dystrakcji jakiejś. Z całego miasta, ba z całego niemal kraju plotki, schodziły się do jej domu, w różnych, jak to zwykle postaciach, strojne w dodatki, powykrzywiane, odmienione do niepoznania. Pani Przyjemska konfrontując rozmaite wersje, dochodziła częstokroć do zbadania istnej prawdy, i naówczas jeśli komu co ujęła obmowa, gorliwie pracowała, aby ukrzywdzonemu powrócić, co się mu słusznie należało. Do tej to pani regentowej postanowiła wreszcie udać się wdowa nasza po radę i wiadomość o Maleparcie; a lepiej nie mogła trafić, bo mąż pani Przyjemskiej, zazdrosny jak każdy skąpiec fortuny, którą wedle jego domysłów robił niechybnie świeżo przybyły mecenas, zbierał o nim co gdzie potkał, fałsz i prawdę, tak że co tylko wiedzieć było można o Maleparcie, pewnie w domu wiedziano. Nawet już pono kilkakrotne odwiedziny u Mrozickiej nie uszły baczności ludzkiej i języków. Jedni powiadali, że on poluje na fortunę, drudzy że się stara o córkę, a nie wiele wiedząc, a wiele po charakterze znanym Maleparty wnosząc, wymyślano dziwy.
Gdy po długiem zasiedzeniu w domu, usunieniu się od ludzi, przyszło wdowie wybrać się w odwiedziny, długo się na nie zbierała i zbroiła w siłę. Znano ją w lepszym bycie, przykro było ukazać się teraz ubogą, i gdyby nie przyszłość kochanej Rózi tego wymagała, nigdyby pani Mrozicka na ten krok nie miała odwagi. Widząc przebierającą się w ostatki najlepszych sukien matkę, dziewczę ciekawie pytać ją zaczęło, dokąd się wybiera?
— Do znajomych — odpowiedziała krótko niespokojna matka. Strach ją po wyjściu przejmował, bała się czego złego dowiedzieć a musiała iść na zwiady. Nakoniec uściskawszy córkę, która nie śmiejąc już pytać więcej, niespokojnem za matką powiodła tylko okiem, wyszła biedna z bijącem sercem. Rózia została sama, przerażona wyjściem matki, przeczuwająca jakiś wypadek, usiadła na łóżeczku i płakała. Ona gotowa już była przyjąć Malepartę za męża, aby matkę wyswobodzić, ale się jeszcze z myślą tej ofiary zupełnie pogodzić nie mogła. I ilekroć dumała, jak pójdzie przed ołtarz, stawał jej przed oczyma — piękny nieznajomy.
Tymczasem pani Mrozicka, powolnym krokiem, z bijącem sercem szła do regentowej Przyjemskiej, której mieszkanie pamiętała na szczęście. Już zbliżywszy się do domu, chciała się zawrócić, tak jej męztwa zabrakło, ale przemogła wstyd i westchnąwszy tylko, spojrzawszy po sobie otwarła drzwi.
— Jest pani w domu? — spytała.
— Jest. — I odarty służka pokazał na drzwi dolnego mieszkania, w którem po staremu siadywała regentowa. W dwóch komnatach przyciasnych i dość ciemnych, sklepionych jak wszystkie prawie stare kamienice naszych miast, mieścili się państwo regentowstwo, resztę domu w czasie trybunału wynajmując magistratowi na kwaterę deputacką. W tych dwóch komnatach całe było gospodarstwo bezżennego stadła; nagromadzone sprzęty z całego domu, zajmowały pierwszą izbę; w drugiej wielka kotara małżonków, stolik pana regenta zielony, piec kaflowy i zedlów kilka, składały sprzęt cały. Regentowa siedziała w oknie od ulicy i wchodzącej Mrozickiej nie poznała z początku.
Patrzała, patrzała, aż wreszcie porwawszy się z siedzenia, z otwartemi rękoma pobiegła do niej i zawołała:
— Na rany Chrystusa Pana! to moja kochana Helena! Jakże mi się masz? Jak mi się masz? Co się z tobą dzieje, żeś tak o mnie zapomniała i nie chciała widywać się ze mną? Jak ci się powodzi? Co porabiasz? Siadajże, siadaj.
Na wszystkie te pytania ledwie kilką nieznaczącemi słowy, z pierwszego pomięszania ochłonąwszy, odpowiedzieć mogła wdowa, a pani Przyjemska mówiła ciągle dalej, zarzucając ją ciekawem badaniem.
— A córka? a Rózieczka? wyrosła zapewne, śliczna być musi? Jakże wam się powodzi? Gdzie mieszkacie? Słyszę że zawsze w Lublinie, ale gdzieś na drugim końcu miasta. Powiedzże mi proszę, jak tam, co tam, wszystko, wszystko mi powiedz.
— Jak nam się powodzi, mówić ci nie będę — słabym głosem odpowiedziała Mrozicka — bo nie mam się wcale z czem pochwalić; oddawna już w ostatniej nędzy i gdyby nie pomoc poczciwego jednego człowieka, już nie wiem, czybyśmy z głodu nie poumierały. Ja, Bóg widzi, ani się skarżę, ani pragnę życia; ale Rózia, Rózia moja! ją porzucić tak samą jedną na łasce ludzi bez serca! Dla niej lękałam się nędzy i swojej śmierci! Com przecierpiała, ilem zniosła, nie powiem ci — nie potrafię opisać! Bóg to jeden wie! doszliśmy do najostateczniejszego niedostatku, musieliśmy się prawie ze wszystkiego wyprzedać.
Rejentowa krzyknęła załamując ręce.
— Czemużeś się nie udała do mnie?
— Albożbyś mi mogła dopomódz?
— A juściż podzieliłabym się ostatnim chleba kawałkiem, choć i my nie mamy go do zbytku.
Mrozicka uścisnęła rękę przyjaciółki i mówiła dalej:
— Nadszedł nareszcie dzień, w którym dla dziecięcia musiałam się nauczyć żebrać.
— Jezu miły! żebrać! co mówisz! I nie udałaś się do krewnych?
— Nigdy mi na żaden list nie odpowiedzieli.
— Do przyjaciół!
— Któż wierzy w przyjaciół? Bóg dopiero ulitowawszy się, już nad przepaścią zesłał nam dobroczyńcę, wybawcę.
— Kogoż? jak? zkąd? — spytała zaciekawiona Przyjemska, przysuwając się do przyjaciółki.
Pani Mrozicka opisała jej pierwsze odwiedziny Maleparty, jego propozycję, ostateczne słowo, i wyznała że przyszła się coś o nim dowiedzieć.
Na wymówione nazwisko mecenasa Paprockiego, porwała się rejentowa i zawołała z największem podziwieniem:
— On! twój zbawca!
Potem rozsłuchawszy się o propozycjach, o zabraniu papierów, poczęła potrzęsać głową i z niechęcią się wzdrygać. Nareszcie milcząc powstała i ozwała się:
— To bardzo dziwny wypadek.
— Zaklinam cię na wszystko, powiedz mi kto on jest, co za jeden, jakiego charakteru, sytuacji, majątku? Mogęż mu sumiennie córkę moją powierzyć? Mogę to ukochane dziecię mu oddać?
Pani Przyjemska widocznie była pomięszaną i nie chcąc mówić, jąkała się, krztusiła, łykała rozpoczęte wyrazy.
— Na Boga powiedz mi, co to za człowiek — zawołała wdowa. — Widzę po tobie że wiesz coś o nim czego mi powiedzieć nie chcesz. Mów wszystko, będziesz miała na sumieniu przyszłość Rózi, moją spokojność, mów, zaklinam cię, mów!!
Regentowa usiadła i jeszcze walczyła z sobą.
— Moja Helusiu, odezwała się powolnie — przykroby mi cię zmartwić, ale koniecznie prawdy po mnie wymagasz, powiedzieć ci ją muszę. Ten człowiek, którego ty nazywasz zbawcą, jest największy niegodziwiec i łotr.
Wdowa krzyknęła i zakryła twarz rękoma, w tej chwili wpadł do pokoju młody, piękny, słusznego wzrostu i wspaniałej postawy mężczyzna. Pytał on się o regenta; gospodyni przyjęła go gęstemi ukłony i przesadną grzecznością.
— Nie ma go jaśnie wielmożny panie, odpowiedziała, ale jeźli raczycie chwilkę się zatrzymać, spodziewam się że nadejdzie.
— Bardzo dobrze — rzekł przybyły i siadł oczekując, a ciekawem wejrzeniem mierząc wdowę, która się z boleścią swą nie kryła i siedziała jak przybita, nie zważając co się w koło niej dzieje.
— Pani Mrozicka, jeśli się nie mylę — rzekł po chwili do regentowej.
— Tak jaśnie wielmożny panie; ale zkądże ją pan znasz?
— Widuję ją przechodzącą, bo niedaleko od niej mieszkam, słyszałem o niej. — I zamilkł. Wdowa cichych tych słów kilku nie dosłyszała; cała była pogrążona w smutku. Regentowa widząc że napróżnoby do niej mówiła, zwróciła się ku przybyłemu.
— Jaśnie wielmożny pan wiesz jej historję?
— Potrosze.
— I pochodzenie?
Przybyły kiwnął głową,
— I teraźniejsze położenie?
— Słyszałem coś o niem.
— I zamiary mecenasa Paprockiego?
— Maleparty? — spytał nieznajomy.
— Tak jest.
— Jakież?
— Targuje, szepnęła regentowa z żywością, razem córkę i nabycie pretensyj, które pani Mrozicka ma do familji i do dziedziców majątku, który jej mąż dzierżawił.
— Córkę! — zawołał nieznajomy z widocznem podziwieniem i niespokojnością. — Córkę, powiadasz pani?
— Tak jest, i właśnie przyszła tu dowiedzieć się co o tym człowieku odemnie, bo go dotąd miała za anioła wybawiciela.
— Alboż była w takiem położeniu?
— W ostatniej nędzy; teraz jest już w ręku Maleparty i nie ujdzie ich. Zabrał wszystkie ich papiery, dał coś pieniędzy i —
— Potrzeba jej było powiedzieć co to za człowiek.
— Ledwiem zaczęła, gdyś jaśnie wielmożny deputat nadszedł, czyniąc nam cześć wstępując w te progi. Nie miałam czasu objaśnić jej zupełnie.
Przez cały czas rozmowy pani Mrozicka siedziała jak obłąkana, z rękoma spuszczonemi, oczyma nieruchomie wlepionemi w ścianę i głową podniesioną. Potem jakby do przytomności przyszła, opamiętała się, chwyciła za rękę przyjaciółkę, nie zważając na obcego człowieka i zawołała:
— Wytłómacz się, powiedz mi wszystko co wiesz, wszystko.
Regentowa zakłopotana była przytomnością jaśnie wielmożnego deputata i nie wiedziała co począć, poglądając to po nim, to po wdowie.
— Ale poczekajże moja Helusiu — szepnęła — zaraz, zaraz ci powiem.
— Ja równie dobrze jak pani mogę w tej mierze objaśnić — rzekł obcy podnosząc głos niespodziewanie. — Chcesz wiedzieć co za człowiek jest mecenas Paprocki, powiem pani, a co powiem, jeśli potrzeba będzie, dodał, w oczy powtórzę. Człowiek to bez czci i wiary, gdyby mu szatan od sprawy zapłacił, stanąłby w sprawie szatana; zwykle podejmuje się tylko procesów przez złego ducha natchnionych. Wyszedł z żebraka; pierwszym jego uczynkiem była niewdzięczność, po nim reszty nie policzy nikt, bo zgroza o tem mówić. Takim jest ten człowiek!
— Byćże to może? prawdaż to? — zakrzyczała wdowa łamiąc ręce. — Nieszczęśliwa, cóż ja pocznę! Jestem mu dłużną i nie w stanie wypłacenia się; wszystkie papiery moje w jego ręku! Ten człowiek — i nie kończąc zakryła twarz rękoma.
— Strzeż go się pani — dodał nieznajomy. — Jeźli podobna, wyrwij się z jego sideł, a przynajmniej nie daj się więcej wikłać.
Wdowa ani się zastanowiła, że obcy niewiedzieć zkąd i jak o jej położeniu był uwiadomiony, dawał jej te rady; nie pomyślała spytać go o nic, nie zdziwiła się — tylko milcząca pozostała bez ruchu na zydlu.
W tej chwili przybyły porwał za czapkę z piórem leżącą podle niego i pożegnawszy skinieniem głowy regentową, coś jej szepnął i wyszedł.
Szybkim krokiem puścił się on ku ulicy Grodzkiej, pomimo wiosennego deszczu, który lał strumieniem. Jakby go nie czuł młody człowiek, zamyślony cały w sobie pędził przeskakując wezbrane rynsztoki i potrącając przechodniów. Nareszcie zwolnił kroku, doszedłszy do drzwi kamienicy, którą zajmowała pani Mrozicka, zawrócił się w kurytarzyk, odkaszlnął przechodząc nim, obejrzał się, zastanowił i zapukał do drzwi śmiało.
Głos z zewnątrz spytał:
— Kto tam?
— Przyjaciel, znajomy.
— Mojej matki nie ma w domu.
— Wiem o tem — ozwał się przez drzwi przychodzień, przychodzę ztamtąd, gdzie ona jest, od niej.
Ledwie tych słów domówił, odemknęły się drzwiczki i Rózia z podpuchłemi od płaczu oczyma, z rozpuszczonemi włosy, pokazała się przed nim.
— Moja matka? Co się stało mojej matce? Na widok znajomego młodzieńca cofnęła się, zamilkła, zapłoniła i nie wiedziała co mówić więcej.
— Matka mnie nie przysłała, sam przyszedłem, dwa słowa powiem ci tylko. Ten człowiek, którego nazywacie zbawcą, jest najgorszym z ludzi, zastawił na was sidła. Nie poddawaj się i nie idź za niego, bo całem życiem nie opłaczesz twojego nieszczęścia. Jeźli potrzebujecie pomocy, chciejcie ją przyjąć odemnie. Na Boga wyrwijcie się z jego szpon! Ty nie poddawaj się namowom, naleganiom, prośbom i groźbom, i miej nadzieję we mnie. Jutro o tej porze przyjdę tu, spodziewam się was z tej toni wy dźwignąć. Bądź spokojna... — To powiedziawszy zniknął, pięknemi swemi oczyma pozdrowiwszy Rózię, która z podziwienia i strachu języka w ustach zapomniała.
Jeszcze drzwi nie były zamknięte za nim i dziewczę nie ochłonęło z wrażenia jakie na niej szybka a pełna znaczenia mowa pięknego nieznajomego uczyniła, gdy przed nią niewiedzieć jak i zkąd zjawił się Maleparta.
Chytrem spojrzeniem zmierzył naprzód struchlałą bardziej jeszcze na widok jego dziewczynę, potem swoim niby pieszczonym, łagodnym a chrypliwym głosem przemówił, zamykając drzwi za sobą, jakby się dziwił:
— Nie ma matki? sama jedna i nie boisz się waćpanna?
— Tylko co... właśnie — przebąknęła dziewczyna — otwarłam je i miałam zamknąć, gdy —
— Gdy ja niespodzianie nadszedłem. To powiedziawszy, obejrzał się, wyszukał miejsca, usiadł i skierowawszy oczki na Rózię, odezwał się, zawsze starając się głos swój jak najsłodszym uczynić.
— Doprawdy! ten stan wasz bardzo mnie obchodzi! Radbym co na to poradził i dałem mojej dobrej chęci dowody. Matka waćpanny wie już o moich zamiarach. Mógłbym się podjąć, postawić ją w tak świetnym stanie w jakim nigdy nie była — ale na to — na to —
— Cóż na to potrzeba? spytała Rózia oczarowana już temi kilką słowy, pomimo bojaźni i wstrętu, jaki ku niemu miała.
— Potrzeba na to zezwolenia waćpanny. Dobrze się stało, mówił dalej, żem ją tu samą zastał. Matka nie powie jej wszystkiego tak otwarcie jak ja. Waćpanna możesz uczynić szczęście matki, jednem swem słowem możesz jej zapewnić spokojność na starość, tak dla niej potrzebną.
— Wierzcie mi — z zapałem (jak zawsze gdy szło o matkę) wołając Rózia, wszystko uczynię dla jej szczęścia, życie dałabym za nią!
W oczach Maleparty pojaśniało.
— Ale kto mnie zapewni, że moja ofiara uczyni ją szczęśliwą? — dodała.
— Ja waćpannie za to ręczę, przysięgam, jeśli potrzeba!
— Przysiężesz? — spytała dziewczyna rozpłomieniona tą myślą.
— Przysięgnę, rzekł zimno mecenas. — I pozwólcie sobie powiedzieć, dodał, że na moje słowo i przysięgę więcej ufać można, niż na jakie tam młodzików obietnice. Może ktoś dla pięknych oczów waćpanny pociągnąć się na mało znaczącą pomoc dla jej matki, na zasiłek chwilowy — ale jutro porzuci, zapomni i znowu wrócicie do smutniejszego jeszcze położenia.
Rózi mimowolnie przyszedł na myśl nieznajomy i spuściła oczy na ziemię.
— Oświadczyłem to matce waćpanny, biorę ją za żonę, matka będzie mieszkać przy nas, otoczym ją najtroskliwszem staraniem, odzyszczemy jej majątek. Będzie błogosławić córkę.
Potem zerwał się z siedzenia i szybko dodał, jakby straciwszy cierpliwość:
— Jakże? decydujesz się waćpanna?
— Ja sama nie wiem, ja sama nie mogę — wyjąknęła dziewczyna.
— Albo nędza długa, straszna i codzień okropniejsza, bo bez nadziei ratunku; albo spokojność, dostatek, swoboda. Ja wiem — dodał — że na mnie zazdrośni, zastraszając was, dziwy powiadać będą, że może matka waćpanny się zachwieje i nie będzie śmiała cię namawiać, nawet ci powiedzieć o tem, ja to wszystko przewiduję, pojmuję i uprzedzam: powiedzą wam żem zły człowiek; ale masz to przeszkadzać córce do poświęcenia się za matkę? Grdybym był tak złym ograbiłbym was, bo mogę to uczynić bezkarnie, mając wszystkie wasze papiery w ręku, rozumiesz waćpanna — i porzucić na bruku; a jednak chcę was z tej doli wydźwignąć i podaję rękę. Rozmyśl się waćpanna i odwdzięcz matce jej przywiązanie dla ciebie.
Maleparta czekał odpowiedzi, Rózia słuchała go z uwagą, gdy wspomniał o zabranych papierach dreszcz ją przeszedł i w chwili wykrzyknęła:
— Masz pan moje słowo — ale — jeźli moja matka pożałuje tego, jeźli ona nie będzie spokojną i szczęśliwą — ja — jakem się umiała poświęcić, tak się potrafię pomścić. — Maleparta uśmiechnął się szydersko, pokłonił w milczeniu i wyszedł.
Rózia upadła na łóżeczko i płakała, a głowa jej pałała ogniami niesłychanemi, szumiało w niej, przewracało się, łamało, i zdawało się jakby jakiś sen ciężki, niepodobny do rzeczywistości, po niej przeleciał. Nie słyszała jak matka zapukała do drzwi i weszła.
Wdowa była także w tym stanie obłąkania, osłupienia, że nie postrzegła zmiany na twarzy córki; a Rózia prędko się opamiętała, otarła łzy, i prawie wesoła przyszła ją przywitać.
— Matka uścisnęła ją czulej niż kiedy i zalała się łzami.
— Ty płaczesz, co ci to matko?
— Nic, nic, moje dziecię, twoja to dola i przyszłość łzy mi wyciska. Myślę o niej co dzień, co godzina, co chwila; napróżno Boga proszę.
— O! nie troszcz się matko. Bóg dobry, a mnie tak nie wiele potrzeba. Na cóż mi więcej nad to, co mamy, byleś ty była spokojna, zdrowa i weselsza.
Matka pocałowała ją w czoło.
— To okropnie! to okropnie — zawołała — zdaje się że mniej cierpiałam w najsroższem mojem nieszczęściu. Teraz gdy się uśmiechnęła i zgasła nadzieja.
— Jaka nadzieja?
Wdowa milczała, sparła się na ręku, dumała.
— Słuchaj matko — odezwała się Rózia klękając przed nią. — Nie taj się przedemną, ja wiem wszystko: wiem o propozycjach tego człowieka, wiem o jego obietnicach. Ja go serdecznie pokochałam, tego dobrego anioła naszego, ja się zgadzam na wszystko. Z radością mu się oddam: będziemy spokojni, szczęśliwi. Ty spoczniesz i przestaniesz płakać.
— Zkąd ty to wiesz? — zapytała podnosząc się matka. — Zkąd — powiedz mi?
— On sam mi o wszystkiem powiedział.
— On tu był? — I matka się wzdrygnęła.
— Był matuniu, i tak poczciwie, serdecznie mówił o tobie! Wierz mi, on dobry, a choć ludzie...
— O! ludzie! ludzie!
— Ludzie pewnie źle o nim mówią.
— Nie śmiem powtórzyć, dziecię moje.
— Nie wierz temu matko, nie wierz, ja czuję że to fałsze, on poczciwy, on skończy nasze ciężkie, opłakane lata sieroctwa.
— Nie! nie! — zawołała wdowa — ja tego nie chcę; lepiej nędza, lepiej śmierć, niż ciebie mój aniele oddać w szpony nieznajomego człowieka, Bóg wie komu, na jaki los, na jakie życie! Ukochane dziecko moje! Nigdy! nigdy! nie chcę! nie chcę!
— I wolisz matko cierpieć tak, resztę życia w tych cierpieniach wyszafować i zostawić twoje dziecię same jedne na biednym świecie, sierotę.
— Ale ja nie mogę umrzeć! z zapałem wykrzyknęła matka, nie potrafiłabym umrzeć i porzucić tak ciebie. Ty nie wiesz co to serce matki!
I Rózia padła jej do nóg, i ściskały się i płakały.
— A ty matuniu, nie znasz co serce córki. Ja bym była tak szczęśliwą, gdybyś ty była spokojna, gdybyś odetchnęła, gdybyś przestała dniem i nocą męczyć się tą nieznośną przyszłością. Mój Boże, nam tak mało potrzeba! Pozwól matuniu, pozwól, ja pójdę za niego i wszystko się skończy jak sen męczący. Już i mnie to życie cięży kamieniem, już i ja po nużących tych latach wypocząć pragnę. Skończmy to! Bóg nam zsyła pomoc, radę, czemuż ją odpychać?
— A! ty nic nie wiesz Róziu.
— Matko! pojmuję wszystko złe jakiem ludzie spotwarzyć mogą. Ale wszystkoż świętą jest prawdą, co z ich ust wychodzi?
— Cicho! cicho! rzekła wdowa — cicho dziecko! Ty złego ani pojmiesz, ani mu wierzyć możesz! Nie myśl nawet o tym człowieku — spuśćmy się na Boga.
— Ale ja tego chcę, ja żądam, ja pragnę matko, dać mu siebie za spokojność twoją i moją. Ja cię proszę o pozwolenie i błogosławieństwo twoje — ja sama.
Wdowa zastanowiła się — cofnęła.
— Róziu! Róziu! na Boga przestań, serce mi zakrwawiasz! Nie mów więcej, nie wspominaj mi o nim. Wszystko przepadło! wszystko! Zapomnijmy o tem.
Drzwi niezaryglowane otwarły się — i na te słowa wszedł Maleparta. Na widok jego wdowa krzyknęła, Rózia cofnęła się w głąb izdebki. On z zimną, surową i prawie urągającą miną postąpił na środek ku pani Mrozickiej.
— Przyszedłem, rzekł, po ostatnie słowo. Dałem pani czas do namysłu i do rozpytania się u ludzi. Wiem co pani słyszeć musiałaś od nich o mnie, mało to przywykłego do ukąszeń ludzkich języków obchodzi. Ostatnie więc słowo: co mi powiesz pani?
Rózia poskoczyła przed matkę i nim się ona zebrała na odpowiedź, zawołała:
— Matka moja przyjmuje, ja przyjmuję. Zdajemy się na ciebie. Bóg cię ukarze, jeżeli nas zawiedziesz! Oto moja ręka! Ale matka poskoczyła i zasłaniając córkę schwyciła jej rękę.
— Nie chcę, nie chcę! zakrzyczała, nic nie chcę! zostaw nas w naszej nędzy i uwolń od dobrodziejstw. Nie chcę! nie chcę!
— Komuż mam wierzyć? — spytał Maleparta z półuśmiechem obojętnym.
— Mnie! krzyknęła Rózia.
— Mnie! mnie! — przerwała matka. — To dziecko, ona nie wie co mówi. Odstąp pan i zostaw nas w pokoju! Nie chcemy twoich obietnic, pieniędzy, łaski, niczego — zostaw mi córkę — Bóg nas wyrwie z tego nieszczęścia!
— Jakoż i wiele wam dotąd pomógł — szepnął Maleparta z szatańskim śmiechem. Mam litość, dodał, nad waćpanią, proszę jej, rozmyśl się nad tem co czynisz i czy sumiennie to dla ludzkiego języka odrzucać szczęście jedynego dziecięcia. Wieszże waćpani, co o niej mówią, co mówiono o ś. p. jej mężu?
— Na Boga! nie kalaj go swoim językiem.
Maleparta zamilkł uśmiechając się.
— Mościa panno — rzekł do córki — od niej zależy przyszła spokojność i szczęście matki — mów — chcesz go?
— Dałam słowo, nie zmieniam go.
— Ja ci zakazuję pod błogosławieństwem! Milcz Róziu! Na Boga! nie gub siebie i mnie.
Ogień błysnął w oczach Janka.
— A wiesz waćpani — rzekł chwytając wdowę za rękę — co to za przyszłość gotujesz sobie i córce, odpychając mnie od siebie? Wiesz, pojmujesz to? Posłuchaj więc: Jesteś mi dłużną i nie masz mi czem zapłacić — papiery wszystkie w mojem ręku, kim jesteś nie masz dowodów, majętności swojej i dziecka nie dojdziesz nigdy — nikt śladów jej nie wyszuka prócz mnie, a ja cię będę prześladował, ja się pomszczę, a jeśli prawda, co mówią o mnie ludzie, zważ waćpani, co to moja zemsta!
Wdowa obłąkanemi oczyma spojrzała na niego, zachwiała się na nogach i ledwie utrzymała oparłszy na córce. Rózia w tej chwili zawołała:
— Masz mnie! masz, sama ci się proszę, na kolanach jeźli potrzeba, zapomnij o wszystkiem, jam twoja, niech matka będzie szczęśliwa. — Jam twoja, przysięgam!
— Taka przysięga — ozwał się Maleparta, dobra jest dla małych dzieci — innej mi potrzeba. Obrócił się do matki.
— Przekonałaś się więc waćpani że inaczej być nie może, że ona moją będzie i że z tem wam lepiej będzie? Zezwalasz?
Mrozicka nic nie odpowiedziała, i aż po chwili rozpłakawszy się na ręku Rózi, ozwała się:
— Moje ukochane dziecko! O! co za przyszłość! Dziej się wola Boża!
— Zezwalasz waćpani?
— Nie sprzeciwiam się — szepnęła.
Maleparta rzucił się ku drzwiom, na chwilę zniknął, ale wnet znowu się ukazał wiodąc za sobą księdza Jezuitę, czterech świadków i dwóch z palestry trybunalskiej z księgami i papierami.
Wszystko było przygotowane.
— Waćpani — rzekł do matki — zrzekasz się majętności swej na córkę. Waćpanna — odezwał się do Rózi — dajesz mi władzę poszukiwania swego wniosku. Proszę podpisać!
Tak nagle, tak dziwnie się jedno po drugiem odbywało, że kobiety znużone i struchlałe, nie miały czasu namyślić się, cofnąć, zaprzeczyć — obydwie podpisały podane im akta.
— Waćpanowie — rzekł Maleparta do przytomnych dziwnej miny ludzi — jesteście świadkami, jako się tu nic gwałtem i przymusem nie dzieje, wszystko po dobrej woli i z rozmysłem.
A teraz kolej na księdza.
Jezuita przystąpił do zapytań i wstępnych formalności.
Przez cały ten czas matka upadłszy na siedzenie, gorzkiemi łzami płakała.
Rózia, siły biorąc z nadziei swej poprawienia losu matki i zabezpieczenia jej spokojności, stała mężnie odpowiadając na pytania i nie pojmując może ważności aktu, przystępowała do związania się na wieki z nienawistnym od pierwszego wejrzenia człowiekiem.
Jezuita rozpoczął modlitwy i spiesząc widocznie, błogosławił nowożeńcom, potem donośnym głosem odezwał się do świadków znowu, przemówił kilka słów zimnych i wymuszonych do zaślubionych, zrzucił z siebie stułę i wyszedł.
— A teraz, rzekł Maleparta, czas porzucić tę izdebkę. Konie i kolasa czekają u drzwi na was, ludzie przysłani zabiorą rzeczy, jakie się tu znajdują. Chodźmy. — Rózia rzuciła okiem łzawem po izdebce co była świadkiem tylu chwil ciężkich jej życia i żegnała ją z boleścią. Wdowa chwyciła rękę córki i z nią razem milcząca powlokła się, nie wiedząc co czyni, i machinalnie tylko, goniąc za ukochanem dziecięciem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.