Przejdź do zawartości

Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom I
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Przed stoliczkiem Prozorowicza stał szpakowaty już szlachcic, w lichym kubraku, podpasany rzemiennym okrawcem, na którym wisiała karabela pordzewiała. Pilnował on cmokając i mrucząc przepisywania proźby, eks-mecenas z widocznem nieukontentowaniem kopjował po raz trzeci, z coraz odmiennym tytułem, napróżno usiłując cokolwiek w niej poprawić. Szlachcic słowa wyrzucić ani dodać nie pozwalał.
— Pisz wać jak stoi na mojej cedule.
— Ale kiedy nie wyśmienicie na niej stoi.
— Nie turbuj się waść o to; sam pisałem.
— Toż to i bieda że waszmość sam pisałeś.
Szlachcic głową pokiwał.
— Wiem ja co robię.
Prozorowicz sobie potrząsał głową i szepnął:
— O tem wątpię, a potem dodał:
— Jak sobie pościelesz tak się wyspisz... Nikomu gwałtem dobrze uczynić nie można.
Kończyło się wreście przepisywanie, szlachcic swoją kopję za nadrę pochował, dobył skórzanego dość płaskiego mieszka, w którym kołatały się dwa bite talary i coś drobnej monety, i rzucił na stół kilka tynfów. Prozorowicz w milczeniu schował je pod sukno przed sobą, potem otarł pióro o szpakowatą czuprynę, zatknął ogromny kałamarz i podparłszy się łokciami, zamyślił. Chwilka tak w dumaniu minęła, ale trudno było eks-mecenasowi pozostać długo milczącym i niezatrudnionym. Otaczający jak tylko widzieli, że Prozorowicz nie ma co robić, cisnęli się do niego na gawędkę. Stary i lubił mówić i miał co powiedzieć. Niegdyś w daleko lepszym bycie, znał mnóstwo osób, dotykał się wielu spraw, domacał się wielu prawd zakrytych dla innych. Teraz wywiedziony w gawędę, mimowolnie powzdychiwając wywodził z piersi, co w nich było żalu, wspomnień. Nie pytając kto go słuchał, komu opowiadał, prawił jak po nici wyciągając co mu na pamięć przyszło. To też lubiono gawędki Prozorowicza i zawsze znalazł się taki, co chętnie zapłacił garniec miodu, byle przy nim posłuchać relacji eks-mecenasa o dawniejszych czasach trybunalskich, kiedy on jeszcze był jednym z najwziętszych prawników w Lublinie, żył pańsko i za pan brat z najznakomitszemi. Prozorowicz, zwłaszcza kiedy go rozmarzył trunek i pamięć się rozigrała, opowiadał swoje dzieje i cudze dzieje, (a kogo nie znał i o kim coś nie wiedział!) jak zwykła opowiadać nasza szlachta, z największemi szczegółami i drobnostkowością najdobitniejszą, powtarzając każdą rozmowę ad verbum, opisując miejsca, osoby, ruchy, miny, stroje z inwentarską skrupulatnością, Chcecieli się przekonać, że tak opowiada nasza szlachta, wyzwijcie którego pod dobry humor, na opis jakiego zdarzenia własnego, lub cudzego, jeźli go byli świadkami — zobaczycie z jaką to szczegółowością malować wam będzie najmniejszą rzecz: domy, ludzi, konie, stroje, miny. — Często unudzi nawet swem nieskończonem obrazowaniem. Tak właśnie opisywać zwykł Prozorowicz, kiedy był w dobrym humorze i rozpalił się własnem opowiadaniem. Raz puściwszy się tym bitym gościńcem, mało już potem zważał czy go słuchają, i prawił więcej, myślę, dla swojej własnej satysfakcji, niż dla pożytku i przyjemności słuchaczów, o których wcale zdawał się zapominać.
Ledwie miał czas otrzeć pióro i zatknąć kałamarz eks-mecenas, gdy młody palestrant, co to był ciekawy dowiedzieć się o przechodzącym wschody ostatnim z przybyłych na sądy, zbliżył się ku niemu z ukłonem.
— Za pozwoleniem, rzekł, jeźlim wam nie natrętny.
— Potrzebujecie czego? — spytał Prozorowicz, wlepiając w niego białe swoje oczy.
— Nie — chciałem tylko popytać was trochę, ale to teraz pono nie pora, po sądach może zechcecie ze mną zejść za Grodzką bramę do gospody pod murzynami na przekąskę i kubek miodu, tam bym mógł się rozmówić swobodniej.
— Hę? po sądach? — spytał Prozorowicz oblizując się. — Dobrze, ale pod murzynami, wiem, kiepski miód, ja wam pokażę lepszy i bliżej, niedochodząc na Żydowszczyznę.
— A zatem verbum nobile? — rzekł młody palestrant.
Debet esse stabile — dodał uśmiechając się Prozorowicz.
Kiwnęli sobie głowami.
— Ale powiedzcie no, o co to mnie pytać macie — rzekł z cicha, pochylając się przez stół eks-mecenas — zbiorę tymczasem myśli i poszperam po starej głowie.
— Widzieliście tego, co to ostatni wchodził na wschody?
— W granatowym kontuszu i wytartych niedźwiadkach?
— Tego samego! Wszyscy go tu znają a ja o nim nic nie wiem. Dowiedziałem się jego nazwiska, powinien by mi być krewny. Chciałbym się o nim dowiedzieć; a przytem toć to za katy, uważam ciekawa figura!
— A jakże nie! — śmiejąc się odpowiedział Prozorowicz — to najciekawszy człowiek pod nasze czasy w Lublinie! Ale o nim gadać wiele, bardzo wiele! stanie na dwa dni, i dwa garnce miodu. A lepiej waść trafić jak do mnie nie mogłeś, bo go znam jak swoją kieszeń i wiem jego procedencją, jak nikt dokładniej. Oj to człowiek! to człowiek! umiał sobie na świecie dać rady! Już co umiał to umiał. Sprytne licho i szczęści mu się gdyby komu dobremu. Ja co go pamiętam łatano, odarto, goło, dziurawo, ot doczekałem się sam nędzy na stare lata, a jemu jak idzie tak idzie, z płatka mosanie. Pod szczęśliwą się gwiazdą urodził, ale jeśli są niepoczciwe astra, to pod najniepoczciwszą! — Jeden to, powiem waści, z tych łotrów, jacy się nie często rodzą!
— Prawda, że zowie się Jan Paprocki?
— Jan Aleksander Paprocki — dodał mecenas.
— A ma za sobą?
— Mrozickę, rodzącą się z Gelbsternównej, baronównej inflantskiej, której...
— O tem potem — rzekł młody. A ma on tu krewnych jakich?
— Żadnych, krom żoninych, ale tych już się pozbył i oto właśnie, dzisiejsza sprawa z niemi. — O niej waszmości rozpowiem obszerniej, wolniejszą chwilą: zobaczycie, jest czego posłuchać! A wiecie — dodał stary uśmiechając się — jak go przezwali tu w Lublinie?
— Nie wiem — potrząsając głową rzekł palestrant.
Pozorowicz uśmiechnął się złośliwie.
— Ledwie kto zna, co to za jeden Paprocki, ale lada żyd, lada ulicznik powie wam kto to, co go nazywają Maleparta!
Maleparta! — dodał palestrant uśmiechając się.
— Tak, Maleparta, bo wszystko co ma, czem pobogaciał, nie poczciwej to pracy owoc, ale male-parta, zły nabytek. A zły nabytek, nie idzie w pożytek — dorzucił Prozorowicz — male-parta, do czarta. W tem nazwisku, straszna przepowiednia dla niego! A co waść powiesz, taka twarda dusza, że się śmieje ze wszystkiego i jakby sobie drwił z przyszłości!
To mówiąc odwrócili się. Na wschodach stał właśnie nad niemi, tylko co wspomniony Maleparta, szukając kogoś czarnemi iskrzącemi oczkami. Wkrótce napotkał wejrzenie wodza cygańskich świadków — na skinienie jego, kilku ludzi wyszli z framugi i skierowali się wschodami na górę. Przed niemi rozstąpił się wzgardliwie tłum, jakby się każdy lękał dotknąć ich sukni nawet, otrzeć się o niepoczciwych.
— To on — podnosząc głowę, rzekł Prozorowicz.
Palestrant ciekawie i szybko spojrzał, ale już nic nie zobaczył, bo Maleparta zniknął ze wschodów.
Wielki hałas na górze, zwiastował zamknięcie sessji sądowej, zaturkotały powozy oczekujące przed wrotami na placyku, ruszyli się dworzanie, pachołkowie, palestranci, naprzód jaśnie wielmożny marszałek, podtrzymywany przez dwóch przyjaciół, stoczył się powolnie ze ślizkich wschodów bez żadnego szwanku; potem jęli schodzić gwarząc i śmiejąc się, odwracając, zatrzymując, deputaci, mecenasi, patronowie, ciekawi, aktorowie, jedni skrobiąc się po głowie zamyśleni, drudzy z podniesionem hardo czołem. Wszystko to ruszyło z sądów z różnemi myślami, uczuciami, projektami. Za mecenasami poszła palestra, i młodzież po kwaterach i garkuchniach się rozchodząc, z tą młodzieńczą wesołością, tym krokiem skwapliwym, któren tylko do dwudziestu kilku lat najdalej człowiek niesie przeciw złemu i dobremu z równym pospiechem i niecierpliwością.
Nasz tylko młody ciekawy, nie poszedł za towarzyszami, zbiegł on ze wschodów aby dopilnować Prozorowicza, i z nim razem pójść na miodek i ciekawe opowiadanie. Eks-mecenas już właśnie zwijał swoje manatki, zatykał kałamarz, zbierał pióra i papiery, ściągał czerwone sukno ze stoliczka i zabierał się do wyjścia.
Spojrzał jakby od niechcenia.
— A waść tu?
— Czekam na verbum nobile.
— Nie potrzeba mi przypominać, mości panie — odrzekł Prozorowicz z bolesnym uśmiechem — gdybym w życiu verbum nobile, chciał był zapomnieć nie byłbym czem jestem na starość, biedakiem pracującym resztą niewypłakanych oczów na kawałek chleba. Jeździłbym poszóstno i z hajdukami, boć do tego szedłem za lepszych moich czasów, ale — dodał wzdychając — poczciwość moja, a niepoczciwość ichmości, panie Boże odpuść, przywiodły mnie ad hunc statum. O! gdyby się to miało cokolwiek mniej skrupułów, szersze sumienie; dalej by się zaszło! Na tym świecie, tylko łotrom płuży, a poczciwym żal się Boże! At! at! — gderał dalej nagle zwijając sukno i układając papiery — możeć-to gdzieindziej będzie za to lepiej. Spes unica Deus!
— A widziałeś waszmość, jak nasz Maleparta schodził ze wschodów? hę? z jaką miną? nie uważałeś pewnie?
— Nie myślcie żebym go prześlepił, rzekł palestrant, stałem umyślnie, aby mu się lepiej przypatrzyć.
— No, i cóż? nos na kwintę?
— Gdzie zaś! Żadnej zmiany! nos jak był i mina jak była, nie postrzegłem żadnej zmiany w nim, ba nawet radości!
— To bo to licho, mówił Prozorowicz, trzyma gębę na cuglach i nie pokaże nigdy co mu po duszy świdrzy. Musiał jednak wygrać pewnie, choć sędziowie byli najgorzej usposobieni o sprawie, bo gdyby klapnął, takiby mimowolnie nosa spuścił. Nie wylezie z rąk taka piękna substancja, żeby człowiek nie stęknął przynajmniej.
Prozorowicz ruszył ramionami.
W tej chwili nawinął mu się stary, obszarpany, jeden z patronów bez sprawy, co zwykli czatować przy jego stoliczku. Była to stara znajomość z panem eks-mecenasem.
— Nie słyszałeś co waść o Maleparcie?
Patron kiwnął głową i machnął ręką.
— Djabli go nie wezmą — rzekł dławiąc się.
— Ho! i cóż?
— Wygrało licho.
— Do czasu dzban wodę nosi — odpowiedział mrucząc Prozorowicz. — A no, chodźmy!
Skinął głową patronowi, który mu oddał pokornie jego ukłon i wyszedł z palestrantem. Dopiero na ulicy pokazał się w całej swojej biedocie niezakrywającej się, nie tającej, widocznie; chłodna i podarta suknia, wykrzywione bóty, poszarpany pas stary, czapka upierzona, uderzyły młodego chłopca, co z nim szedł. Do tego stroju dodać potrzeba w czerwone sukno stolik okrywające, owinięte papiery i różne pisarskie manatki; kałamarz na sznurku wiszący u guzika, linję pod pachą, wyglądające z kieszeni i z zanadry fascykuły zapisane. Eks-mecenas tak ubrany, i obładowany postępował jednak po miejskiem błocie, żwawo i z tą obojętnością na oczy ludzi, którą daje najwyższa nędza, lub największe tylko szczęście. Młody palestrant nie raz powstydził się w duchu swego towarzysza, widząc że zwracali oba oczy, tłumnie przechodzącego ludu; Prozorowicz ani się obejrzał co do koła się działo, ani się zdawał troszczyć o ciekawie pogardliwe rzucane na niego wejrzenia. On już oswojony był ze swojem położeniem.
— Mości — a — zapomniałem popytać, rzekł zastanawiając się wśród ulicy Prozorowicz — jak się waćpan zowiesz?
— Bartłomiej Paprocki — odpowiedział szybko palestrant rumieniąc się pod wejrzeniami przechodzących.
— A! imie i nazwisko sławnego olim, autora Herbów Rycerstwa Polskiego i Gwiazda cnoty. Nazwisko naszego Maleparty. Ale nie myśl waćpan, abyś mu przeto miał być krewny! — Licho to wie, zkąd się wzięło. Tandem, trzeba mi waści oznajmić, że nim pójdziemy na ten miód zawołany, muszę na kwaterę odnieść manatki. Czy chcesz poczekać na mnie kędy — czy?
— Pójdziemy razem; chodźmy! — odrzekł palestrant, któremu pilno było ruszyć dalej, aby nań ludzie nie patrzali, bo mu się zdało że wszystkich oczy zwrócone na nich.
— Ale bo to — powolnie odpowiedział stojąc w miejscu Prozorowicz — waść nie wiesz gdzie ja mieszkam. Dla takiego jak ja chudeusza, w mieście lokaty nie było, musiałem się wynieść na Żydowszczyznę, między niewiernych! A cóż robić z biedy!
— Ależ idźmy — rzekł niecierpliwiąc się palestrant.
— Tu niedaleczko za Grodzką; tylko błota po uszy, a jeźli masz bóty lepsze od moich nie życzę się puszczać, bo srogie kałuże, możesz postradać obówie.
— Damy sobie rady! — zawołał ruszając się z miejsca młody Bartosz.
— A zatem, dalej w drogę! — I Prozorowicz dźwignął swoje zawiniątko czerwone szybko posuwając się znowu naprzód. Minęli pełną zgiełku Grodzką ulicę, a zniżając się ku bramie, dzielącej ją od Żydowskiego miasta, coraz poczęli głębszem brnąć błotem, co bruk całkowicie pokrywając, gdzieniegdzie tylko wyżej sterczącym, dozwalało głowy ukazać kamieniom. Pomimo że wybierali ścieszki udeptane, które eks-mecenas znał doskonale, codzień je, pokilkakroć czasem i często po pijanemu przechodząc — musieli jednak uczciwie się zawalać, nim dościgli ciemnej i brudnej bramy Grodzkiej, w której wrotach wiecznie czerniała ciżba żydowska, wylewająca się ztąd na miasto.
Za Grodzką zmieniła się fizjognomja ulicy i podróż stała coraz niebezpieczniejszą. Tu już nie było bruku i ścieszki wydeptane odznaczały się tylko rzadszem, lepiej rozklapanem, połyskującem błotem, przez które brnąć było potrzeba. Chociaż na Grodzkiej domy i ulica wcale nie były wzorowej czystości i ochędóztwa; wszedłszy jednak na Żydowską, czuć się dopiero dawało, jak dalece tamta część miasta starannie była utrzymaną. Wprawdzie u niejednych wrót i na Krakowskiem nawet, kupy śmiecia i nawozu wyrzucanego ze stajen wspaniale wznosiły się do wysokości okien dolnego mieszkania, wprawdzie i tam niepoślednie było błoto; ale co za porównanie do Żydowszczyzny! Tu ulica cała, była jedną rzeką brudu, śmieci, obrzydliwości wszelkiego rodzaju, których od niepamiętnych czasów, nikt nie pomyślał wymiatać, lub wywozić. Na rozrobionem kołami wozów i nogami przechodniów błocie, pływały stare pantofle, reszty butów, kawałki koszyków, skorupy od jaj, kości od mięs i ryby, okrawki sukna i łachmanów, ogryzki i warzywa! Niemiłosierny swąd wznosił się z głębi gnijących wiecznie kałuży, na których brzegu zdechłe psy i koty, oczekiwały napróżno pogrzebu. — Domy tutaj stojące prócz dwóch czy trzech przytykających do Grodzkiej bramy i nieco porządniejszych, czarne były prawie od brudu i nie miały innej barwy, nad tę jaką im nadały dymy, sadze, deszcze i pomyje, po ścianach spływające. Każdy prawie dom otoczony był jednym lub kilką balkonami ściany obejmującemi, podtrzymanemi na cienkich i różnie mniej więcej misternie wyrabianych słupkach. Z za balustrad wyłamanych, czerniały różnej miary, różno szybne, często papierem zaklejone lub gałganami zatkane okienka. A na balaskach, na słupach, na sznurach od dachów wiszących, miljona barw rozmaitych, najdziwniejszych kształtów, czepiały się bielizny, stroje, łachmany: podarte koszule, fartuchy, kaftany, czepce, spódnice, suknie w dziwne festony, unosiły się do góry i zniżały ku ziemi.
Niektóre domy całkiem były, zawieszone bielizną i sukniami, widocznie żydowskiemi. Gdzieindziej dla ozdoby balustrad, schły do góry dnem wywrócone na kołkach garnuszki, garnki, doniczki, hładysze, ceberki.
Od ulicy wsparte na słupkach facjaty, drewnianych i murowanych kamienic, stroiły się w rozmaite szyldy. Tu było schronienie partaczy, co nie należąc do cechów miejskich, taniej od majstrów cechowych, ale kto wie jak partolili wszystko, począwszy od trzewików, a skończywszy na złotniczych wyrobach. Liczne znaki szynków i winiarni, mnóstwo balwierskich miedniczek i krawieckich nożyc, wahały się wywieszone na długich tykach z okien, poddaszy i strychów. Drzwi i okiennice domów malowane czerwono, zielono, żółto i niebiesko, służyły także za znaki. Na nich lokatorowie stali, mieli wymalowane swoje szyldy. Tu dowcip malarzy wysilał się na koncepta, aby zachęcić do szynkowni lub garkuchni; zwabić do balwierza; naiwny pęzel sztukmistrza, bił się nieraz z dobrą nawet, ale nieumiejętnie wyrażoną myślą. Ileż to razy aby być wielkim artystą, brak bazgraczowi, aby był — artystą tylko!!
Wśród tych domostw tak brudnych, a tak ożywionych mnóstwem znaków, draperji improwizowanych, naczyń itd. snuła się ludność, której byś zdaje się żadną siłą nie potrafił pomieścić w ciasnych kamieniczkach całego żydowskiego miasta. Ulica roiła się, wrzała, szumiała i od brzasku do nocy nie była próżną na chwilę. Ruch na niej był nieustanny, czarni żydzi w lisich kapuzach i okrągłych z ogromnemi skrzydły kapeluszach, żydowice pstrokate, bachury odarte, piesi, konni, brykowi, wózkowi, wozowi, nieustannie snuli się a snuli, potrącając, mijając, krzycząc, kłócąc, witając, szachrując, umawiając, podając ręce na przybicie targu lub pokazując pięście na groźbę.
Ciekawy byłby tu się najrozmaitszym mógł przypatrzyć scenom, począwszy od najpospolitszej z chłopem wiozącym na targ nędzny swój towar, aż do tajemniczego podziału kradzionego srebra i sukien.
Prócz żydów, których tu liczba przeważała, nie postrzegłeś chyba mieszczan znajomych, i to o białym dniu, do tańszych rzemieślników i przekupniów przebierających się, lub przejezdnych co tędy w miasto dążyli, nie mogąc ulicy wyminąć. Z Chrześcjan mało tu bardzo kto zwabiony taniością kwatery, najął mieszkanie, i to chyba w ostateczności. Nie było bowiem całkiem bezpiecznie, wśród żydowstwa zamieszkać, a nawet długo lub w ciemną noc pozostać. Często tu zdarzały się rozboje, kradzieże, często ludzie na żydowszczyźnie znikali, których potem trupy tylko znajdowano gdzieś za miastem odarte, albo z rzeką płynące. A gdy przyszło do poszukiwania (co rzadko się trafiało dla trudności dośledzenia zbrodniarzy, w tym tłumie, który nigdy spisany dokładnie być nie mógł) — najczęściej odzienie i rzeczy zabitego, znajdowały się u żydów.
Zdziwił się też nie pomału nasz palestrant, widząc eks-mecenasa wstępującego, po wyłamanych wschodach, na piętro ciemne jednej z najniechlujniejszych kamienic żydowskiego miasta.
— I waszmość odważasz się tu mieszkać?
— A czegóż się bym bał? — spytał Prozorowicz obojętnie. — Śmierci się dawno nie boję, a odarcia goły się nie lęka. Wiesz waćpan ruskie przysłowie??
To mówiąc przez nizkie drzwiczki wdrapali się do izdebki na piętrze, najbiedniejszego pozoru, ciemnej: o jednem tylko oknie wychodzącem w podwórze i nie wszystkie szyby mającem. Cały jej sprzęt składał kulawy stoliczek, na którym eks-mecenas złożył swoje zawiniątko i papiery, półeczka z kilką odrapanemi książkami, zydel z płaskim siennikiem i czarną kołdrą wełnianą, garnek na wodę, bułka chleba zapleśniałego, stare bóty i osmalony ożog do poprawienia w oddawna niepalonym, popękanym piecu.
Palestrant na widok tej srogiej nędzy wzdrygnął się. Ubóstwo takie wydało mu się przerażające, ubóstwo co się kryć musiało w tej niechlujnej jamie, obok plugawego żydowstwa, którego krzyki dochodziły ich uszu wyraźnie — ubóstwo, odraźliwe, ostateczne, niemające nawet nic w sobie, czemby potrafiło litość obudzić, tak było ohydne, tak spodlone.
Stojąca na stoliku kwarta, lipka od piwa, którego resztka skrzepła w nadtłuczonej szklance, dowodziła że eks-mecenas i w domu czasem zapijał się do reszty, aby utracić pamięć dręczącą go lepszą przeszłością.
— I jakże tu mieszkać możesz? — spytał mimowolnie młody.
— Jak?? — powtórzył z uśmiechem Prozorowicz, podnosząc nań białe swe, ale w tej chwili zaognione oczy. — Jak?? Muszę — i mieszkam. — Prawda, to okropnie dla tego co znał lepsze! A jednak, widzicie, mieszkam, żyję. — Ale Bóg jeden wie to życie, Bóg jeden, co policzył grzechy moje, policzy i cierpienie jakie z łaski jego na tym świecie ponoszę. Dziwujesz się — widać żeś młody... Jeszcześ nie widział biedy i bodajeś jej nie poznał — nigdy! A ludzie co mi bóty czyścili, co mi suknie chędożyli, jeżdżą teraz w kolasach i wylęgają się na pierzynach, a nie spojrzą kiedy podle nich odarty po błocie się wlokę. Taki to świat mości panie! At! Zachciałeś. — Chodźmy lepiej na miód, zapomni się o biedzie. Kubek mospanie, to prawdziwy consolator afflictorum.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.