Przejdź do zawartości

Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom I
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Lżej odetchnął palestrant, kiedy nareszcie wyszli ze smrodliwego kąta, któren Prozorowicz nazywał swoją kwaterą, i przebrnąwszy gęste błoto, wydobyli się znowu na Grodzką ulicę, gdzie mimo dymu i swędu lżej było oddychać, bo powietrze nie przeszło temi wyziewy żydowskiemi, co zda się wszędzie ich otaczają, i wszędzie idą za niemi.
— Pod murzynami, rzekł Prozorowicz, miód niepoczciwy, garniec z dwoma dnami i gospodarz niezdara, też nic poczciwego; pójdziemy pod zieloną wiechę do Matjasza z Zamościa.
— A kędyż to, daleko? — spytał palestrant.
— Dwa kroki ztąd, na tyle kamienicy, podle fary.
— Aha, wiem!
Zawrócili się tedy przechodnią bramką, i zeszli z ulicy na tyły, gdzie wkrótce napotkali furtkę, o dwu kamiennych wschodach, nad którą wahała się wiecha zielonej sośniny. Eks-mecenas poszedł naprzód i pierwszy wcisnął się do izby, a za nim jego młody towarzysz.
Był to jeden z pomniejszych szynczków rozsypanych w wielkiej ilości po Grodzkiej ulicy. Wszedłszy weń poznać było łatwo, jacy ludzie do niego uczęszczali, a właśnie i pijących izba pełna była. Siedzieli za ogromnym drewnianym stołem o krzyżowych nogach, podochoceni już, czerwoni na twarzach, w czapkach na głowie, panowie woźni, posługacze sądowi, skrybenci i hałastra trybunalska. Nie mało tu było i sług deputackich i mniejszych dworzan, uboższych panków. Piwo i miód w garncach, dzbankach, flaszach, stały na stole, a przy nich kubki cynowe, kamienne, blaszane, szklanne. — Gospodarz w kubraku oplamionym, oblicza piwoniowego koloru, zwijał się posługując gościom.
Gwar był wielki i rozmowa tak żwawa, że wszyscy śmiało co chcieli mówić mogli, bo nikt ich nie słyszał: każdy mówił dla siebie tylko, w przekonaniu, że utrzymywał rozmowę z sąsiadem. — Niekiedy stuknięcie kubków przerywało dźwiękiem szklannym lub metalicznym gwar jednostajny, jak szum wody pod młynem.
— A po kiegożeśmy tu licha przyszli — spytał w ucho krzycząc mecenasowi towarzysz — toż tu, gdybyś waszmość na całe gardło krzyczał, to go nie posłyszę?
Eks-mecenas kiwnął głową i powiódł za sobą młodego do drugiej izby.
— Ani tu nawet rozmówić się niepodobna, bo wrzawa wielka.
— Bądź no waść cierpliwy.
Skinął na gospodarza, który pomimo odartej sukni i niewiele zarobku obiecującej postaci Prozorowicza, pospieszył ku niemu na jednej nodze.
— Słuchaj no Matyja — rzekł eks-mecenas klapiąc po ramieniu schylającego mu się do kolan gospodarza (co nie pomału zadziwiło palestranta) — daj nam jaki kąt spokojny, gdziebyśmy swobodnie pogawędać mogli z tym oto jeśpanem!
— Całem sercem, całem sercem, odrzekł pospiesznie gospodarz, na usługi jestem mecenasa — jak zawsze — całem sercem. — Jest izdebka na górze, każę zanieść garnczyk lipczyku.
— Tylko co dobrego, Matja, — rzekł grożąc na nosie Prozorowicz z miną protekcjonalną — hę?
— Całem sercem, najlepszego. Jegomość wie, dodał, że cały dom na jego rozkazy, po staremu, i ja z nim. — To mówiąc gospodarz znowu ścisnął Prozorowicza za kolano.
— Izdebka na górze, okna w ulicę, spokojniuteńko! Oto klucz — mecenas wie drogę.
— Wiem, odpowiedział Prozorowicz, każ-że podać twojego lipczyku.
— Duchem — duchem!
I Matjasz poleciał brząkając kluczami, a nasi jęli się drapać ciemnemi i ruchliwemi wschodami na górę.
— Nie bez tego żeby to waści nie dziwiło — odezwał się stary idąc — jak mnie ubogiego odartusa traktuje gospodarz tutejszy. Hę! uważaliście?
— Jakże nie! i właśnie —
— Otóż powiem wam, to jeden człowiek, co zachował w pamięci, żem mu kiedyś dobrze uczynił! Inni, pożal się Boże — zapomnieli dawno, że z mojej łaski chleba się najedli. Ten jeden, co mi dawniej służył, jeszcze pamięta, żem mu był panem, i dalipan, dobrym panem, nie pochlebiając sobie!
Stary głęboko westchnął. Milcząc weszli do stancyjki o dwóch oknach, dosyć porządnej, w której nieco niepotrzebnych gratów leżało w kącie zrzucone, świadcząc że to był lamus gospodarza.
— Ot i stołki, ot stolik, siadajcież.
— Ale czasu nie traćmy — dodał niecierpliwy palestrant.
Festina lente, paulatim, paulatim. Ot zaraz rozpocznę, zaraz, niech no ten miód przyniosą.
Stary zatarł ręce, przeszedł się po izbie i usiadł, zwracając oczy wybladłe na drzwi któremi się wniesienia ożywczego trunku spodziewał.
Sama gosposia, nie stara, trzydziesto kilko letnia może kobieta, ale świeża i czerstwa jeszcze, a nadewszystko ruchawa, z czarnemi oczyma w otwartych szeroko powiekach, w czepcu kolorowym, fartuszku białym i kaftaniku olamowanym galonkiem, wniosła w polewanym dzbanie miód i dwa kubki do niego. Pokłoniła się ona Prozorowiczowi, starła stolik, nalała napój i obejrzawszy się na młodego palestranta wyszła.
— Tandem tedy — rzekł nareszcie eks-mecenas, ciągnąc miód, którego kosztował niedowierzając. — Tandem tedy, miód niczego! Miód niczego, wcale. O czemże to mówić mieliśmy? A! o Maleparcie! Jestem na gościńcu, będzie co gadać. A naprzód trzeba abym waszmości powiedział, żeśmy się z nim dawniej bardzo dobrze znali, był czas nawet, żeśmy z sobą poufale żyli, choć ja do niego nigdy przywiązać się nie mogłem, ani mu się otworzyć.
— Zkądże on jest? kto?
— O! ależ powoli! powoli! Mości panie, przyjdziemy do tego, przyjdziemy. Potrzeba naprzód, abym ci powiedział, jakem go poznał. Masz waszmość wiedzieć, że ja jestem dobrze starszy od niego. Byłem już aplikantem od kilku lat, tu w Lublinie, przy trybunale i oczekiwałem tylko chwili, w której memu mecenasowi, spodoba się, wypróbowawszy sił moich, wyprowadzić mnie na człeka dając mi sprawę jaką, gdy razu jednego... Ale poczekaj no aspan, zaraz to opowiem.
Stary łyknął miodu — dalipan, nie zły miód! — mówił dalej.
— Jednego tedy razu, mości panie, stałem ja sobie na wschodach, jako to i teraz młoda palestra staje w czasie sądowym, baraszkując a wesoło czas przepędzając, gdy postrzegłem po raz pierwszy, może czternasto- może pietnasto-letniego chłopca, odartego, w pół nago, bladego, wyżółkłego, co wychyliwszy się przez drzwi, prosił przechodzących jałmużny.
A nie prosił jako wszyscy, ale z dodatkiem:
— Dajcie grosz ubogiemu sierocie, szlachcicowi, szlachcicowi!
— Szlachcicowi! myślę sobie, i mówię do Zeleźnickiego, co stał przy mnie, jak dziś pamiętam: — Słyszysz waść, toż to się ten urwipołeć, gołota, szlachcicem mieni.
— Od Adama! — odpowiedział mi śmiejąc się Zeleźnicki. Ciekawość mnie ruszyła, bo i nie było co robić, a siaki taki stojąc na wschodach ziewał; poszedłem na dół i dobywszy z mieszka grosz, nuż pytać te chłopię.
— Cóż to ty za szlachcic?
— Z pod Sandomierza, odpowiedział, zowię się Paprocki, rodzice mnie odumarli małym, zubożeli, ostatni zagon przedawszy; ze zgryzoty pono jedno po drugiem, pod kościołem pokończyli. Krewni i znać nie chcą ubogiego, muszę się tak ot włóczyć prosząc litości ludzkiej!
— Jakże to być może, spytałem, aby się między twemi krewniakami, z familji ojcowskiej albo matczynej, nie znalazł nikt litościwy, coby cię poratował?
Chłopię wlepiło we mnie wzrok, którego nigdy nie zapomnę; rzadko stary a bardzo nieszczęśliwy człowiek spojrzy takim wzrokiem. Uśmiech gorzki, złośliwy, przebiegł po sinych ustach chłopcu.
— Gdyby było czem się podzielić wzięli by mnie, odpowiedział, ale moje łachmany nie warte opieki!
— Jakżeś się wychował, kiedy cię rodzice dzieckiem odumarli?
— O! to długa rzecz — rzekł chłopiec — wolę o jałmużnę prosić, niż pleść co wam się na nic nie zda!
— A wielebyś użebrał? — spytałem.
— Są dni w które do tynfa zbiorę — odpowiedział.
— Bierz kat tynfa, naści go, a gadaj nam, będziemy słuchali, póki z sądów nie ruszą.
Już się była nas nie mała kupka zebrała; otoczyliśmy chłopca, a on obojętnie prawić zaczął:
— Jak rodzice umarli, wzięła mnie uboga szlachcianka, u której byłem do lat siedmiu pasąc jej gęsi i klusięta. Dawali mi za to kawałek spleśniałego chleba, czasem łyżkę zimnej strawy. Przepadła raz gęś i wypędził mnie mąż jej, grożąc rózgami, gdybym się więcej pokazał, wpierali we mnie żeśmy ją z pastuchami upiekli i zjedli. Poszedłem tedy pokazawszy mu języka i niewiele się turbując o zarobek na życie, bom się spodziewał go łatwo znaleźć. Alem się oszukał: nim wynalazłem służbę, nauczyłem się rękę wyciągać i żebrać. Widziałem pańskie dzieci, co w tym wieku z niańkami chodzą, a jam się sam włóczył i sam o sobie myśleć musiał; kręcąc się podle osad szlacheckich, szukając strawy na śmiecisku nieraz i gryząc się ze psy głodnemi jak ja o niedojedzone kości. — Z biedy przyszedł rozum a widząc że ludzie nie dają, począłem sam chwytać chleb, gdziem go znalazł, otrzęsać drzewa owocowe i wykradać z ogrodów warzywo. Złapawszy mnie raz na tem, wypędzili za wieś rózgami chłoszcząc i obiecując drugie tyle, jeźlibym się kiedy pokazał tam znowu. Poszedłem! Wielka brała mnie ochota ognia podłożyć pod ostatnią stodołę, ale nie było krzesiwa! Dobrze im było nie głodnym i spokojnym wychłostać ubogiego sierotę, co nie mając strawy, zjadł u nich gruszkę z ogrodu, wyciągnął kawał chleba z torby!
Od tego czasu puściłem się na włóczęgę, od wsi do wsi, na żebraninę od dworu do dworu. Nie ma co mówić o tem, a gdyby wam panowie opowiedzieć wszystko, gdyby opisać tego życia mizernego lat kilka, włosy by wam powstały na głowie! Na cały biały świat, jak świat szeroki, żywej dla mnie duszy; nigdzie swojego kąta, nigdzie znajomego, nawet psa!
Ludzie dawszy jałmużnę, zamykają drzwi przed nosem, psy warczą i za łytki chwytają. W burzę chyba pod starą gdzie gruszą się przytulić, albo pod parkanem; nawet z karczmy żyd ubogiego wypycha. A z pleców jak opadnie łachmana ostatek, póki się doczekasz ludzkiej litości, świecisz cielskiem długo! długo! Ludzka litość, panowie, oj bodaj jej nie potrzebować, nie rychło przychodzi i nie długo trwa a opłacić ją potrzeba! Toćem i tego doświadczył. Jednego razu zwlokłem się do wsi pod plebanją, i zmorzony głodem, drogą, chłodem, upadłem na przyzbie domostwa podle kościoła, nie mogąc już iść dalej. Stary dzwonnik wyszedł, spojrzał i spytał: Co ty za jeden?
— Ubogi — sierota!
— A po cóżeś się tu położył?
— Bo dalej iść nie podążam.
— Cóż to, chory jesteś?
— Albo ja wiem co to zdrowie, że się mnie pytacie, czym ja chory? Dajcie mi pokój i niechaj już skończę.
— A co to ty myślisz tu umierać! zakrzyczał dzwonnik.
Nadszedł jakoś na to pleban.
Znowu pytania. — Dajcie mi pokój — rzekłem, bo i gadać już nie mogę.
Nie wiem co tam jemu się stało, ale proboszcz kazał mi dać co zjeść i pozwolił przenocować w szkole, choć dzwonnik z organistą gardłowali się przeciw temu, żeby lada włóczęgi zbierać po drogach. Nazajutrz (widać popychadła potrzebowali) pozwolili mi zostać przy szkole i dali siaki taki przyodziewek. Oj, żyłem ja tam rok, ale go całe życie pamiętać będę. Dat mi się we znaki! Pędzali mię jak bydlę — ten sobie, ten sobie — poczciwy ksiądz, prawda nie, ale dzwonnik, organista, aż do starej baby co im jeść gotowała i młodej narzeczonej organisty, każdy się wysługiwał za mizerny kawałek chleba, że osła by byli zamęczyli. Skoro świt, Janko na nogi, ruszaj tam; wróciłeś, idź gdzieindziej. I cały Boży dzień z miejsca na miejsce, ani nogom spocząć, ani plecom. Nie wiem jak i kiedy nauczyłem się w szkółce przy pauperach trochę czytać i pisać.
— Ehe, to ty i pisać umiesz? — zawołaliśmy do koła.
— Był już czas zapomnieć, odpowiedział chłopiec, bom tam długo nie wytrzymał, a puścił się znowu na włóczęgę, tak mi omierzło to życie. — Jak wypchnęli mnie jednego ranku, to mnie więcej nie zobaczyli.
Poszedłem znowu na wędrówkę, i znowu na nędzę; aleć tak choć chleba nieraz brakło, to się człek przynajmniej kija nie bał i pana nie znał.
A my znowu w śmiech, a chłopiec dalej prawi.
— Ot nie ma co więcej wam mówić, dacie drugiego tynfa, to się wam pokłonię.
Bardzo nas to mosanie zastanowiło, że ta nędzota tak sprytnie nam opowiedzieć o sobie potrafiła. Nuż my tedy w rady, jakby mu pomódz; a on stojąc śmieje się.
— Czego ty się śmiejesz?
— Błaznujecie pankowie — rzekł chłopiec — nie macie co robić, to udajecie, że wam bardzo na sercu cudza bieda!
Chcieliśmy go wytrzepać po grzbiecie za to zuchwalstwo, ale w tej chwili jakoś wziął się szmer na wschodach, bo sądy się skończyły, i deputaci, i mecenasi i co było na górze, schodzić poczęli.
Myśmy jeszcze stali przy chłopcu, który rękę wyciągnąwszy, wrzeszczał na całe gardło do przechodzących:
— Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi — sierocie! — Dajcie grosz! dla miłości Pana Boga!...
Siaki taki rzucił mu na rękę groszaka, aż nadszedł, jak dziś pamiętam, sławny pod owe czasy mecenas Przepiórkowski. Był to mościpanie osobliwszy człowiek. Głowa co się nazywa, tęga, serce jak łaźnia publiczna, otwarte dla każdego; litościwy aż do zbytku. — Czoło zawsze podniesione i wesołe, na ustach w czasach ucisku i biedy jednostajny zawsze uśmiech. Kochała go cała palestra, jak ojca rodzonego, bo komu mógł dopomagał, a nikomu nie zaszkodził nigdy. Mawiał on nieraz kiedy mu wyrzucali zbyteczną jego dobroć:
— Karać to do Pana Boga należy, męczyć to szatańska rzecz, a choć trochę dobrego człowiek człowiekowi, kiedy może, zawsze powinien uczynić. Nie patrzę komu robię, ale patrzę co czynię.
Taki to był ten Przepiórkowski. Otóż on właśnie nadchodził, a chłopiec jakby na toż, wyciągnął rękę i wykrzyknął po swojemu do niego:
— Dla miłości Pana Boga, dajcie grosz szlachcicowi-sierocie.
Nasz Przepiórkowski, jakby go osadził w miejscu. — Co ty za jeden? zkąd?
My cośmy już tę historję wiedzieli, opowiadamy. On głową kiwa, a niekiedy i marsa nastawi, nareszcie odwróciwszy się do chłopaka, rzekł:
— Chodź za mną.
Ten nieborak uszom nie uwierzył i stoi...
A on mu powtarza — chodź za mną.
— Po co?.
— Dam ci odzienie i opatrzę, abyś się za jałmużną nie włóczył.
Chłopiec się w głowę poskrobał.
— A nie będziecie mnie męczyć, jak tam na plebanji?
Przepiórkowski głową kiwnął i marsa nastawił, bo trzeba wiedzieć, że jak był osobliwszej dobroci człowiek, tak między uśmiechem, co mu lada dla czego na usta wychodziło, zjawiały się i marsy na czole niewiedzieć po co, choćby był jak wesół.
— Jak ci będzie źle, rzekł, to sobie pójdziesz precz, a teraz chodź za mną!
Chłopiec zawahał się chwilę, potem nasadził jakiś ochłap czapczyska na uszy i w ślad za dobrodziejem swoim pobiegł.
Otóż mości panie, długi czas nie widziałem go potem, i anim wiedział co się z nim stało.
Dobrze w lat kilka potem, już ja byłem sam patronem i jak dziś pamiętam, miałem właśnie przypadającą sprawę w trybunale panów Frączkiewiczów z wdową Dulibską Frączkiewiczówną z domu, gdy idąc na sesją, a spiesznie krocząc na górę, postrzegam między palestrą nową, a jednak coś mi znajomą twarz. Nie było czasu rozpatrywać się, rzuciłem okiem i poszedłem dalej.
Sprawa poszła dobrze, bo chociaż ja nigdy z drugiemi na wybiegi nie chodził i nie zwyciężał przeciwników pędzeniem rejestru, nadrabianiem kondemnat; jakoś panowie Frączkiewiczowie opatrzywszy się sami że źle być może, a mając już praeliminaria do zgody poczynione, kondemnowali się dobrowolnie. Tym czasem przywołano inną sprawę, a że ta była nie małej wagi i po wysłuchaniu głosów, instygator z woźnemi wywołali — na ustęp — jam nie czekając solwowania sesji, zszedł ciągnąc do domu. Przechodząc mimo, kędy staje hałastra palestrowa po wschodach i podle furty, wyzywając na kije, obejrzę się, i znowu postrzegam tę znajomą mi twarz. Zastanowiłem się, poglądam.
— U kogo waszmość służysz? spytałem.
— Kto waszmości powiedział, że służę? odparł zaczepiony.
— Z przeproszeniem, z czyjego dworu?
— Z niczyjego. — Ale za drugą odpowiedzią uśmiechać się począł. Ja, nuż szukać po głowie, co to za fizys tak mi znajoma i wpadam na myśl, że to ów Janek żebrak, którego był wziął z sobą Przepiórkowski.
A on do mnie:
— Jaka to krótka pamięć u waszmości. Toć nie przypominacie sobie owego żebraka coście mu dali tynfa?
— Jesteście jeszcze przy Przepiórkowskim? spytałem.
— Dotąd — odpowiedział, ale wkrótce spodziewam się pójść swoją siłą i swoim dworem.
Ruszyłem ramionami, poszedłem i zapomniałem o wszystkiem. Człowiek tam wówczas nie mógł o tych fatałaszkach myśleć, bo miał na głowie nie mało.
Znowu jakiś czas minął. Miałem, pamiętam gorzką sprawę, co mię niemało zdrowia kosztowała, a źle mi się wypłaciła! Promowowałem rzecz panów Załepskich z ichmością panem starostą Krasnostawskim, o ekspulsją i gwałt. Stawię się na sesją i zaczynam rozmawiać z towarzystwem już o mojej sprawie, już o innych, gdy oko w oko spotykam się znowu ze znajomą ową twarzą Janka. On mi się bardzo kłania. Widzę go z plikiem papierów pod pachą. Co waść tu robisz?
— A co waszmość? patronuję!
— Już?
— Jak widzicie. Pan Przepiórkowski chory, pierwszy raz na jego miejscu staję, a choć sprawa mniej ważna, mam na sercu, abym się popisał!
Zaczęto wołać z rejestru jak gradem sypał zapisując, kondemnaty po kondemnatach i pędząc. Mnie tu chodziło o to, aby utrzymać stanność i niedopuścić, aby i nas skondemnowano. Jakoż tedy z pomocą instygatora, udało się mi wykrzyknąć i sprawa przywołaną została. Już jak tam ona poszła, nie należy do naszej rzeczy. Tandem, ledwiem otarł pot z czoła, słyszę znowu wołanie i piskliwy głos, odzywający się na nie. — Przywołują; spojrzę, mój Janko u kratek i głos podnosi.
Uwierzycie, czy nie, ale takie to licho było przytomne, takie wyszczekane, że mimo iż raz pierwszy stawał przed takiemi personatami, których się i stary nie jeden uląkł, mimo że nie miał wprawy, że w początku nikt go nie słuchał, począł tak raźno, dobitnie i z taką elokwencją, iż wszystkich zadziwił. Poczęto go słuchać, a o mało nie applaudować, tak pięknie, jasno, i ozdobnie rzecz wyłuszczył; a z taką mosanie sztuką demonstrował świętą sprawiedliwość sprawy swej, krzywdę strony i konieczność osądzenia przeciwników srogiego, przykładnego, iż widocznie chwycił wszystkich, i ujął jakby żelazną ręką.
Marszałek, prezes, deputaci, szeptali między sobą, rozpytując się, kto by był ten nowy przybysz i rokując wielkie po nim nadzieje. Na twarzach sędziów malowało się powstające przekonanie o słuszności sprawy, wzrastające, zwyciężające wszelką niepewność i wahanie.
Jak skończył, mosanie, nie było co i gadać adwokatowi strony przeciwnej, bo go nikt nie słuchał i wydał się on ze swoją obroną, choć to był wytrawny człowiek i jak to mówią wyga, jakby kłaki miał w gębie. Śmiałości mu też brakło i nadzieja zwycięstwa odpadła; powiedział swoje jak pacierz i zamilkł skonfundowany.
Ani wątpliwości nie pozostało o dekrecie, ferowano go na korzyść strony, której bronił Janko. Ja osłupiałem i pamiętam pierwszy wówczas wyrzekłem, kiedyśmy się zebrali na gawędę w czasie ustępu: że z niego będzie człowiek i prawnik zawołany; że pójdzie daleko.
Jego już nie było, posłyszawszy o dekrecie, poleciał do Przepiórkowskiego, aby mu swój tryumf opowiedzieć. Ale chory niespełna jeszcze wierzył, gdy potwierdzając doniesienie i myśmy mu przybyli zwiastować sukcesa wychowańca.
Stary Przepiórkowski leżał pedogrą srogą trapiony w łóżku i stękał bardzo na okropne boleści w nogach. Pamiętam, gdym do niego przyszedł i poczęliśmy mówić o Janku, obejrzawszy się chory, rzekł mi po cichu:
— O zdatności nigdym nie wątpił, ale sam Bóg wie, jak jej użyje! Daj, aby dobrze, bo o to się bardzo lękam, miałbym na sumieniu tę kreacją.
Jakoż wkrótce potem Przepiórkowski od tej nieszczęsnej pedogry, co mu się wędrując przeniosła do żołądka, skończył. Żałowaliśmy go wiele i cała palestra, wiele nas było, szliśmy za pogrzebem, na smentarz ojców Kapucynów, kędy ja miałem oracją w imieniu nas wszystkich. Szukałem oczyma Janka, alem go tam nie postrzegł i myślałem że albo w domu pozostał pomagając wdowie, albo kędy się schował, aby łez nie pokazać. Aliście pokazało się, że jako żywo nie był nawet na pogrzebie i ledwie oczy zamknął dobrodziej, on zabrawszy swoje i nie swoje podobno manatki, przeniósł się zaraz na inną kwaterę. Już to było nie bardzo szlachetnie; ale jeszcze połatawszy. Tandem, jak to zwykle bywa, że póki mąż żyje, póty się i substancja jakoś takoś trzyma i interesa idą; ledwie on umarł, nieboraczka żona zarzucona została pozwami.
Krewni mężowscy unieważniając testament nieboszczyka, poszli z nią o majętność, którą miał nad Wieprzem, mil ztąd cztery. A już Janko hołota, jak go wprzódy zwali, potem Imci pan Paprocki, owem wystąpieniem pierwszem i następnemi próby, wzbił się był w reputacją i renomę wielką.
Ludzie lubią nowe sitko, to też do niego jak w dym sypali się ze sprawami. Wdowa pani Przepiórkowska prosi go, aby jej wziął, z drugiej strony tentują krewni mężowscy. I co pan powiesz, ot zgadnij czyją sprawę przyjął?
— Jużcić wdowy — rzekł palestrant.
— Byłem pewny — odpowiedział stary uśmiechając się i idąc do kubka — że nie zgadniesz.
— Przyjął więc sprawę krewniaków?
— Tak, a że znał doskonale słabą stronę sprawy sierocej, znał papiery, wiedział w co bić, osadził tedy nieszczęśliwą wdowę swego dobroczyńcy na bruku! A cóż, nie dobry początek?
Palestrant zmilkł; Prozorowicz mówił dalej:
— Wszyscy, gdy się to rozeszło, wzgardziliśmy nim i odstąpili go, ale on o to dbał jak pies o piątą nogę, mówiąc po prostu. — Odtąd, po wygranej przeciw Przepiórkowskiej, stał się patronem spraw djabelskich. Leźli do niego źli ludzie zewsząd, i co najgorsze, najniepewniejsze, najohydniejsze sprawy przyjmował. Kiedy się nikt z palestry podjąć procesu nie chciał, wyprawiano stronę do Paprockiego, a on odarłszy sowito, brał go z najzimniejszą krwią do prowadzenia. Nabijał trzos szybko, bo sumienia swojego zaparł się zupełnie. A przez to szperanie, ślęczenie, sztukowanie, jakby ze złej sprawy zrobić dobrą, jakby czarne pokazać białem, nabył przy swoim naturalnym dowcipie takiej znajomości prawa, prawności, form, że starzy co zęby zjedli u trybunału, nieraz mu się dziwowali. A choć wszystko co było poczciwego stroniło od niego, jednak każdy aktor, gdy przyszło do konferencji, wyprosił u nas, żeśmy go powołać na nią musieli.
A jak w początkach, ta jego impudencja, bezczelność, niezmiernie nas raziła, tak po ludzku, ocierając się o tego człowieka, oswoiliśmy się powoli. Dziwny był jednak zawsze!
Drugi mosanie, choć ufarbuje lisa, to nastawi się, pokazując że niby ma słuszność, a on nie, wprost tylko demonstrował zawsze, że ma prawo za sobą. — Ale słuszność, ale sprawiedliwość! wołano. On się śmiał pogardliwie. — Nie daleko z nią zajedziecie! odpowiadał.
U niego było przyporzysko ludzi, co innego nie mieli; brał bowiem nietylko sprawy zdesperowane jako niesprawiedliwe, ale niepodobne do wygrania dla braku dowodów, lub przemocy strony przeciwnej. Te procesa wiódł on nie dla czego innego, tylko dla podwyższenia jeszcze renomy swojej. A tak mu się szatańsko szczęściło, że gdyśmy nieraz szli o największe zakłady, że przegra, on jak piórko zdmuchnął, odniósł najniespodziewańsze zwycięstwo.
Gdy to potrwało, niepodobna aby nie nabił dobrze trzosa, bo często-gęsto i grubo brał za konferencje i za sprawy, a nic nie tracił. Kontuszyna na nim, jak go dziś widziałeś, wytarty, mizerny; koni, kolaski nie miał, sług nie trzymał, obchodził się jednym fagasem, a nigdy nikogo do siebie nie poprosił, nigdy z nikiem nie wypił, chyba za cudze pieniądze. Stał na Grodzkiej, ale w komnatach od tyłu, chłodnych, czarnych, pustych, gdzie tylko papierów było mnóstwo, kilka zydlów i nic więcej. Obszarpana kucharka gotowała mu jeść na kominku. Co z pieniędzmi robił, nikt nie wiedział, bo sum nie lokował, ziemi nie kupował. Skryty, nikomu i nigdy z niczem się nie powierzał, nikogo o radę nie poprosił, nikomu jej też darmo nie udzielił. Z ludźmi śmiały był i szyderca, a miał tę pasją że każdemu w brew mówił najczarniejszą prawdę, jakby błotem w oczy schlusnął. Zdaje się chciał wszystkim pokazać przez to, że nie on sam jeden był czarny.
Nieraz przychodziło do wyzwania, do rozprawy, ale jej się nie uląkł, kat go wie, czy nosząc papiery za nieboszczykiem Przepiórkowskim i bijąc się w kije podle trybunalskiej furty nauczył się rąbać, czy gdzieindziej, ale bił się tęgo i z taką zimną krwią, że zawsze pokiereszował kto mu się nawinął.
— Takie to były mości panie, mówił dalej Prozorowicz, początki tego człowieka i szczęśliwe wyjście na świat. Z nędzarza, odartusa, raptem wyszedł na sławnego i już wziętego patrona, tandem i konsyderacja jakaś z renomą mu przyszła. Nie mówię aby go szacowano, ale mając za wielce zdatnego i dowcipnego, używano go wszędzie. Nie obeszła się konferencja żadna bez niego, a nieraz z konfuzją starszych pokazał jasną drogę, gdzie oni nie widzieli nic prócz ciemności.
Sprawy, kiedy mu ją demonstrowano, słuchał w milczeniu, dając wszystkim wygadać się ile chcieli. Gęby nie otworzył aż wysłuchał wszystkiego za i przeciw; potem jak począł mosanie, to dopiero każdy zmilkł, bo wykładał sytuacją procesu, położenie stron wzajemne, prawność wypadku, dobrą i słabą stronę, jakby tylko koło tego całe życie chodził; potem kiedy skonkludował nie było już co gadać. — Pamięć i pojęcie miał i ma po dziś dzień nad podziw!
W tym czasie jakoś przypadła sprawa jego rodzonych stryjów, nie wiem tam z kim i dla czego, przed nasz trybunał. — Jak się o tem dowiedział, tak nie spał i nie jadł i nie spoczął, póki adwersarza obrony nie wziął; a choć ten mu się opłacić nie mógł, choć miał wiele podtenczas na głowie, uparł się koniecznie stanąć w tej sprawie. Panowie Paproccy, jak się o tem dowiedzieli i posłyszeli co to za jeden nasz patron, jak im powiedziano że niechybnie przegrają, biedacy do niego. On w targi z niemi. Naprzód musieli go przyznać rodzonym synowcem, na co dowodów literalnych nie było, choć wszelkie podobieństwo zkądinąd; potem coś mu z substancji ojczystej, zagrabionej dawniej, spuścić; dopiero on zrzekł się sprawy adwersarzy i zrobiwszy co chciał, dał im pokój.
— Ale to się i ciemno już robi i sucho w dzbanie, dodał Prozorowicz, a do końca historji daleko, dopiero się ona, prawdę rzekłszy, poczyna.
— I mnie też czas do domu, rzekł palestrant powstając; ale na jutro zamawiam sobie resztę.
— Z całego serca, po sessji — podchwycił Prozorowicz wytrzęsając z kubka ostatki miodu, któren sam prawie wszystek wysączył — po sesji znowu do Matjasza proszę. Najciekawsze dopiero na jutro pozostało, choć i za jutro nie ręczę czy dokończę.
Widocznie zniecierpliwiony palestrant ruszył ramionami.
— Chciałbym, rzekł do siebie, wiedzieć wszystko, a nikt go podobno lepiej nie zna, muszę więc wysłuchać co mi prawić będzie.
W tej chwili zjawił się usłużny gospodarz we drzwiach izdebki ze świecą w mosiężnym lichtarzu.
— Nie potrzeba nam świecy, rzekł Prozorowicz, bo już idziemy.
— Już? tak prędko? spytał Matjasz. Jeszcze na pacierze nie dzwonili u fary.
Prozorowicz wskazał, ruszając ramionami, palestranta, który w tej chwili dobywał sakiewki i płacił za miód.
— Ale jeszcze bardzo wcześnie — dodał mrucząc gospodarz.
— Ja muszę wracać.
Prozorowicz znowu poruszył ramionami, wskazując młodego.
— Ale jutro, dodał, miejcie gotowy dzbanek miodu dla nas, skoro po sesji nadejdziemy tu.
— Będę czekał. — Matjasz się skłonił i wychodzącego eks-mecenasa z westchnieniem ścisnął za kolano.
— Ej! gdzie to nasze dobre czasy, panie! — odezwał się.
— Zachciałeś, tam gdzie wszystko dobre, w pamięci mój stary, w sercu! Dobranoc!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.