Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niepalonym, popękanym piecu.
Palestrant na widok tej srogiej nędzy wzdrygnął się. Ubóstwo takie wydało mu się przerażające, ubóstwo co się kryć musiało w tej niechlujnej jamie, obok plugawego żydowstwa, którego krzyki dochodziły ich uszu wyraźnie — ubóstwo, odraźliwe, ostateczne, niemające nawet nic w sobie, czemby potrafiło litość obudzić, tak było ohydne, tak spodlone.
Stojąca na stoliku kwarta, lipka od piwa, którego resztka skrzepła w nadtłuczonej szklance, dowodziła że eks-mecenas i w domu czasem zapijał się do reszty, aby utracić pamięć dręczącą go lepszą przeszłością.
— I jakże tu mieszkać możesz? — spytał mimowolnie młody.
— Jak?? — powtórzył z uśmiechem Prozorowicz, podnosząc nań białe swe, ale w tej chwili zaognione oczy. — Jak?? Muszę — i mieszkam. — Prawda, to okropnie dla tego co znał lepsze! A jednak, widzicie, mieszkam, żyję. — Ale Bóg jeden wie to życie, Bóg jeden, co policzył grzechy moje, policzy i cierpienie jakie z łaski jego na tym świecie ponoszę. Dziwujesz się — widać żeś młody... Jeszcześ nie widział biedy i bodajeś jej nie poznał — nigdy! A ludzie co mi bóty czyścili, co mi suknie chędożyli, jeżdżą teraz w kolasach i wylęgają się na pierzynach, a nie spojrzą kiedy podle nich odarty po błocie się wlokę. Taki to świat mości panie! At! Zachciałeś. — Chodźmy lepiej na miód, zapomni się o biedzie. Kubek mospanie, to prawdziwy consolator afflictorum.