Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

regenta; gospodyni przyjęła go gęstemi ukłony i przesadną grzecznością.
— Nie ma go jaśnie wielmożny panie, odpowiedziała, ale jeźli raczycie chwilkę się zatrzymać, spodziewam się że nadejdzie.
— Bardzo dobrze — rzekł przybyły i siadł oczekując, a ciekawem wejrzeniem mierząc wdowę, która się z boleścią swą nie kryła i siedziała jak przybita, nie zważając co się w koło niej dzieje.
— Pani Mrozicka, jeśli się nie mylę — rzekł po chwili do regentowej.
— Tak jaśnie wielmożny panie; ale zkądże ją pan znasz?
— Widuję ją przechodzącą, bo niedaleko od niej mieszkam, słyszałem o niej. — I zamilkł. Wdowa cichych tych słów kilku nie dosłyszała; cała była pogrążona w smutku. Regentowa widząc że napróżnoby do niej mówiła, zwróciła się ku przybyłemu.
— Jaśnie wielmożny pan wiesz jej historję?
— Potrosze.
— I pochodzenie?
Przybyły kiwnął głową,
— I teraźniejsze położenie?
— Słyszałem coś o niem.
— I zamiary mecenasa Paprockiego?
— Maleparty? — spytał nieznajomy.
— Tak jest.
— Jakież?
— Targuje, szepnęła regentowa z żywością, razem córkę i nabycie pretensyj, które pani Mrozicka ma do familji i do dziedziców majątku, który jej mąż dzierżawił.
— Córkę! — zawołał nieznajomy z widocznem podziwieniem i niespokojnością. — Córkę, powiadasz pani?
— Tak jest, i właśnie przyszła tu dowiedzieć się co o tym człowieku odemnie, bo go dotąd miała za anioła wybawiciela.
— Alboż była w takiem położeniu?