Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom I
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

— Jakie było pożycie nowego stadia, mówił dalej Prozorowicz, trudno jest opowiedzieć, chociaż o tem wiem z własnych ust żony i jej matki. Zaledwie przyjechali do domu Maleparty, człowiek ten i tak już nienawistny Rózi, zmienił się na jeszcze straszniejszego. Twarz, na której nie wymuszał pożyczanego łagodności wyrazu, co ją czynił tak dziwacznie fałszywą, przybrała minę posępną i niespokojną, usta wciśnięte głęboko, brwi nachmurzone, pomarszczone czoło, ruchy gwałtowne, mowa urywana i chrypliwa, zastąpiły miejsce kociego oblicza i pieszczonego głosu.
Gdy dojechali do domu, Maleparta przeprowadził żonę do pokoju na piętrze, do którego przechodzić było potrzeba drugim zajmowanym przez niego. — Nagie ściany, łóżko niezasłane, stolik niczem niepokryty, ławy proste, oto wszystko co w nim zastała.
Żadnego sprzęcika, żadnej zbytkowej rzeczy. Obok alkierzyk niewielki, wilgotny i smutny, przytykający doń, wyznaczony był dla matki.
— To izba waćpani — rzekł Maleparta do żony — a to dla matki. Nie są one wykwintne i strojne bogato, bo tego spodziewam się żona moja potrzebować nie może. Przywykłyście nędzy i nie idziecie z dostatków, a tu będziecie spokojne.
Wdowa spojrzała, załamała ręce i zwróciła wzrok bolesny na zięcia, jakby go pytać chciała:
— Toż to coś nam obiecał?
On to zrozumiał i sucho odpowiedział:
— Marnować nie mogę ciężko zapracowanego grosza, waćpani wnosisz mi w dom nie fortunę jeszcze, ale proces i koszta, nie możesz wymagać więcej odemnie. Szafować na fatałaszki nie będę, bo żebrać potem nie chcę. A teraz, dodał, jeszcze słóweczko do waćpani.
Odwrócił się do wylękłej żony, która ciągle po nagich ścianach mieszkania poglądając, żałowała już swojej swobodnej izdebki.
— Żona moja powinna mi być pomocą, pociechą, nie zawadą i kłopotem. Taką chcę mieć i taką się po waćpani spodziewam. Ta izba należy do waćpani, reszta domu do mnie. Nic się tu nie dzieje bez mego rozkazu, i ja tylko rozkazuję. Dzień mój zajęty pracą, świegotania nad uszami i bieganiny próżnej nie zniosę: będziesz więc siedzieć u siebie i nie głuszyć mnie żadnym hałasem. To moja izba, gdy w niej będę z kimkolwiek na rozmowie, nie wyjdziesz waćpani chyba zawołana. Nareszcie ostatnia jeszcze przestroga: jestem mściwy, popędliwy, zły, nie życzę mnie draźnić. Będę zazdrosny, bo to już czuję; nie próbuj mojej zazdrości. Wiem o owych z okienka ukłonach z pięknym nieznajomym.
Rózia pobladła — matka oczy wielkie zrobiła i posiniała z gniewu, poglądając na Malepartę. On spokojnie kończył:
— Niech się na tem znajomość i stosunki skończą. Przed moim okiem nic się nie ukryje, nawet to co potrafiło utaić się przed okiem matki. Życzę mnie nie draźnić, być cichą, posłuszną, pracowitą i oszczędniejszą na dal.
Spojrzał na matkę.
— Przyzwyczaiłaś ją waćpani do swej woli, do wymysłów, do strojenia się i próżnowania. Wybaczono to matce, co sama nie wie co czyni, gdy kocha dziecko swoje, ale mnie by nie było wybaczonem, gdybym na to dalej dozwalał i znosił. A teraz —
Przerwała mu wdowa, która wysłuchawszy wszystkiego, upadła zanosząc się od płaczu:
— Chodźmy! chodźmy ztąd! Róziu uciekajmy! Wyrzeczmy się wszystkiego! Chodź! chodź! — Porwała córkę i posunęła się ku drzwiom.
Maleparta z zimną krwią zaparł je sobą.
— To moja żona! odezwał się surowo, i mam do niej zupełne prawo, jak do mojej własności. Nie było musu i gwałtu, dobrowolnie poszła za mnie. — Waćpani zaś chceszli iść, otwarta droga, bodajbyś i nie wróciła nigdy! Spokojniej będzie bez ciebie.
Rózia rzuciła się znowu ku matce.
— Na Boga! nie opuszczaj mnie lub idźmy razem.
— Tyś moja, i ty zostaniesz.
— Więc i ja z tobą! — odezwała się wdowa. — Bóg widzi, Bóg słyszy, Bóg go osądzi. Chodźmy i nie patrzmy na niego. — Jak obłąkana rzuciła się Mrozicka ku komnacie córki; Maleparta nie poszedł za niemi. On dawał rozkazy sługom, którzy rzeczy znosili, potem pospuszczawszy drzwi na rygle, i starą kobietę posławszy do usług żonie i matce, sam na twardym tarczanie w pierwszej izbie się położył.
Z początku tego łatwo wnieść o dalszem życiu nieszczęśliwej Rózi. Była to długa, gorzkiemi łzami oblana męczarnia. Ciężka niewola, niedostatek, bojaźń, zastąpiły miejsce nędzy swobodnej, srogiej prawda, ale mniej może jeszcze ciężkiej do zniesienia. Dla żony Maleparta był surowym stróżem, srogim panem, ale nie mężem. Nigdy łagodniejszem słowem, usługą, pieszczotą nie popróbował nawet pozyskać jej serca.
Biedne dziewcze, kłamiąc przed matką spokojność, drżało i słuchało; a co było cierpienia, kryło je na dnie duszy, aby podwójnie nie cierpiała niem matka. Jeszcze nielitościwy człowiek, gdy ukryła co przed wdową, jakby naumyślnie, aby ją udręczyć, wypowiadał w oczy pracowicie tajoną prawdę, licząc wszystkie łzy wylane przez żonę i naśmiewając się z nich.
Jeźli w niedostatku, Rózia osładzając go dla matki, chciała co ze swojej dawnych własności sprzedać, nie dozwalał na to.
— Ty moja, mówił, wszystko twoje jest mojem, do niczego nie masz prawa. Nie dam ci nic roztrwonić.
A gdy mimo baczności jego, Rózia sprzedała sukienkę, i dodając wygód matce, pobożnie kłamała, że o nich Maleparta pomyślał, on już czatował na to, łapał żonę na fałszu i odkrywał prawdę szydersko. Zdawał się mieć przyjemność w udręczeniu, w naigrywaniu się, w szatańskiem znęcaniu się nad ludźmi z którymi żył. — Patrzał na łzy, na gniew, oburzenie, męczarnie, jak na ciekawe, rozdraźniające widowisko. Płakał-li kto w domu, on pewnie przychodził jeźli mógł poglądać na łzy i śmiać się z nich. Jątrzył boleść, wyszukując jej najdzikszych powodów, dając jej cele fałszywe, niewierząc w nią nigdy, choćby się krwawemi objawiła łzami.
Ilekroć wychodził z domu (a często oddalać się musiał), zostawiał żonę pod strażą starej kobiety, mumji bez czucia, bez myśli, spełniającej jego rozkazy machinalnie i niewolniczo. Odarty sługa pilnował drzwi i nikogo nie wpuszczał. Wdowa mogła wychodzić, ale się lękała na chwilę opuścić córki, która całe dnie płakała, lub razem z nią modliła się. Nieszczęście tak gwałtownie spadłe na Rózię po pieszczotach macierzyńskich, choć osłodzone jeszcze niemi, głębokie uczyniło wrażenie. Z płochego dziecięcia stała się nagle kobietą mężną, silną i rozumną. Pojąwszy że próżną byłaby walka, nie tyrała w niej sił napróżno, znosiła wszystko mężnie, nie jątrząc złego człowieka, ale myślała, jak siebie i matkę wywieść z tej niewoli.
Jedyna nadzieja pozostała w tym człowieku, co kilką chwilami przed ślubem, tak niespodzianie ofiarował jej pomoc swoją. Ale tego człowieka matka i córka imienia nawet nie wiedziały. Wprawdzie często go Rózia widywała z okna, przechodzącego z przeciwnej strony, po pod domostwy ulicą, on także ją postrzegł; ale nie było sposobu odezwania się do niego, a ona, gdyby mogła nawet, możeby się nie odważyła skarżyć na tego co się zwał jej mężem. Dla siebie nigdy by ona nie myślała nawet o tem, chciała uczynić dla matki, ale nie było sposobu. Nieznajomy o tej samej godzinie przechodził teraz mimo okien mecenasa, o której zwykle ukazywał się przed okienkiem Rózi. Rzadko jednak odważyła się ona spotkać jego wejrzenie i nie skinęła nawet głową, gdy poglądając ciekawie, mijał ten dom, tak szczelnie dla wszystkich zamknięty.
Z najprzykrzejszem położeniem wreszcie oswoić się można. Takim jest człowiek, że nigdy długo jednostajnie cierpieć nawet nie potrafi; w początkach zdaje mu się, że nie wytrzyma boleści, ale z dniami tępieje uczucie jej, i w nowym swym stanie znajduje, wyszukując ich, pociechy, osłodę, nareszcie nadzieje.
Rózia miała przy sobie matkę, i wspólność cierpień pocieszała te dwie biedne istoty. Ale wdowa od ostatniego wypadku, prócz miłości dla dziecięcia, resztę uczuć zdawało się że straciła. Nic ją nie obchodziło, niczem się nie martwiła, nawet mniej może pojmowała cierpienia Rózi. Modliła się dnie całe płacząc, mówiła mało, nie wychodziła oprócz do kościoła z córką; a wówczas towarzyszyła im nieodstępna stara owa sługa. Dnie całe, miesiące, płynęły w tych dwóch izdebkach, w zamknięciu, jednostajne, blade, przerażające ciszą i niezmiennem swem obliczem posępnem. — Maleparta rzadko widywał żonę, rzadko do niej zachodził, nie pytał nigdy, czy potrzebowały czego i jak się miały. Zamknięte w komnacie, słyszały tylko głos jego przez pół dnia sucho, jednostajnie klekczący o procesach, o summach, o prawniczych formułach, przerywany niekiedy szyderskim śmiechem, co to nie z serca idzie, ale na ustach się tylko rodzi i usta wykrzywia. Czasami żwawsza rozprawa dochodziła ich uszu, i znowu po niej cisza, a wśród ciszy tylko pół słowa lub szelpotanie piór chodzących po papierze, albo brzęk pieniędzy. Biedna Rózia w tej atmosferze dusznej schła, więdniała, schylała głowę, starzała niedojrzawszy. Matka zamierała powoli, tracąc czułość jak chory, któremu po wielkiej boleści odrętwienie ujmuje cierpienia. Coraz bardziej milcząca, coraz bardziej zapominająca swej przeszłości, wdowa patrzyła na wszystko osłupiałym okiem, zdając się mówić tym swoim stanem, że niedługo już cierpieć będzie.
Córka nigdy jej serca najmniejszem użaleniem się nie zakrwawiła, (chowała łzy dla siebie) a gdy czasem postrzegła boleść dobitniej wyrytą na twarzy, pomimo starania aby ją pokryć, odzywała się potrząsając głową:
— Wszystko mija, moje dziecię. — I to minie i życie się skończy!!
Nie wiem czy w wielkich ciosach jest pewniejsza pociecha nad tę.
Pani Mrozicka powoli, powoli kończyła nieszczęśliwe życie swoje. Włosy jej posiwiały naprzód, pobielały potem, ręce trząść się zaczęły, oczy zagasły, głowa się pochyliła, policzki wychudły. — Maleparta widział to wszystko, ale jakby nie postrzegł. Nigdy nie spytał o jej zdrowie i nawet na zimno nie potroszczył się o nie, choćby dla oka. Raz, gdy matka wracając z kościoła, przeszła przez izbę, w której on ze swoim pomocnikiem pracował, Rózia usłyszała z biciem serca następującą, toczącą się między niemi rozmowę, dla której nawet nie zniżyli głosu:
— Uważałeś — rzekł Maleparta do pomocnika — uważałeś jejmość?
— Hm? Albo co?
— Jak wygląda?
— Zdaje mi się źle.
— Bardzo źle; już jej widać niedaleki termin nieodzownego roku.
— Stara?
— Nie tak to stara, ale to jak koń co z dobrej stajni poszedł na chudy obrok, ujęło się pieszczot, wygódek.
— Nie staracie się wiele o nią.
— Czy waćpan oszalał? A to ja bym nie wystarczył na jeden rok, puściwszy babie cugle; a przy ekspensach tego procesu i kosztach utrzymania żony?
— Cóż waszmości żona kosztuje?
— Waćpan myślisz nic! A to co zje?
— Juściż!
— Chwała Bogu, wkrótce choć jedną gębę mniej będzie w domu, bo tak i założę się że stara długo nie pociągnie, a jak ona bryknie, to i z żoną inaczej sobie poradzę. Teraz to dla tej starej mam jakąś subjekcją. A prawdę powiedziawszy i ta izba mi potrzebna.
— Jaka izba?
— Gdzie żona. Jakby stara bryknęła, tobym żonę zapakował do alkierza, a sam bym zajął izbę na kancelarją.
— E! stara! — ozwał się pomocnik, to suche, chude, ale takie najdłużej żyją.
— Doprawdy? spytał mecenas. Co aspan mówisz?
— Trafia się to.
— Ale to nie może być — dodał uspokajając się Maleparta — kaszle strasznie, czasem całą noc ryhocze, aż tu słychać; a kiedy idzie to sapie, jak kowalskie miechy: pytałem się nawet doktora, to mówił że musi mieć astmę i suchoty, i pewnie nie pożyje.
— Może być.
— Pewnie, pewnie, a codzień powiem ci to gorzej. Już ja mam oczy i patrzę dobrze. Nawet mało co je: to wszystko złe znaki.
Na tem skończyła się rozmowa, od której biedna Rózia dostała zawrotu głowy i prawie obłąkania. Myśl tylko stracenia matki, była dla niej niewyrachowanem nieszczęściem. Sama jedna w mocy tego człowieka, bez ostatniego węzła, co ją łączył z lepszą przeszłością, nie pojmowała dalszego swojego życia, nie umiała się oswoić z myślą okropnej przyszłości. Po tej rozmowie, która ją przerażając objaśniła o stanie matki, Rózia w każdej chwili zdawała się słyszeć jęk jej konania, co chwila lękała zgonu, w każdym ruchu i kroku upatrywała znaków postępu choroby i przybliżenia się śmierci. W nocy zrywała się przykładać ucho niespokojne do drzwi izby matki, trwożąc się zbyt silnym oddechem, trwożąc się, gdy go nie słyszała, modląc się do Boga, aby ją nie pozbawiał ostatniej w życiu podpory. Tak czas jakiś w śmiertelnym strachu jej upłynął; a matka w istocie coraz gorzej a gorzej się miała. Już jednak oko córki nie mogło dojrzeć postępów choroby, gdyż ta doszła była do ostatniego swego stopnia. Śmierć krążyła już nad głową wdowy, która przestała wychodzić nawet do kościoła, bo zajść do niego nie mogła. Maleparta zachodził do jej alkierza, jakby się chciał przypatrzyć umierającej i wybadać rychło skona. Zawsze równie zimny, nawet w obliczu tej śmierci, co najobojętniejszych na wszystko ludzi chmurzy czoła, poglądał na zbliżanie się jej, szyderski, nieporuszony.
Jakiś czas jeszcze wychodziła pani Mrozicka z alkierza i siadywała przy córce, ale codzień ciężej jej było, aż nareszcie obległa w łóżku, z którego już wstać nie miała.
Jednego rana zawołała córki do siebie. — Róziu moja — odezwała się słabym głosem do niej — nie bój się moje dziecię, nie płacz i nie rozpaczaj. Miej ufność w Bogu i w opiece świętej Jego Matki, której cię polecam. Mnie Bóg woła do siebie. Żal mi porzucić cię samą i w czyichże rękach! Ale niech się stanie wola Jego święta.
Córka padła we łzach na kolana u łóżka, głowa jej pochyliła się na wychudłe ręce matki.
— O! nie rozpaczaj, nie rozpaczaj dziecię moje. Wszystko mija! najsroższym cierpieniom jest koniec, a Bóg dobry! — O ostatnią proszę cię posługę. — Dawnom się nie spowiadała, czuję śmierć blizką, poślij po księdza.
Rózia się porwała i obłąkana wybiegła. W izbie siedział nad papierami Maleparta, zajęty konfrontacją dokumentów, które rozważał wyszukując słabej ich strony i nieprawidłowości jakiejkolwiek, coby je unieważniała.
Na hałas odmykających się drzwi, podniósł głowę ze zmarszczonemi brwiami.
— Czego tak szukasz? spytał żony.
— Matka! matka! moja matka!
— Cóż tam z twoją matką?
— Umiera.
— Nie widzę przyczyny stukania drzwiami — szepnął Maleparta.
— Prosi o księdza!
— O księdza! — rzekł Maleparta. — A ksiądz darmo nie przyjdzie, trzeba mu zapłacić!
— Poślij po księdza, ja mu zapłacę! — zawołała Rózia pierwszy raz w życiu z gniewem prawie.
— Radbym wiedzieć czem?
Rózia nic nie odpowiedziała i jak szalona zbiegła ze wschodów, drzwi za sobą zostawując otwarte. Maleparta nie miał czasu jej gonić, nie wstrzymał, bo nawet może ucieczki się nie spodziewał tak śmiałej. Odwrócił tylko głowę i osłupiały poglądał. Ona tymczasem biegła z kamienicy na ulicę, jak stała, nędznie ubrana, bez pokrycia głowy, bez płaszcza, w jednym kaftaniku domowym.
Już miała wynijść na ulice, gdy oko w oko spotkała się z pięknym nieznajomym i cofnęła się krokiem. On ją poznał i przeląkł się tej kobiety, co bezprzytomna, jakby po śmierć do rzeki leciała. Rózia postrzegła go, i nagle z odwagą jakiej nigdy nie miała, pochwyciła za rękę.
— Na Boga ratuj mnie!
— Co się stało?
— Matka moja kona! księdza woła — a ten — a on — ach! nie ma komu zawołać księdza, nie ma czem go opłacić, nie będzie czem odprawić pogrzebu. Ona nie będzie miała modlitw nawet za duszę i trumny! On nic nie da!
Wołała jak obłąkana, nieznajomy patrzał na nią i bolał widocznie.
— Oto wszystko co mam przy sobie — rzekł sięgając po worek i odpinając spinkę od żupana kosztowną — weź to. Ja po księdza pójdę.
Rózia ani się na chwilę nie zastanowiła nad tem co czyniła, schwyciła worek i spinkę i patrząc na nieznajomego, spytała:
— Zna cię moje serce, ale powiedz jak się zowiesz? oddam ci ten święty dług, oddam! Choćbym go po śmierci odnieść ci miała! Cale życie wdzięczną będę, ach! od okropnej uwalniasz mnie niespokojności! Idź po księdza do fary i spiesz się na Boga, spiesz się: zmiłuj się nad biedną matką moją! Ja powracam do niej. Ale wprzód, twoje imię?
— Stanisław Górski.
Rózia już była na wschodach i wracała na górę, Maleparta jeszcze siedział nad stołem, gryzł koniec pióra i mruczał coś pod nosem.
— Już z powrotem? — zapytał szydersko. Ale żona nic mu nie odpowiedziała i poleciała do łóżka matki. Gdy ją ujrzała wdowa, pochwyciła w swoje objęcia i długo milcząc trzymała.
— Dziecię moje, rzekła, ja czuję że umrę, Bóg łaskaw dał siły na ostatnich chwil kilka. Posłuchaj co ci powiem: — W ciężką zaprzęgnięta jesteś niewolę, mąż twój, Boże mu odpuść, tyranem twoim, on mi zgon przyspieszył; ale nie przeklinaj go i nie życz mu złego w sercu swojem, nie draźnij go uporem i złością, zwyciężaj dobrocią, kochać go nie możesz, szanuj i bądź posłuszna. Widzę oczyma duszy mojej, że będzie ci kiedyś lepiej na świecie. — Bądź cierpliwa i powtarzaj w ciężkich chwilach, co Jezus mówił gdy cierpiał: Stań się wola twoja Panie!
To mówiąc ucałowała córkę w głowę, podniosła się nieco i modlić zaczęła.
— Przygotowuję się na śmierć, rzekła, całego życia mało na tę jednę chwilę! Wiek by się trzeba gotować.
Rózia ciągle płakała, a matka już z pogodnem czołem modliła się spokojnie.
Powolnie otwarły się drzwi i ukazał się ksiądz. Staruszka odetchnęła wolniej, skłoniła głowę i skinęła na córkę, aby wyszła. Ksiądz proboszcz od fary sam z nią pozostał, i długa chwila dla Rózi upłynęła, nim znowu wejść jej dozwolono, aby ze łzami w oczach patrzeć na ostatnią matki komunją. Po przyjęciu jej, wdowa niejaki czas uspokojona pozostała, potem przeżegnawszy się, wzięła księdza za rękę i rzekła:
— Ojcze mój, pozostań jeszcze chwilę, chcę pożegnać zięcia przy tobie: Róziu, zawołaj tu męża.
Rózia zawahała się wychodząc, ale stanowcze wejrzenie matki, zmusiło ją do spełnienia rozkazu. Weszła do komnaty męża, co ciągle jeszcze nad papierami siedział z piórem za uchem.
— Matka moja — ozwała się.
— Cóż tam znowu z twoją matką? — zawołał Maleparta.
— Chcę się widzieć z tobą.
Podniósł głowę, wytrzeszczył oczy, namarszczył brwi i spytał:
— A toż czego? Nie mam do niej interesu.
— Ona kona — ona chce —
— Nie wiem czego jeszcze może chcieć odemnie!
— Więc nie pójdziesz?
Maleparta wstał z niechęcią, założył pióro za ucho i szybkim krokiem poszedł ku alkierzowi chmurny.
Na widok jego, stara podniosła się na łóżku z rozognionem obliczem, wlepiła oczy jeszcze żarzące, i wziąwszy córkę za rękę, ozwała się, dobywając ostatka głosu:
— Słuchaj, między mną a tobą i Bogiem com od ciebie wycierpiała, przebaczyłam ci na świętej spowiedzi, zapomniałam wszystkiego! Oto córka moja, twoja żona: dwakroć mi ciężej umierać, że ją w twem ręku zostawiam! Ale Bóg mnie woła! — Słuchaj: — Jeźli dla niej nie będziesz lepszym jak byłeś, jeźli nie przestaniesz ją męczyć, znęcać się nad nią, jak znęcałeś nademną — jeźli ci nie straszny sąd Boży i piekło, człowiecze, lękaj się matki umarłej. Z tamtego świata przyjdę cię dręczyć za córkę i mścić się nad tobą. Uproszę u Boga, że mnie ześle, abym chodząc krok w krok za tobą, grzechy ci twoje przypominała. — Z tamtego świata, ja z ciebie nie spuszczę oka i wymodlę u Boga karę na zatwardziałego. Pamiętaj.
Maleparta pobladł, posiniał, zadrżał, ale nie ze strachu, ze złości tylko że go tak zuchwale w obliczu obcego napominano; potem zgrzytnął zębami, splunął wzgardliwie i wyszedł z alkierza. Rózia zachodząc się od płaczu, rzuciła na ziemię, a ksiądz ukląkł do modlitwy nad konającymi, gdyż stara wysilona, widocznie życie kończyła.
Wśród ciszy, przerywanej płaczem córki, powolnie odzywał się głos kapłana spokojną odmawiający modlitwę — stara patrząc na Rózię, oddała Bogu ducha.
Ksiądz sam odwiódł od ciała córkę, gdyż Maleparta ani zajrzał więcej do izby, gdzie się to działo. — Cała we łzach uklękła sierota przed kapłanem, i wyciągając duży worek dany przez nieznajomego, rzekła szybko:
— Ojcze mój, ojcze, o łaskę cię proszę. Widziałeś tego człowieka, znasz go już trochę, on matce biednej nie da pogrzebu, ty się nim zajmij, wszystkiem, wszystkiem. — Co mam oddaję na to — co mam. Oto pieniądze, oto spinka kosztowna, sprzedaj ją — zapłać pogrzeb, niech ludzie nie wiedzą, że ja to dałam — nie mów nikomu. A gdy się spytają, powiedz że mąż to zrobił dla matki! I tych ostatnich słów nie powtarzaj, zapomnij o nich.
Ksiądz skinął głową i spinkę nazad oddając Rózi, rzekł:
— Tych pieniędzy dosyć będzie, córko moja, to schowaj dla siebie. — Westchnienie wyrwało mu się z piersi i szybko poszedł ku drzwiom. U drzwi już go czekał Maleparta.
— Cóż ta stara warjatka? — spytał.
— Ta biedna poczciwa kobieta skonała już — odpowiedział kapłan — oddała Bogu ducha, przebaczywszy nieprzyjaciołom.
— Już, umarła!! — No, ale mój księżuniu życzę ci, tego głupstwa, co tam ona plotła, Boże odpuść, postradawszy rozum, niepowtarzać nikomu. — A co się tycze pogrzebu, musicie tam mieć fundusze na grzebienie ubogich? To była uboga kobieta, bez żadnej substancji, bez funduszów, z łaski ją utrzymywałem — schowajcie ją z miłosierdzia i pobożności. Ja nie jestem w stanie.
Wstydliwym okiem rzucił ksiądz na mecenasa.
— Nie troszczcie się o to, rzekł, zajmę się pogrzebem.
— To będzie prawdziwie po chrześcjańsku — dodał Maleparta. — A ja, żeby oczyścić izbę, każę nieboszczkę przenieść do dalszej izby na lewo ode drzwi. Wszak i trumnę przyślecie?
— I trumnę — odpowiedział ksiądz.
— A to bardzo dobrze. Niechże ja już nie wiem o niczem. Żonę mi tylko potrzeba gdzie przeprowadzić.
To mówiąc poszedł po Rózię, która bezwładna, bezprzytomna, dała mu się powieźć gdzie chciał.
Pogrzeb z wielkiem podziwieniem mecenasa odbył się nie tylko przyzwoicie, ale nawet prawie wspaniale. Pani Mrozicka za lepszych czasów miała znajomych, przyjaciół, co teraz gdy umarła przypomnieli sobie, że ją znali i kochali. Wszystkie zakony towarzyszyły obrzędowi, mnóstwo ludu ciągnęło się za wozem żałobnym, katafalk był wspaniale ubrany, kościół kirem obity i światła mnóstwo.
Wszyscy myśleli, że Maleparta zdobył się na taki pogrzeb matce swej żony, i on się tego nie wypierał, dziwiąc w duchu, jakim sposobem tak kosztowny urządzono pogrzeb. Rózia nawet nie pojmowała tego co widziała, choć za łzami nie wiele zobaczyć mogła. Po głowie mecenasa chodziła niespokojna myśl, czyli żona utajonych jakich na to pieniędzy nie użyła, a jak on powiadał, nie zmarnowała. Nie mógł jednak nic dojść.
Za wozem żałobnym szedł w czarnym stroju, ze spuszczoną głową, jeden tylko człowiek. Był to pan Stanisław Górski, który i pogrzeb ten cały swoim kosztem sprawił.
Rózia postrzegła go raz, ale w tej chwili nic nie pojęła, nic nie zrozumiała, nawet mu wdzięczną być nie potrafiła. Wszystkie jej czucia i myśli były przy zmarłej matce.
Po śmierci pani Mrozickiej, Maleparta zajął dla siebie, jak obiecywał, izbę większą, a żonę umieścił w alkierzu, niezważając na to wcale, że świeżą jej boleść ciągłym widokiem miejsca, w którem umarła matka, powiększał. Żal jednak Rózi nie był jednym z tych krótko trwałych, co pragną roztargnienia i szukają rozrywki. Ona nie odpędzała wspomnienia matki, ale szukała go i wywołując cień jedynej osoby, co ją w życiu kochała, z nim w duszy swej dnie całe trawiła.
Dla niej teraźniejszość nie miała żadnych powabów, żadnego wdzięku. Niewolnica, uciekała w swobodną przeszłość i wspomnieniem jej się pocieszała. Maleparta był dla niej jak dawniej obojętnym i zimnym, ona dla niego uległą i posłuszną. Nie widywali się chyba rzadko, nie mówili z sobą chyba z koniecznej potrzeby. On i teraz nie postarał się niczem uprzyjemnić jej życia, dozwalając biednej Rózi w wyszarzanych, panieńskich jeszcze chodzić sukienkach, schnąć w niedostatku i głodzie. Nie pokazywał jej przed nikiem, i najsurowiej zakazano jej było, wychodzić nawet, gdy głos obcych w przyległej izbie słyszała.
Kiedy gwałtowna boleść po stracie matki uśmierzyła się trochę, Rózia zaczęła doświadczać bardziej niż kiedy ciężkich nudów. Brakło jej zatrudnienia, namiętności, celu w życiu, w próżnem sercu i niezajętej głowie szumiały myśli jak wiatry po stepach. Poczęła znowu zbliżać się do okna i choć poglądać na ten ruchawy świat, z którego wyłączona była na zawsze.
Bawił ją ruch miejski, wrzawa uliczna, wszystko aż do swawoli chłopców co tak raźnie i wesoło skakali nadzy i odarci. Może i co innego ciągnęło ją do okna. Często bowiem przed niem przechodził się pan Stanisław i patrzał na bladą twarz młodej kobiety z uczuciem politowania i zajęcia. Ten jeden, którego zdawała się zajmować, zajmował i ją nawzajem. Za jego litość, (bo litości tylko domyślała się) płaciła wdzięcznością; nie raz pomyślała, że miło by jej było zbliżyć się do niego; ale jak? Czujność Maleparty czyniła zbliżenie to prawie niepodobnem, bo nawet do kościoła samej nie wolno było wyjść Rózi, a biedna często nie mając ubrania stosownego, nie śmiała się na ulicy pokazać.
— Gdyby on mnie tak postrzegł? myślała, wybladłą, w podartej sukni, mógłże by myśleć o mnie, interesować się mną, on co dzień w dzień widzi tak piękne, wesołe i bogato strojne kobiety!
I stokroć zazdrościła Rózia ubogim mieszczkom co w niedzielę wystrojone szły do fary. — Ona obwinięta płaszczykiem, na ranną tylko mszą się wciskała, w nieodstępnem towarzystwie odartej i brudnej starej sługi.
Gdy się to dzieje, Maleparta zebrawszy potrzebne papiery, rozważywszy dobrze jak się wziąć do sprawy tak ważnej, od której wygrania zależała w znacznej części jego przyszłość — rozpoczął razem dwa procesa: o sukcesją Inflantską w Wilnie i z dziedzicem dzierżawy p. Mrozickiego w Lublinie.
Pierwsza mianowicie go zajmowała — pisał on do Inflant, dla zasięgnienia wiadomości. Doniesiono mu o czem chciał wiedzieć, a że nie mógł sam odjechać dla attentowania sprawie, powierzył ją znanemu ze zdatności mecenasowi. Drugą sam się zajął, i zaraz, opierając się na wygnaniu wdowy, do taktowego wpisał rejestru. Zapozwani zesłali plenipotenta do traktowania o zgodę. P. Paprocki wytrzymawszy cierpliwie, póki się termin przywołania nie zbliżył, skończył nareszcie zgodnym sposobem najpomyślniej. Obrachowawszy szkody, obrachowawszy domniemane korzyści, jakieby z dalszej arędy wyniknąć mogły, remanentów szacunek, ich pomnożenie z czasem, procent od tenuty i t. d., zakroił naprzód na tak ogromną sumę, że plenipotent cofnął układy, przekładając proces. Tymczasem przyjaciele Maleparty i podmówieni od niego pracowali, aby plenipotenta zastraszyć sądem surowym na wywłaszczycieli wdowy i sieroty; a prócz tego chodziło i o reputacją pryncypała, bez którego wiedzy, ale pod jego imieniem, rzecz się stała. Malowano także plenipotentowi wpływy Maleparty, jego wymowę przekonywającą, jego zręczność w cudzych interesach, cóż dopiero w swoim własnym? Gdy się tedy zbliżał termin przywołania z rejestru wpisów, sprawy sukcesorów Mrozickiego z ichmość..... plenipotent zaczął na nowo przez pośredników tentować o zgodę. Pierwszą odpowiedzią Maleparty było: Już nie czas. Dał się jednak ubłagać i napotkawszy niby przypadkiem plenipotenta w przyjacielskim domu, podał na stół też same co wprzódy warunki, potem jakby uproszony i umolestowany spuścił z nich nieco. Plenipotent położył na stół swoje. Już wówczas wiedział nasz mecenas czego się mniej więcej mógł spodziewać i na pewno chodzić zaczął około ukończenia zgodnie. Kilka dni trwały traktaty i kilka razy rozchodzili się traktujący, bez nadziei nowego zejścia. Przecież, oba grając komedją czas długi, niby znagleni przez wspólnych przyjaciół, napisali punkta do zgody, ciesząc się wzajemnie, że się oszukali. Rzęsistemi kielichy na Winiawie zapito sprawę i plenipotent w imieniu pryncypała zobowiązał się do wypłaty na przyszły św. Jan summy czerwonych złotych trzech tysięcy.
Odzyskana tak znaczna substancja nie zmieniła w niczem stanu biednej Rózi, która nawet o tem nie wiedziała, podpisując co było potrzeba w asystencji męża, i nieśmiejąc zapytać dla czego? Pieniądzmi ztąd odzyskanemi, poparł Maleparta nierównie dlań ważniejszą sprawę, o sukcesją po Gelbsternach, już z braci p. Mrozickiej bezpotomnie zeszłych, objętą przez kollatoralnych. Proces był sprawiedliwy, sprawa jasna, cała trudność pochodziła z przedawnienia i zamilczenia długiego. Dobra zaś, o które chodziło, mogące czynić sześćdziesiąt do ośmdziesiąt tysięcy złotych polskich rocznej intraty, były bardzo znaczne i chociaż zrujnowane, wartały jeszcze na tamten czas bardzo wiele. Było to jedno z najpiękniejszych dominiów w Inflantach; prawdziwie pańska, choć zrujnowana i rozdrobniona fortuna. Los zdawał się sprzyjać w dochodzeniu jej Maleparcie; dobra bowiem podzielone teraz na schedy niewielkie, na kilkanaście głów, nie miały nikogo, co by żywo stanął w obronie posiadania ich. Kollatoralni niektórzy szydzili z tej sprawy i bronić się nie chcieli, drudzy sami sobie zostawieni nie mogli. Nie było zgody i upadek widoczny. Gdy sprawa w niższych przechodziła instancjach, uczyniono już Maleparcie najpiękniejsze nadzieje; jakoż niebawem otrzymał dekret na swoją stronę. Poszli wyżej; a tu dopiero opatrzywszy się wszyscy o grożącem niebezpieczeństwie, wzięli się szczerze do obrony. Ale zapóźno. — Każdy inaczej myślał się bronić, każdy innego wybierał adwokata, nie mogli się zgodzić, ani na sposób obrony, ani na człowieka, któremu by ją powierzyli.
Sprawa przeszła przed trybunał na wielki postrach kollatoralnych sukcessorów, którzy dzięki zabiegłości prawnika ugodzonego przez pana Paprockiego, na głowę przegrali. Dekret był zabójczy, gdyż nietylko restytucją dóbr nakazywał niezwłoczną, ale szkód i pobieranych dochodów przez lat tyle poszukiwać na kim wypadło, dozwalał. Rzucili się kollatoralni prosząc o zgodę, ale Paprocki nasz, nieubłagany, traktować o nią inaczej nie chciał, aż po o władaniu dobrami. Zajęto je. Zostawały pretensje do dochodzenia na innych funduszach sukcessorów, którzy już tylko litości i zmiłowania prosili. Ale napróżno.
Nie znał litości prawnik, jak prawo nie zna litości. — Naprzód się muszę, mówił, litować nad sobą.
Zbiegli do Lublina wywłaszczeni, płacząc i rozpaczając — nic i to nie pomogło. Tu im doradzili nieprzyjaciele Maleparty, pod nowym jakimś wyszukanym pretekstem, zapozwać z kolei mecenasa. Sprawa poszła wzgardliwie per non sunt, i nie wiedzieć jak, sama powodowa strona się skondemnowała.
Tymczasem Maleparta objąwszy wielkie dobra Inflandzkie, puścił je dzierżawą kilkuletnią, opisawszy się z posesorami należycie. Za wzięte od nich pieniądze i zabrane już wprzódy, jak się niepłonnie domyślano, kapitały, kupił natychmiast wielki majątek niedaleko Warszawy w Mazowszu. Stawszy się tak w oczach wszystkich panem i możnym, nie zmienił wcale sposobu życia, nie przestał jeszcze pracować. Podejmował się równie jak dawniej spraw najmniejszych, byleby mu za prowadzenie ich opłacono sowicie. Szperał w papierach, żył odgrzewanem, chodził w starej sukni i żonę zamykając zawsze w ciasnym alkierzu.
Ona biedna męczyła się, schnąc i bledniejąc jak trawa rosnąca w cieniu. Całe dnie, cale lata sama z sobą w izdebce, modląc się, lub pracując, a za całą rozrywkę jej stało wejrzenie oknem w ulicę. Z początku widywała w niej często pana Stanisława, potem rzadziej się już ukazywał, nareszcie całkiem zniknął jej z oczów. Na następny trybunał już nie przybył.
Teraźniejszego trybunału — dodał Prozorowicz — ukazał nam się znowu; widzieliście go zapewne i zauważać musieliście, bo nielada postawa i chłop jak dąb.
— A cóż to za sprawę — spytał palestrant — miał teraz właśnie pan mecenas, do której już cygańskich świadków potrzebował?
— Mówiłem waści — dodał Prozorowicz — że z krewnemi żony, których chcąc się pozbyć, oskarżył o napad na swoją osobę, gwałt i pobój; chociaż mówią że jako żywo tego się nie dopuścili, i jedynie dla pozbycia się ich, pozwał. Jakoż uciekli, a sądzeni srogo zaocznie, gdyż trybunał eksces taki nad mecenasem domierzony, za obrazę własną poczytał, i więcej się tu już nawet ukazać nie mogą.
Widzisz waść — rzekł Prozorowicz kończąc — co to za szczwany lis z tego człowieka; od żebraczej torby potrafił dojść do dostatków pańskich, znaczenia i wszystkiego czego tylko chciał, a zobaczysz waść i grosza bym za to nie dał, że dalej, dalej, (jakeśmy widzieli przykłady) gotów senatorskie zasiąść krzesło, byleby mu ambicja przyszła. Z wiekiem to go nie minie. Człowiek którego młodości namiętnością są pieniądze, skończyć musi na starość niepohamowaną ambicją. Nie raz widzieliśmy nawet wielkie fortuny zebrane mozolnie, topniejące potem dla czczego dymu.
Otóż cała historja Maleparty, a kto pożyje, ten więcej zobaczy, bo to dopiero początek zda mi się. Człek choć sterany, ale nie stary.
— A żona? — spytał palestrant.
— Siedzi dotąd w oknie alkierza, naprzeciw którego przechadza się jaśnie wiel. deputat, jak dawniej, wybierając godziny, kiedy mecenasa w domu nie ma. Często nawet absentuje się od sądów i ryzykuje zerwanie kompletu, byle widzieć bladą twarzyczkę ulubionej, choć przez zasmolone szyby,
— I jakiż to człowiek?
— Albo to waćpan nie wiesz? personat wielki i bogacz, do tego wspaniałomyślny co się zowie i poczciwego serca. Spojrzeć na jego dwór, to się i przy marszałkowskim i prezesowskim nie powstyda, taki wspaniały. Co jezdnych! co huzarji! co służalców! a jaka zgraja klientów i przyjaciół! Kiedy zaprosi na bankiet, to gości wynoszą u niego nieżywych prawie, tak ich przyjmuje. Niedawno prezes i marszałek odleżeli po tygodniu jak ich spoił pan Stanisław. A co prochu napsuła trybunalska gwardja, strzelając na wiwaty. Księża ichmość całą noc nie spali od huku, i niedarmo coś o tem ojciec Jan wspomniał delikatnie w niedzielnem kazaniu, strofując Baltazarów naszych, co ucztują tak wspaniale, jakby nic lepszego na świecie nad ucztowanie nie było. A co waszmość na to powiesz, sam kielicha do ust nie przytknie, lubi tylko tak honeste traktować gości. I jest z czego, bo substancja krom tej jaką posiada w koronie, większa jeszcze w Litwie, ojczysta: koronna macierzysta podobno i niestarczyła by na jeden trybunał i utrzymanie się przy deputacji, zwłaszcza że jaśnie wielmożny Deputat wziątków pod żadną postacią nie bierze, swoją część grzywien instygatorowi rezygnuje i ubóstwo wspiera.
To mówiąc Prozorowicz, podniósł się z siedzenia i otarłszy usta rękawem, potrząsał czapką, którą zbierał się na uszy nałożyć.
— Dzięki wam za historją — rzekł palestrant — djable ciekawa, szkoda tylko że nieskończona.
— Młody waść jesteś, może końca doczekasz, ja się go już widzieć nie spodziewam — dodał smutnie eks-mecenas — mnie już samemu niedaleki koniec własnej historji! Zemrze się pewnie kiedyś za piecem u żyda i ludzie dobrego słowa nie dadzą. Mój stoliczek pod wschodami zajmie drugi taki biedota jak ja, dwa dni pogadają o mnie i — finis coronat opus! — Westchnął Prozorowicz ciężko, ostatnich słów domawiając, i oba wyszli z gospody Matjasza, gdyż już na dworze robiło się dobrze ciemno i ronty gwardji trybunalskiej po ulicach chodzić poczynały. Musieli dla bezpieczeństwa pożyczyć u gospodarza latarki.
Gdy wyszli na Grodzką, Prozorowicz wskazał palestrantowi dom na prawo, w którego oknach świeciły się dwa słabe światełka.
— To mieszkanie Maleparty. W tem oknie świeci się od świecy stolika, nad którym bogacz, jakby na chleb powszedni pracować musiał, wysiaduje noce całe. W tem drugiem widzisz światełko alkierza biednej Rózi. Wkrótce ona zagaśnie, bo Maleparta żałuje nawet łojowej świecy, przy której długich wieczorów nie daje pędzić żonie.
Przejęty ciekawością palestrant, z idącym na żydowszczyznę Prozorowiczem poszedł ulicą, aby się zbliżyć ku temu domowi i przypatrzyć mu się lepiej. Gdy podchodzili ku drzwiom głównym, spotkali postać jakąś w czarnym płaszczu, która w ich oczach wsunęła się do domostwa i zniknęła.
Spojrzeli po sobie.
— To jakiś klient — rzekł Prozorowicz — który wykrada się nocą po radę do Maleparty.
— Nie ma wcale tej miny — rzekł palestrant — raczej podobny nocnym ptaszkom, co na piękne panie polują. I gdyby był klientem, po jakie licho miałby się tak cichutko skradać?
Gdy to mówili, czarna postać mignęła znowu we drzwiach, ale już samowtór z kimś drugim, niższego wzrostu. Szeptali do siebie po cichu, i niespokojnie oglądając się na wszystkie strony, rzucili w lewo ku Krakowskiemu, a potem w przechodniej kamieniczce znikli.
Znowu spojrzeli po sobie stary i młody.
— Widzisz waszmość żem zgadł, rzekł palestrant — bo ta druga postać, poszedłbym o największy zakład, kobieta.
— Waszmość widzę, odpowiedział mecenas, poznajesz kobiety jak pies zwierzynę, węchem chyba. Nie dziwuję się, młody jesteś! — Prozorowicz podniósł oczy na okna, ale w obudwóch paliły się światła jak wprzód.
W tem nim sobie „dobranoc“ powiedzieli i kilka kroków każdy w swoją stronę uszli, hałas dał się słyszeć w kamienicy Maleparty. Zastukotało na wschodach, zaświeciło w sieniach, kilku ludzi zbiegli do drzwi i wypadli na ulicę. Maleparta w kitlu białym z szablą w ręku rzucił się za palestrantem, towarzysz jego za Prozorowiczem, wziąwszy ich za tych których szukali.
— Stój!
— Czego chcesz?
— Stój, bo cię płatnę! — zakrzyczał Maleparta — kto jesteś?
— A ty!
Wpatrzywszy się w twarz palestranta Maleparta, zazgrzytał zębami.
— To nie on! a potem dodał:
— Nie widziałeś przed chwilą wychodzących z tej kamienicy?
— Widziałem.
— Dwie osoby?
— Dwie.
— Gdzie poszły?
— Ku żydowszczyznie.
— Pewnie?
— Jeźli nie wierzysz, to szukaj ich sobie gdzieindziej.
Maleparta spojrzał w ulicę i popędził się ku Prozorowiczowi, którego już zatrzymał jego pomocnik.
Też same pytania. Poznawszy Prozorowicza, mecenas jął kląć i wyrzekać przed nim.
— Kogoż to u licha szukacie?
— Niepoczciwej żony mojej, która mi tylko co uciekła.
— Z kim?
— Nie wiem. Nie widziałeś ich wymykających się?
— Nie uważałem.
— Ten oto mówi, że poszli ku żydowszczyznie.
— Być może.
— Radź mi, co tu robić?
— Wrócić do domu i położyć się spać — rzekł Prozorowicz — czy ich myślisz złapać?
— Prawda — chmurząc czoło, dodał Maleparta — napróżno bym gonił wiater w polu. Ukryć się to nie może! Uderzył się pięścią w czoło.
— Gdybyś mniej jej pilnował — rzekł spokojnie Prozorowicz — możeby ci się to nie trafiło.
— Ja ją choćby w piekle odszukam!
— Możesz być pewien że tam trafisz najłatwiej. Dobranoc.
— Idź do djabła! — wykrzyknął mecenas. Prozorowicz poszedł śmiejąc się do siebie; Paprocki chwilę pozostał w ulicy, nie pewien jeszcze co miał z sobą czynić, potem zawrócił nagle i wpadł nazad do domu.
— Biegaj waćpan — rzekł do swego pomocnika — nogi za pas wziąwszy, pod kwaterę deputata Górskiego, niedaleko jezuitów, i stój tam na szyldwachu, obserwując każdego co będzie wchodził i wychodził. Rano jutro zdasz mi z tego sprawę. Powtarzam, patrzaj na każdego, i zważaj będzie-li ruch w domu czy nie. Żwawo! żwawo! Czekam waści całą noc!
To mówiąc wszedł na wschody i zatrzasnął drzwi izby za sobą, miotając przekleństwa.

Koniec tomu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.